Nie, nie mówię tu o kryzysie zadłużenia w Europie i ostatecznym przełamaniu go, co nadal wymaga ściślejszej współpracy i większej gotowości do podzielenia się odpowiedzialnością zarówno przez poszczególne państwa członkowskie strefy euro, jak i w relacjach krajów udzielających kredytów z tymi, które zmuszone są je zaciągać.
Dziś nawiązuję do złożonej sytuacji fiskalnej Stanów Zjednoczonych. Ten problem wciąż jest nierozwiązany, ostatnio zaś, jak się wydaje, zyskał jeszcze na wadze za sprawą agencji ratingowej Moody’s. Ostrzegła ona we wrześniu, że USA mogą stracić w przyszłym roku swój najwyższy rating kredytowy, jeżeli Kongres nie poczyni postępów we wprowadzaniu reform fiskalnych w średnim okresie.
Amerykanie sami siebie okaleczyli, doprowadzając latem 2011 r. do zwiększenia dopuszczalnego poziomu zadłużenia państwa. Podkopało to wzrost gospodarczy, proces tworzenia nowych miejsc pracy i jeszcze bardziej osłabiło zaufanie obywateli do systemu politycznego w kraju. Wtedy Kongres i administracja prezydenta Baracka Obamy zdały sobie wreszcie sprawę z potrzeby przyjęcia bardziej wyważonego i racjonalnego stanowiska w kwestii reformy fiskalnej. Aby zwiększyć szansę na wprowadzenie zmian, administracja i Kongres uzgodniły plan najpilniejszych cięć wydatków oraz program podniesienia podatków. Bez osiągnięcia szeroko zakrojonego porozumienia dotyczącego reform fiskalnych, posunięcia te mogłyby automatycznie zadać poważny cios gospodarce.
Teoretycznie, przy znaczącym zagrożeniu dojścia do krawędzi klifu fiskalnego – biorąc pod uwagę ślepe cięcia budżetowe na poziomie 4 proc. PKB – powinno się szukać sprzymierzeńców w Waszyngtonie. Nie ma w końcu polityka chcącego przejść do historii, jako ten, który był odpowiedzialny za ponowne pchnięcie swojego kraju w recesję, w czasie kiedy bezrobocie jest i tak zbyt wysokie, zwiększają się nierówności w poziomie dochodów i zamożności społeczeństwa, a rekordowa liczba Amerykanów żyje w warunkach relatywnej biedy.
Jednak groźba urzeczywistnienia się czarnego scenariusza do tej pory w Waszyngtonie nie zadziałała. Aby zrozumieć dlaczego, wystarczy odwołać się do teorii gier. Nie tylko ekonomistom dostarcza ona istotnej wiedzy, umożliwiającej wyjaśnienie dynamiki zarówno prostych, jak i złożonych interakcji.
Uświadamianie graczom, że dochodzi się do klifu fiskalnego, miało na celu wymuszenie „ducha kooperacji” w tej „coraz mniej kooperacyjnej grze”. Jednak w sytuacji braku wiarygodnego czynnika egzekwującego pożądane zachowania (oraz braku odpowiednich wzajemnych zapewnień), uczestnicy gry doszli do wniosku, że mogą więcej zyskać, jeśli w dalszym ciągu nie będą okazywać gotowości do współpracy.
Politycy z obu stron amerykańskiej sceny politycznej, w zasadzie uznali, że kompromis byłby odczytany jako oznaka słabości. Ponadto, zbyt wielu z nich poczyniło wcześniej zobowiązania wobec wyborców – obiecując choćby, że nigdy nie podniosą podatków. Teraz nie chcą ich złamać, zwłaszcza przed zbliżającymi się wyborami. A obserwując kampanie kandydatów na prezydenta, które z dnia na dzień stają się coraz bardziej agresywne, można się przekonać, że obie strony są przekonane, iż wybory te mają decydujące znaczenie dla przyszłości kraju.
Po listopadowych wyborach, kalkulacje kosztów i zysków prawdopodobnie będą ewoluować. Wówczas też cena bycia posądzonym o współpracę z członkami drugiej partii – i związane z tym ryzyko wysadzenia z siodła przez bardziej radykalne siły własnego obozu – może stać się niższa. Zwłaszcza, że wśród potencjalnych korzyści z podjęcia współpracy, będzie uniknięcie kłopotliwego obniżenia ratingu kredytowego w przyszłym roku, które grozi jeśli średniookresowa reforma fiskalna nie dojdzie do skutku.
