Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Polityka klimatyczna UE, czyli strzyżenie owiec

Ceny uprawnień do emisji CO2 w UE, zamiast rosnąć, od dłuższego czasu spadają. Głównie przez kryzys. To prowadzi do fiaska unijnej polityki klimatycznej i nie podoba się Komisji Europejskiej. Bruksela postanowiła więc administracyjnie wymusić podwyżki. Polska jest stanowczo przeciwna. Rząd wylicza straty budżetu na miliard euro do 2020 r.
Polityka klimatyczna UE, czyli strzyżenie owiec

Smog w Chinach. W wielu miastach był ostatnio tak duży, że na miernikach zabrakło skali. (Fot. PAP)

W najbliższych tygodniach Parlament Europejski, a potem poszczególne kraje członkowskie, będą decydować, czy przyjąć propozycję Komisji Europejskiej, która ma doprowadzić w Unii do wzrostu cen uprawnień do emisji CO2. Polski rząd ocenił, że po wdrożeniu tej propozycji bezpośrednie wpływy do naszego budżetu państwa byłyby do 2020 r. o ponad miliard euro mniejsze. A to nie jedyne negatywne skutki postulowanego rozwiązania.

Koszty polskich elektrowni i elektrociepłowni wzrosłyby już w tym roku o prawie 300 mln euro, grożąc przerzuceniem ich na konsumentów oraz przemysł przez podwyżkę cen energii elektrycznej i cieplnej. Do tego doszłyby zwiększone wydatki ciepłowni, osiedlowych kotłowni i energochłonnych zakładów przemysłowych, objętych unijnym systemem redukcji emisji gazów cieplarnianych.

Nic więc dziwnego, że Polska stanowczo sprzeciwia się tym propozycjom i już montuje koalicję krajów, które poparłyby jej stanowisko. Są to pozostałe państwa Europy Środkowej, które także straciłyby na przyjęciu zapisów zgłoszonych przez KE. Być może poprą nas również Niemcy, ponieważ w szeregach rządzącej prawicy rośnie sceptycyzm wobec unijnej polityki klimatycznej.

Klincz na rynku

Na czym kontrowersyjne propozycje Komisji Europejskiej polegają? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw wyjaśnić unijny system redukcji gazów cieplarnianych. Jego trzonem jest tzw. europejski system handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla (ETS – European Trade System), wprowadzony w 2003 r.

Obejmuje on ponad 10 tys. najbardziej energochłonnych, a więc wypuszczających do atmosfery najwięcej dwutlenku węgla, instalacji przemysłowych w UE. Chodzi głównie o elektrownie i elektrociepłownie, ale na czarnej liście są też huty metali i szkła, zakłady chemiczne, papiernicze, wapiennicze, rafinerie, cementownie, wytwórnie opon, glazury, terakoty oraz ceramiki sanitarnej. Odpowiadają one w sumie za połowę emisji CO2 w Unii. Z tego na Polskę przypada aż 838 takich obiektów.

Do 2012 r. każdy dostawał określony przydział bezpłatnych uprawnień do emisji CO2, z puli przyznanej danemu krajowi. Jeśli firma wypuszczała do atmosfery więcej gazu niż przewidywał jej przydział, musiała za to zapłacić, dokupując uprawnienia do dodatkowej emisji. Transakcje można było przeprowadzić z tymi, którzy nie wykorzystali swojego limitu. Stąd w nazwie systemu słowo „handel”. Głównym celem przyjętego rozwiązania było bowiem to, żeby unijnym firmom opłacało się zmniejszać emisję CO2 (przez inwestycje w tzw. niskoemisyjne czy energooszczędne technologie), bo niewykorzystaną część uprawnień mogły korzystnie sprzedać.

W 2013 r. system się zmienia. „Wysokoemisyjny” przemysł unijny będzie musiał płacić za każdą, a nie tylko nadwyżkową tonę wyemitowanego dwutlenku węgla. Czyli straci całość uprawnień do darmowej emisji CO2. Tylko dla kilku krajów Europy Środkowej, w tym dla Polski, przewidziano okresy przejściowe na dostosowanie się. Elektrownie oraz najbardziej energochłonne fabryki z tego regionu będą tracić darmowe uprawnienia stopniowo.

Dla przykładu: polskie elektrownie, ale tylko te zbudowane przed 2007 r., będą musiały w 2013 r. kupić 30 proc. przyznawanych jej do zeszłego roku bezpłatnych uprawnień do emisji CO2. Co roku ten udział będzie rósł. W 2020 r. pełna odpłatność ma obowiązywać wszystkich.

