Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Niech nasz kolos eksportowy idzie swoim krokiem

Ze świecą szukać u nas dziedziny, w której postęp był równie szybki jak w handlu zagranicznym. Za PRL - pięta achillesowa niezdolna nastarczyć „cennych dewiz”, dziś powód do zadowolenia, a nawet dumy. Statystyki są budujące, lecz nasz kolos eksportowy stoi niestety na niepewnych nogach.
Niech nasz kolos eksportowy idzie swoim krokiem

Według danych Banku Światowego udział eksportu w PKB (tzw. stopa eksportu), wzrósł w Polsce z jednej piątej (21,3 proc.) w 1991 roku aż do jednej drugiej (49,6 proc.) w 2015 roku. Skok widać jeszcze wyraźniej w wielkościach bezwzględnych. W cenach bieżących w 1990 roku eksport z Polski wyniósł 17,1 mld dolarów. Teraz za tyle sprzedajemy za granicę w miesiąc. W 2015 roku eksport z Polski miał wartość 236,4 mld dol., a rok wcześniej nawet 259,4 mld dol. GUS podaje trochę skromniejsze wyniki, bo nie uwzględnia eksportu usług i kilku innych (niewielkich) pozycji. W 2015 roku eksport towarowy wynosił według GUS 200,3 mld dol., a rok wcześniej 222,3 mld dol.

Spadek w 2015 roku w porównaniu z rokiem poprzednim nie był skutkiem załamania popytu lub cen na nasze towary i usługi, a głównie efektem silnej aprecjacji dolara względem euro. W walucie europejskiej rozliczana jest zdecydowana większość polskiego eksportu, tymczasem w marcu 2014 roku za 1 euro trzeba było dać 1,39 dolara, podczas gdy rok później już tylko 1 dolara i 5 centów.

Wyjaśnienie to znajduje potwierdzenie w rachunku złotowym. W tym ujęciu w 2014 roku polski eksport miał wartość 693,5 mld zł, a rok później – 750,8 mld zł, a zatem wzrósł bardziej niż wyraźnie. Według wstępnych danych w 2016 roku eksport był już bliski granicy 800 mld zł. Wyniósł 798,2 mld zł, więc do równych ośmiuset miliardów zabrakło „groszy”.

Porównując i oceniając dane dotyczące handlu zagranicznego, trzeba zatem zważać, że ze względu na różny zakres towarowo-usługowy, ruchy kursów, strukturę walutową rozliczeń, funkcjonowanie stref wolnocłowych itp. rozbieżności w danych statystycznych są w pewnej mierze naturalne i nie do uniknięcia.

W 2015 roku eksport przypadający na statystycznego mieszkańca Polski wyniósł 19 525 zł, a jeśli dane wstępne zostaną potwierdzone, to w 2016 roku było to już 20 758 zł. Jak na krótką drogę przebytą od niebytu trzy dekady temu – całkiem sporo, ale przesyt długo nam jeszcze nie zagrozi. Pozycję Polski w światowym gronie eksporterów dobrze oddaje konfrontacja z wynikami sąsiadów zza Odry. Do miejsca w najściślejszej czołówce globalnej zajmowanego przez Niemcy dzielą nas mniej więcej cztery długości. Tam eksport per capita też sięga 20 tysięcy, tyle że w dolarach, a nie w złotych.

Duży eksport towarów przetworzonych jest świadectwem stopnia rozwoju kraju. Dzieje się zatem dobrze, bo eksportujemy wiele razy więcej niż ćwierć wieku temu, lecz zarazem niedobrze, a nawet źle, bo aspirujemy do niemieckich płac, chcemy niemieckiego poziomu życia i stopnia wsparcia ze strony państwa, a przecież nie znajdzie się w naszej ofercie dla nabywców z zagranicy nic na miarę mercedesa, bmw, audi czy innych germańskich cymesów.

Sprzedajemy dużo towarów nisko- i średnioprzetworzonych, zadowalając się z bolesnej konieczności niewielką marżą. Nadrabiamy ilością i masą. Jesteśmy w sporej mierze jak osiedlowy punkt poprawek krawieckich, który sztukuje rękawy, ujmuje w talii, skraca nogawki, kasując za to od kilkunastu do kilkudziesięciu złotych. W dobrych dzielnicach, całkiem niedaleko od nas, prosperują zaś domy mody, salony i atelier, w których ceny zaczynają się od kilku setek w dolarach, euro czy funtach, z tym że tyle kosztują tam wyłącznie dodatki. Jeśli chcemy przeprowadzić się w te wystawne rejony, potrzeba nam długiego wysiłku i determinacji.

