Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Polacy są liderami emigracji; ktoś musi ich tu zastąpić

Na obszarze krajów OECD Polska jest w czołówce państw - dostawców emigrantów z wykształceniem wyższym zawodowym i uniwersyteckim. Skutki są dotkliwe. Nie należy się dziwić, że coraz częściej pojawiają się argumenty o konieczności otwarcia się na emigrantów ze Wschodu.
Polacy są liderami emigracji; ktoś musi ich tu zastąpić

(ifografika D.Gąszczyk/CC BY-SA by tillwe)

Vivek Wadhwa z amerykańskiego Duke University oszacował, że co czwarta firma inżynieryjno – technologiczna uruchomiona w USA w latach 1995-2005 została założona przez imigrantów, choć stanowili oni wówczas „jedynie” ósmą część populacji Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie populiści i demagodzy dowodzą tysiąca szkód powodowanych przez obcych, to per saldo napływ imigrantów przynosi krajowi goszczącemu bardzo dobre skutki. Wynika to również z tego, że na wyjazd decydują się w dużej mierze ludzie najbardziej przebojowi i radykalni w zmaganiach z przeciwnościami. Setki tysięcy takich ludzi opuścili Polskę.

W ujęciu globalnym rozmiary migracji nie są na pierwszy rzut oka olbrzymie. Ocena ta ulega zmianie, gdy zreflektować się, że nie cały świat jest strefą wolności ruchu ponadgranicznego Schengen i nie wszyscy mają pieniądze na podróż. Według danych zebranych przez Wydział Ludnościowy Departamentu ds. Ekonomicznych i Społecznych ONZ (UN-DESA) oraz OECD w publikacji „World Migration in Figures, poza państwem urodzenia mieszka obecnie na świecie 231,5 mln osób, czyli jakieś 3,2 proc. globalnej populacji. 135,6 mln z nich ma szczęście przebywać w miejscach należących do „lepszego świata”, tj. w Europie (72,4 mln) oraz w USA i Kanadzie (53,1 mln).

Tempo emigracji spadło

W latach 90. XX w. imigrantów na świecie przybywało w przeciętnym tempie 2 mln rocznie. Pierwsze 10 lat XXI w. wydawało się, że pochód globalizacji jest nie do powstrzymania, a ruchy migracyjne nabrały skokowego przyspieszenia i statystyczne saldo przyrostu liczby imigrantów doszło do 4,6 mln rocznie. Kryzys i bardziej obecnie wyważone podejście do procesów globalizacyjnych sprawiły, że po 2010 roku wielkość ta zmniejszyła się do 3,6 mln rocznie.

W przypadku państw sąsiadujących lub nieodległych od siebie na decyzję o opuszczeniu własnego kraju mogą wpłynąć nawet stosunkowo nieduże różnice w warunkach bytowania, poziomie dochodów, dostępności do pracy. Najczęściej jednak impuls musi być silniejszy, bo konsekwencje decyzji o opuszczeniu stron rodzinnych pozostają na całe życie. Około połowa z całkowitej liczby imigrantów mieszka w 10 państwach świata.

Pierwsze miejsce na liście państw goszczących przybyszy z innych krajów zajmują Stany Zjednoczone z odsetkiem w wysokości 20 proc. (45,8 mln). Druga jest Federacja Rosyjska (11 mln), trzecie Niemcy (9,8 mln), czwarta Arabia Saudyjska (9,1 mln), potem Zjednoczone Emiraty Arabskie i Wielka Brytania (oba państwa po 7,8 mln), Francja (7,5 mln), Kanada (7,3 mln) oraz Australia i Hiszpania (po 6,5 mln). Widać wyraźnie, że do emigracji skłaniają przede wszystkim motywy materialne i pozostałe czynniki decydujące o tzw. jakości życia (przypadek Rosji jest szczególny, głównie ze względu na spuściznę demograficzną i więzi ekonomiczne będące spuścizną po ZSRR).

Zgodnie z danymi ONZ/OECD Polska znajduje się w ścisłej światowej czołówce dostawców emigrantów do obejmującej państwa członkowskie OECD strefy zamożności. Poza naszym krajem jako miejscem urodzenia miałoby tam żyć prawie 3,2 mln Polaków. Absolutnym liderem tego zestawienia jest Meksyk, skąd pochodzi ponad 11 mln emigrantów do OECD, ale Polska zajmuje wysokie piąte miejsce. Jeśli przypomnieć sobie olbrzymie wcześniejsze fale emigracji rodaków do USA czy Polakach w Zagłębiu Ruhry albo Nord-Pas-de-Calais, to natychmiast pojawia się myśl, że problem wykracza w Polsce niedosiężnie daleko poza kwestie tzw. polityki prorodzinnej, przywoływane przez wszystkich politycznych znachorów od gospodarki i jej domorosłych znawców.