Ta zmiana miała doprowadzić do większego tempa redukcji emisji CO2 na obszarze UE. Problem w tym, że elektrowniom i energochłonnym fabrykom opłaca się inwestować w niskoemisyjne technologie dopiero przy określonym poziomie ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Tymczasem ta stawka od kilku lat spada, choć według oczekiwań KE miała rosnąć i osiągnąć w 2013 r. poziom 40 euro za tonę. Już w latach 2005-2006 dochodziła do 30 euro, co motywowało firmy do inwestycji, tym bardziej, że były to często energooszczędne rozwiązania.

Później jednak przyszedł kryzys. W wielu unijnych krajach zużycie energii zaczęło się kurczyć (głównie w wyniku spadku produkcji), emisja CO2 również. Dziesiątki firm przemysłowych zamiast deficytu uprawnień do emisji dwutlenku węgla notowały ich sporą nadwyżkę, także za sprawą częściowego przestawienia się na „niskoemisyjne” czy „zeroemisyjne” technologie (bazujące na odnawialnych źródłach energii). Część „górki” sprzedawały, resztę zostawiały sobie do wykorzystania w kolejnych latach – unijne prawo na to zezwala. Podaż „emisyjnych” uprawnień przekroczyła popyt i zdecydowanie rosła.

Ręcznie podbić cenę

Na początku 2012 r. nadwyżka wynosiła aż 955 mln ton, prowadząc do gwałtownego spadku ceny uprawnień. Jeszcze w listopadzie 2010 r. stawka dochodziła do 15 euro za tonę, ale już wiosną 2012 r. spadła w transakcjach spotowych poniżej 7 euro. Pod koniec grudnia zeszłego roku wahała się od 6,5 do 6,9 euro.

Według analityków rynku z Barclays Capital, Bloomberg New Energy Finance, Thomson Reuters Point Carbon i Tschach Solutions w 2013 r. cena ma dalej spadać i dojść do rekordowo niskiego poziomu 5 euro, w latach 2014-2015 utrzymywać się poniżej 6 euro i aż do 2017 r. nie przekraczać 10 euro za tonę. Takie prognozy wynikają z kiepskiej kondycji unijnej gospodarki, zwłaszcza niższej produkcji oraz z tego, że wiele firm ma „zapasy” uprawnień do emisji C02 z lat 2008-2012.

Według szacunków Komisji Europejskiej, nadpodaż uprawnień do 2020 r. wzrośnie do 2 mld ton. Przy tak niskich cenach opłacalność inwestycji w „niskoemisyjne” czy „zeroemisyjne” technologie stanie pod znakiem zapytania. To zaś grozi fiaskiem unijnej polityki klimatycznej.

KE nie zamierza się poddać. W listopadzie ubiegłego roku wysunęła dość radykalne rozwiązanie, zmieniające wcześniej przyjęte reguły. Według dotychczasowych zasad co roku na specjalnych aukcjach miała być sprzedawana mniej więcej taka sama, określona przez Komisję, pula uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Podzielono ją pomiędzy poszczególne kraje Wspólnoty, z których każdy może sprzedawać swoją część, a przychody traktować jako wpływ do budżetu.

Teraz Komisja zaproponowała, żeby w 2013 r. ująć z puli przypadającej na ten rok, czyli 1056 mln ton, aż 400 mln ton, w 2014 r. ze 1044 mln ton – 300 mln, a w 2015 r. z 1092 mln ton – 200 mln. Sprzedaż „zabranych” w ten sposób uprawnień chce przenieść (łącznie 900 mln ton) na lata 2019-2020. Efektem posunięcia, nazwanego „back-loadingiem”, ma być zmniejszenie nadpodaży uprawnień i doprowadzenie do wzrostu ceny w najbliższych trzech latach.

Według analityków stawka już w 2013 r. skoczyłaby do 10 euro, w latach 2015-2016 do 15 euro, a potem spadłaby poniżej 10 euro za tonę i utrzymywałaby się na tym poziomie aż do 2020 r.

Cios w kasę

Dlaczego dla Polski jest to bardzo niekorzystne? Z paru powodów.

Na konieczności kupowania prawa do wypuszczania dwutlenku węgla do atmosfery i wzroście ceny tego uprawnienia najbardziej stracą te państwa unijne, których przemysł i energetyka wytwarzają najwięcej CO2. Nasz kraj, niestety, do nich należy mając energetykę opartą na węglu i przemysł dwa razy bardziej energochłonny niż średnio w Unii.

Tylko tzw. zawodowe elektrownie i elektrociepłownie w Polsce wypuszczają rocznie do atmosfery około 140 mln ton dwutlenku węgla. Ich limit bezpłatnych uprawnień spadnie zaś ze 139 mln ton, jakie im przysługiwały jeszcze w zeszłym roku, do 77,8 mln w 2013 r. To oznacza, że tylko w tym roku będą musiały dokupić uprawnienia do emisji 60 mln ton CO2.