Przypuszczam, że niektórzy szybko będą starali się umniejszać konsekwencje obniżenia ratingu przez Moody’s i taktyka taka rzeczywiście może wydawać się kusząca. Kryzys finansowy na świecie poważnie przecież zachwiał także wiarygodnością samych agencji ratingowych. Ponadto, trudno byłoby wskazać jakiekolwiek, poważne dla Stanów Zjednoczonych, konsekwencje obniżenia w sierpniu 2011 r. ratingu kredytowego USA przez inną czołową agencję, Standard & Poor’s.
Wręcz przeciwnie, po tym nie mającym precedensu posunięciu S&P, rynkowe stopy procentowe USA zamiast skoczyć w górę, spadły do rekordowo niskiego poziomu. Ten pozornie niezrozumiały spadek kosztów finansowania dowiódł, że nie brakowało kapitału zagranicznego, który inwestorzy, woleli ulokować w USA, w tym również pieniędzy wycofywanych z Europy. Fakt, iż decyzja S&P nie wywarła niekorzystnego wpływu na rządowe finanse, może sprawiać, że niektórzy będą bagatelizować wpływ ewentualnego obniżenia ratingu Stanów Zjednoczonych przez Moody’s w 2013 r.
Jednak, ci z nas, którzy na co dzień mają okazję obserwować rynki finansowe od wewnątrz, będą raczej ostrożni w prezentowaniu zbyt optymistycznej oceny skutków obniżenia ratingu przez drugą z czołowych agencji. Co więcej, potencjalny wpływ takiej decyzji nie jest naturalnie zjawiskiem linearnym.
Ze względu na sposób w jaki spisywane są umowy i określane wytyczne, istnieje znacząca różnica pomiędzy obniżeniem ratingu przez jedną agencję, a sytuacją, kiedy zrobi to ich więcej. Jeśli więc Moody’s poszłaby śladem S&P i pozbawiła Stany Zjednoczone ratingu potrójnego „A”, najbardziej prawdopodobnym efektem takiej zmiany byłoby zmniejszenie z czasem liczby światowych inwestorów, którzy mogą i jednocześnie chcą zasilać swoje portfele papierami wartościowymi emitowanymi przez amerykański rząd.
Szczęśliwie dla Stanów Zjednoczonych, natychmiastowy niekorzystny wpływ, jaki obniżenie ratingu wywarłoby na koszty pożyczek, byłby złagodzony, a może nawet całkowicie zniwelowany. Inwestorzy mogliby bowiem nie mieć łatwo dostępnej alternatywy dla amerykańskich obligacji rządowych albo Rezerwa Federalna skupowałaby duże ilości papierów wartościowych USA. Jednak w dłuższej perspektywie ryzykować nie warto.
Jak wynika z doświadczeń historycznych, odzyskanie ratingu potrójnego „A” wymaga od krajów wieloletnich wysiłków w prowadzeniu polityki fiskalnej. I chociaż nikt nie może być pewien, gdzie dokładnie leżą granice, to jednak istnieją, zarówno teoretyczne jak i praktyczne, limity lokowania rządowych obligacji w bilansach nowoczesnych i dobrze funkcjonujących banków centralnych.
Wszystko to daje podstawy, aby spodziewać się, że po wyborach, zarówno podczas sesji ustępującego Kongresu jak i w pierwszych miesiącach pracy nowego, amerykańscy politycy będą starali się rozwiązać problem fiskalnego klifu. Bazując na założeniu, że obie partie polityczne będą miały na tę sprawę wspólne spojrzenie, możliwy byłby kompromis, który ograniczyłby zacieśnienie fiskalne do około 1,5 proc. PKB.
Taka mini-umowa stanowiłaby poważny krok w kierunku ograniczenia ryzyka wystąpienia w USA poważnej recesji. Jednak do przeprowadzenia reform fiskalnych, które mogłyby usatysfakcjonować Moody’s, w dalszym ciągu byłoby daleko. Reformy takie wymagałyby bowiem od amerykańskich partii politycznych porozumienia na szeroką skalę. A takie, możliwe byłoby jedynie w przypadku wizjonerskiego przywództwa po obu stronach.
©Project Syndicate, 2012
www.project-syndicate.org
OF