(infografika Darek Gąszczyk)

W pierwszej dziesiątce znalazła się Wielka Brytania i Niemcy, ale w odróżnieniu od większości tułaczy obywatele tych państw przenoszą się za granicę głównie dla słońca i innych przyjemności.

W wymiarze ekonomicznym szczególnie istotny jest udział emigrantów w całej populacji danego państwa wyrażony wskaźnikiem emigracji. Polski nie ma na samym szczycie tej klasyfikacji, ale jest wysoko, a nasi obywatele nie zmieniają miejsca stałego pobytu w poszukiwaniu frajdy na emeryturze.

(infografika Darek Gąszczyk)

Drenaż mózgów

Większość emigrantów z całego świata wybiera się na obczyznę „za chlebem”. Pomyślność materialna to pojęcie względne – powodzenie w jednym kraju może oznaczać nędzę gdzie indziej. Takie zatem jak wykształcenie atrybuty szans na pomyślność w życiu nie dają w kraju biednym lub w państwie na dorobku absolutnej gwarancji powodzenia. W kraju bogatym nie są z kolei konieczne do egzystencji na poziomie uznawanym w Afryce, Azji czy na peryferiach Europy za wyznacznik szczęścia i bogactwa.

Państwa dostarczające emigrantów „oddają” państwom najlepiej rozwiniętym swoich wykształconych obywateli, w ten sposób tracąc bardzo cenne aktywa i spowalniając przemiany na lepsze. Po przybyciu na miejsce wykształceni imigranci podejmują z konieczności prace poniżej ich kwalifikacji. Tylko nieliczni przybysze robią błyskotliwe kariery naukowe, biznesowe czy w kulturze i sztuce. Marnotrawstwo jest zatem podwójne, bo wykształcenie osób migrujących nie procentuje zazwyczaj nigdy i nigdzie.

Można zaryzykować tezę, że zdarzające się niekiedy kariery w postaci awansu od pucybuta do elity są przede wszystkim funkcją liczebności populacji imigrantów. W okresie między 1990 a 2013 rokiem ludność USA zwiększyła się za przyczyną imigracji aż o 23 mln osób. Daje to 1 mln na każdy rok z tego przedziału. Z tak wielkiej grupy daje się oczywiście wybrać sporo przykładów oszałamiających na dowolnym polu. Na drugim miejscu w takim zestawieniu za ten sam okres są Zjednoczone Emiraty Arabskie (7 mln), gdzie takich szans jak w Ameryce z pewnością nie ma. Na trzeciej pozycji znalazła się Hiszpania (6 mln) – do czasu kryzysu finansowego raj dla Latynosów. Jeśli z powodu wspólnoty językowej w Hiszpanii dyplom mógł się niekiedy imigrantowi przydać, to w Dubaju czy Abu Dhabi lepiej jednak liczyć na krzepę w rękach i ogólne zdrowie.

>>czytaj o wpływie emigrantów na rynek pracy

Drenaż mózgów utrudnia w sposób oczywisty mozolny proces zmniejszania różnic rozwojowych. W 2010 roku ponad 90 proc. wykształconych Gujańczyków mieszkało poza granicami swojego kraju. Chodzi o tzw. trzeci poziom wykształcenia (tertiary education) zaczynający się od licencjatu, a kończący na elicie uniwersyteckiej. W większości państw OECD i wielkich państw spoza tej organizacji (Brazylia, Chiny, Indie, Rosja) wskaźnik obrazujący udział osób z wykształceniem na trzecim poziomie mieszkających poza krajem wynosi kilka procent (wskaźnik ten wyznacza proporcja wykształconych emigrantów i obywateli pozostających w kraju).

Polska należy do wstydliwych wyjątków. W naszym przypadku wskaźnik ten wynosi 15,5 proc. W Europie więcej wykształconych imigrantów pochodzi jedynie z Albanii (26,7 proc.), Rumunii (18,4 proc.) i Irlandii (17,4 proc.).

W tym miejscu można jeszcze raz podkreślić, że emigracja to domena osób najbardziej przebojowych, czego oznaką jest przecież także wykształcenie. W przypadku 137 spośród 145 przebadanych państw wskaźnik obrazujący skalę emigracji osób z wyższym wykształceniem przewyższał podstawowy wskaźnik emigracji (emigranci/emigranci + mieszkańcy pozostający w kraju urodzenia). W niektórych państwach, głównie afrykańskich (m.in. Lesotho, Malawi, Tanzanii, Zambii), różnica była nawet ponad dwudziestokrotna.