(infografiki Darek Gąszczyk/CC BY-NC by freefotouk)

(infografiki Darek Gąszczyk/CC BY-NC by freefotouk)

Prognozowana średnia cena tych papierów na 2013 r. to 5 euro, co oznacza, że nasze elektrownie będą musiały zgodnie z obecnym cennikiem wydać na uprawnienia 300 mln euro. Jeśli jednak przejdzie propozycja Komisji Europejskiej, to zapłacą dwa razy więcej, a w kolejnych dwóch latach dodatkowe koszty wyniosą po 450 mln euro rocznie.

Jest pewne, że energetyka będzie chciała przerzucić ten wydatek na klientów, dopisując go do swych kosztów przy kalkulowaniu cen energii.

Tymczasem już dziś według danych Forum Odbiorców Energii Elektrycznej i Gazu (organizacji skupiającej najbardziej energochłonne firmy w kraju) przemysł w Polsce płaci za prąd, więcej niż w Niemczech, Francji czy Hiszpanii. Wynika to z faktu, że cenę detaliczną energii elektrycznej obciążają u nas m.in. duże koszty wsparcia energetyki odnawialnej i kogeneracyjnej (wyższe w przeliczeniu na 1 MWh niż u naszego zachodniego sąsiada), a także wysokie stawki za przesył i akcyzy na prąd. W wielu innych krajach unijnych, m.in. w Niemczech, Holandii, Belgii, Finlandii czy Włoszech, przemysł, szczególnie ten energochłonny, kupuje energię elektryczną z bardzo obniżonym podatkiem akcyzowym (kilkukrotnie niższym aniżeli dla gospodarstw domowych). Polska na razie tego rozwiązania nie stosuje, choć od lat postulują je najbardziej energochłonne branże.

Rząd być może w końcu ustąpi, bo bezpłatne uprawnienia do emisji CO2 zaczną tracić w 2013 r. (choć w wolniejszym tempie niż elektrownie) także nasze huty, rafinerie, cementownie, papiernie, zakłady wapiennicze, chemiczne i inne najbardziej energochłonne gałęzie przemysłu. A to znacząco zwiększy ich koszty.

Tylko rafineria Orlenu w Płocku wraz ze swą elektrociepłownią dostawała do 2012 r. darmowe uprawnienia do emisji 6,6 mln ton CO2 rocznie. Gdy je straci, to przy cenie 10 euro za tonę, jej koszty mogą pójść w górę o ponad 200 mln zł rocznie. Nawet, jak na tak wielką firmę, to niemało.

Ponadto, a wskazuje na to w swym opracowaniu pt. „Problemy z unijnym pakietem klimatyczno-energetycznym” Marian Miłek, ekspert Izby Gospodarczej Energetyki i Ochrony Środowiska, elektrownie w zamian za przysługujące im po 2012 r. darmowe uprawnienia do emisji C02 będą musiały przeznaczyć ich rynkową równowartość na inwestycje w zmniejszenie swej „emisyjności”. Koszt tych przedsięwzięć także będą próbowały „wrzucić” w ceny produkowanej energii. W każdym razie w pierwszym etapie, bo później inwestycje te sprawią, że wydatki elektrowni spadną.

Pocieszać może jedynie fakt, że jeszcze kilka lat temu analitycy rynku energetycznego straszyli, iż cena uprawnień do emisji CO2 w ramach unijnego systemu ETS będzie po 2012 r. gwałtownie rosnąć i sięgnie już w 2013 r. nawet 48 euro za tonę (tyle wieszczył Deutsche Bank). Jednocześnie ostrzegali, że doprowadzi to do dużych podwyżek hurtowych cen prądu w Polsce. Tylko w 2013 r. miały one wzrosnąć nawet o 20 proc. Tymczasem o 20 proc. spadły. Po części dlatego, że z powodu kryzysu zużycie prądu w Polsce w 2012 r. zmniejszyło się (tak, jak w 2009 r.). Jednak obniżka wynikała też z gwałtownego spadku ceny uprawnień do emisji CO2.

Gra o miliard euro

Propozycja Komisja Europejskiej jest dla naszego kraju niekorzystna z jeszcze jednego powodu. Zakłada bowiem, że nie zmieni się liczba darmowych uprawnień do emisji CO2, z których korzysta kilka krajów Europy Środkowej, m.in. Polska. Będą jednak musiały tę kwotę odjąć od ogólnej puli uprawnień, także odpłatnej, mocno zmniejszonej w latach 2013-2015.

Skutek byłby taki, że Polska w 2013 r. mogłaby wystawić na aukcje o 49 mln ton uprawnień mniej, niż liczyła, w 2014 r. o 37 mln mniej, a w 2015 r. o 25 mln mniej. Wpływy z tych aukcji do budżetu państwa zostałyby zmniejszone, według wyliczeń polskiego rządu, o miliard euro. Ważne jest też to, że 2,54 mln ton, jakie nasz kraj będzie mógł po korekcie wystawić w 2013 r. na sprzedaż, to za mało, żeby zaspokoić potrzeby działających w naszym kraju firm. Będą więc one kupować uprawnienia od innych państw. Przynajmniej w deficytowym okresie 2013-2015. Zamiast nas zarobi więc ktoś inny.

Czy Polska ma szansę na zablokowanie propozycji KE? Według Konrada Szymańskiego, europosła PiS, specjalizującego się w polityce klimatycznej, możliwości są niewielkie.

– Siłą polskiego stanowiska jest to, że i nasz rząd i opozycja mówią w tej sprawie jednym głosem – podkreśla Szymański. – Z drugiej jednak strony decyzja odnośnie do propozycji Komisji będzie zapadać kwalifikowaną większością głosów, więc nie możemy jej samodzielnie zawetować. Inne kraje, dla których proponowane przez KE rozwiązanie jest również niekorzystne, mają jednak dużo mniej do stracenia niż my. I obawiam się, że najpierw opowiedzą się po naszej stronie, ale gdy władze UE zaproponują im jakieś niewielkie ustępstwa, które nas nie zadowolą, to tamte państwa ustąpią i zostaniemy sami na placu boju.

Według Szymańskiego naszym sojusznikiem mogłyby być w tej kwestii Niemcy, największy eksporter w UE, który staje się jednak coraz mniej konkurencyjny. M.in. ze względu na wysokie ceny energii, o wiele wyższe (w dużym stopniu przez unijną politykę klimatyczną) niż w Stanach Zjednoczonych czy Chinach.

Kilka miesięcy temu niemiecki wicekanclerz i minister gospodarki, Philipp Roesler, powiedział, że rząd Niemiec jest przeciwny administracyjnej ingerencji, mającej doprowadzić do wzrostu cen uprawnień do emisji CO2. – Bardzo wielu polityków niemieckiej chadecji jest krytycznie nastawionych do unijnej polityki klimatycznej – twierdzi Konrad Szymański. – Ale uwarunkowania polityczne mogą w najbliższych miesiącach nie pozwolić niemieckiej chadecji otwarcie sprzeciwić się propozycji KE. W tym roku w Niemczech będą wybory parlamentarne. Koalicjant chadecji, FDP, ma ostatnio tak niskie poparcie, że może nie wejść do parlamentu. Chadecja nie wyklucza więc współrządzenia w przyszłej kadencji z Partią Zielonych. Poza tym w Niemczech hasła ekologiczne cieszą się tak dużym poparciem społecznym, że żadna z partii, także CDU i CSU, nie może sobie pozwolić na to, by przeciwko nim otwarcie występować – uważa europoseł.

Jednak już po wyborach niemiecki rząd, jeśli znów wygra chadecja, może zrewidować swe stanowisko. Tym bardziej, że w obliczu kryzysu gospodarczego w UE sceptycyzm wobec polityki klimatycznej narasta w wielu państwach unijnych.

Jednym z jego przejawów jest to, co dzieje się z unijnymi projektami instalacji CCS, do wychwytywania i magazynowania dwutlenku węgla. Władze UE obiecały, że dadzą na realizację tych projektów setki milionów euro dotacji w ramach Programu NER3000. Warunkiem było dofinansowanie przedsięwzięć także z budżetów narodowych. Jednak większość krajów, które planowały te projekty, ostatecznie się wycofała. Wśród tych państw są oprócz Polski m.in. Wielka Brytania, Francja i Włochy. A jeszcze 2-3 lata temu politycy z krajów UE mówili o instalacjach CCS z wielkim entuzjazmem.

Mięknie też powoli sama Komisja Europejska, czego dowodem jest choćby to, że przesunęła ostatnio o rok objęcie systemem redukcji emisji CO2 linii lotniczych. Wiele wskazuje więc na to, że unijna strategia klimatyczna, która słono kosztuje wszystkie kraje UE, już niebawem zostanie w mniejszym lub większym stopniu zrewidowana. Bo Wspólnota, bardzo osłabiona kryzysem, po prostu nie będzie mogła sobie pozwolić na utrzymanie tej polityki w dotychczasowym kształcie.

(D.Gąszczyk/CC BY-NC-SA LevitateMe)

(D.Gąszczyk/CC BY-NC-SA LevitateMe)

OF

Smog w Chinach. W wielu miastach był ostatnio tak duży, że na miernikach zabrakło skali. (Fot. PAP)
(infografiki Darek Gąszczyk/CC BY-NC by freefotouk)
Limit-dla-Polski-bezpłatnych-uprawnień-do-emisji CO2
(D.Gąszczyk/CC BY-NC-SA LevitateMe)
Najwięksi-emitenci-CO2-w-Polsce

Otwarta licencja


Tagi