Z Polską nie jest aż tak źle, ale proporcje są wyraźnie niekorzystne. Wskaźnik emigracji wynosi 8,9 proc., a wskaźnik emigracji osób z wyższym wykształceniem 15,5 proc. Swój potencjał intelektualny transferujemy więc za bezcen i bez należytego ekwiwalentu do państw bogatszych i zasobniejszych, gdzie i tak zostaje w większości zmarnowany na lichych posadach wymagających jedynie elementarnych kwalifikacji. Co gorsza, w OECD Polska należy przy tym do głównych dostawców ludzi z dyplomami szkół wyższych do innych państw członkowskich tego obszaru. W ostatnim okresie z Niemiec wyemigrowało do innych państw OECD 169 tys. osób z wykształceniem na poziomie „tertiary education”, z Wielkiej Brytanii –165 tys., z Polski też 165 tys., z Francji – 147 tys. i z USA – 120 tys. Jako że USA liczą osiem razy więcej mieszkańców, najbardziej obrazowo i przy tym ponuro wypada porównanie polsko-amerykańskie.

Różnica bez większej różnicy

Podane powyżej dane mają dobrą pieczęć ONZ i OECD. W przypadku Polski pojawia się jednak problem, bowiem liczba emigrantów oszacowana przez GUS wynosi „zaledwie” 2 130 000 osób. Różnica wynosi zatem z grubsza 1 mln. To dużo, ale wśród statystyków nie budzi to ani zdumienia, ani niepokoju. Trzeba przede wszystkim zaznaczyć, że w warunkach wielorakich swobód obywatelskich praktycznie niemożliwe jest zebranie tzw. twardych danych, więc wszystkie instytucje i badacze posługują się szacunkami i modelami z dużą liczbą zmiennych. Ujawniają się zatem różnice metodologiczne.

W tym przypadku klucz do zrozumienia rozbieżnych wielkości tkwi głównie w tym, że eksperci z ONZ/OECD stosują kryterium miejsca urodzenia. Oznacza to, że do emigrantów z Polski zaliczono (poniekąd słusznie) np. żyjących jeszcze tułaczy z okresu przedwojennego, wojennego i krótko powojennego. GUS do tak odległych czasów nie wraca.

W tym świetle różnica między danymi ONZ/OECD a GUS nie ma istotniejszego znaczenia. Ważne jest to, że nie potrafimy w Polsce zapewnić pracy i perspektyw istotnemu odsetkowi mieszkańców wkraczających w dorosłe życie oraz w wieku średnim. Nadal jesteśmy przedmiotem szabrownictwa pod nazwą „brain drain”, zwłaszcza ze strony państw anglosaskich (do Niemiec wyjeżdżają głównie osoby z lichym wykształceniem, np. zawodowym). Z tego punktu widzenia niezwykle irytujące są narzekania i bezrefleksyjne nawoływania do prowadzenia przez państwo aktywnej polityki demograficznej, czyli tzw. prorodzinnej.

>>Marcin Piątkowski, BŚ: Powinnyśmy się szeroko otworzyć na imigrację

Nie ma tu mowy o dyskusji, bo obowiązuje jeden tenor – Polaków ma być stale więcej. Na palcach jednej ręki policzyć można osoby publiczne próbujące zastanawiać się nad tym dość żałosnym intelektualnie dogmatem. Wątków do debaty nad pytaniem, czy im więcej Polaków, tym lepiej, są dziesiątki, a z pobocznymi tysiące. W roztrząsanym tu kontekście wystarczy zagaić zaczepnie: w czyim interesie jest wychowywanie i kształcenie w Polsce setek tysięcy przyszłych emigrantów?

Niebawem będzie w tej sprawie gorąco. Już niedługo ma bowiem zostać urzędowo potwierdzone, że w wyniku procesów migracyjnych ludność Polski zmalała o co najmniej 0,5 mln. Zamiast 38,5 mln osób mieszkających w Polsce będzie statystycznie w okolicach 38 mln. Krzyk i gniew będzie z tego powodu wielki i nawet automatyczna poprawa wszystkich wskaźników per capita nie będzie ich w stanie ukoić, a para – jak zwykle – pójdzie w gwizdek „dyskusji” wiodącej wyłącznie na manowce.

OF

(ifografika D.Gąszczyk/CC BY-SA by tillwe)
(infografika Darek Gąszczyk)
Emigranci-w-wieku-+15
(infografika Darek Gąszczyk)
Państwa-o-najwyższym-wskaźniku-emigracji

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Praca dla uchodźczyń z Ukrainy

Kategoria: Analizy
Czy gdyby rozpętana przez Rosję wojna z Ukrainą trwała dłużej niż góra dwa miesiące lub gdyby z hipotetycznych dziś powodów powrót uchodźców do Ojczyzny był niemożliwy przez np. najbliższy rok, to czy bylibyśmy w stanie zapewnić im w Polsce pracę? Trudne pytanie, ale trzeba spróbować na nie odpowiedzieć.
Praca dla uchodźczyń z Ukrainy