Pozycja podwykonawcy ma charakter obiektywny. Jest konsekwencją nędznego wiana, z jakim wychodziliśmy od 1989 roku ze strefy niebytu. Nikt nie musiał „wykańczać” przemysłu PRL, bo wykończony był od lat. Charakterystyczne jest stosowane wówczas słownictwo: w oficjalnej nomenklaturze PRL nie było fabryk i przedsiębiorstw, bo zamiast nich funkcjonowały „zakłady pracy”, których nadrzędnym celem było zatrudnienie, a produkt finalny zmartwieniem już tylko dyrektora i ministra.

W sytuacji gdy rynek krajowy i wschodni brał wszystko jak leci, jakość, konkurencyjność i użyteczność nie były istotnym zmartwieniem. Prymat chorej ideologii i przegiętej funkcji socjalnej sprawił zatem, że do sprzedaży na tzw. Zachód nadawały się głównie te towary, których nie dało się sknocić po przerobie w rodzimych fabrykach, a więc przede wszystkim surowce i materiały (węgiel, miedź, aluminium, siarka, wyroby stalowe) oraz produkty rolno-żywnościowe.

Po 1989 roku sprawdziło się przekonanie ludzi lokujących nadzieje w systemie rynkowym i wypychaniu państwa z bezpośredniej działalności gospodarczej. Obecny eksport jest w dużej mierze niczym deus ex machina, tj. zjawiskiem trudnym do wytłumaczenia w normalnym trybie i sekwencji wydarzeń. Nie powstał żaden wielki program ekspansji zagranicznej, nie wdrożono strategii rozwoju eksportu, a ten rósł i rósł, choć malał i malał najważniejszy przez pół wieku tzw. rynek wschodni.

Pierwotnym źródłem tego wzrostu była wolność gospodarcza, uwolnienie inicjatywy gospodarczej i handlowej, jak również relatywnie niezła podaż surowców i materiałów marnowanych wcześniej przez tzw. przemysł socjalistyczny. Z każdym rokiem sprzedaż za granicę stawała się coraz bardziej domeną firm małych, a potem małych i średnich. Rodzimych dużych eksporterów nie było i ciągle nie ma, bo kaszaloty z PRL w większości i na szczęście wymarły, a prywatne orki z nowego narybku nie zdążyły jeszcze nabrać ciała.

Zmiany na lepsze widać w poglądowych zestawieniach struktury eksportu. W porównaniu z 1989 rokiem o paręnaście punktów procentowych spadł udział paliw, a o kilka punktów tzw. surowców niejadalnych. Ponaddwukrotnie zwiększył się natomiast udział tzw. różnych wyrobów przemysłowych, w których produkcji rej wodzą mali i średni wytwórcy.

Zauważalne jest zwiększenie udziału żywności w strukturze polskiego eksportu – przekroczył już 10 proc. wartości całkowitej. Warunek dalszego, opłacalnego wzrostu w tym segmencie to zdjęcie z rolnictwa klosza chroniącego rolnictwo przed podatkami i składkami uiszczanymi przez pozostałych wytwórców. Długofalowe subwencjonowanie wiąże się zawsze z marnotrawieniem i nieefektywną alokacją środków. Konsekwencją jest pogorszenie lub nawet utrata konkurencyjności przez nasze towary rolno-spożywcze, a pośrednio także przez pozostałą część oferty eksportowej. W tym drugim przypadku działa mechanizm pozbawiania przemysłu części środków, które muszą być odbierane mu przez fiskusa w nadmiarze, żeby pokryć niedomiar wpłat z sektora rolnego.

Jest to tym dotkliwsze, że piętą achillesową polskiej gospodarki jest mały stopień akumulacji i w rezultacie zbyt niskie inwestycje. Fundusze kierowane na niepotrzebne wspieranie bardzo dobrze radzącego sobie rolnictwa, ratowanie (en bloc) górnictwa i inne fanaberie pod publiczkę to stracone szanse szybszego rozwoju całego kraju, a wraz z nim poprawy jakości życia.

Mimo względnej prostoty polskich towarów sprzedawanych za granicę z opłacalnością sprzedaży zagranicznej jest nie najgorzej. Tak zwany terms of trade, czyli wskaźnik obrazujący stosunek cen uzyskiwanych w eksporcie do cen płaconych w imporcie, jest dodatni, czyli za jednostkę eksportu otrzymujemy więcej pieniędzy, niż musimy zapłacić za jednostkę importu.

W czasach PRL było pod tym względem źle i bardzo źle. Jeśli przyjąć rok 1980 za 100, to w 1985 roku terms of trade wyniosły 95,7. Do 2015 roku relacja cen eksportowych do importowych poprawiła się o dobrze ponad jedną piątą, bo jeśli przyjąć za punkt odniesienia rok 1990, który równa się 100, to w 2015 roku wskaźnik wyniósł 122,6.

W 2016 roku terms of trade ułożyły się dla nas bardzo dobrze, a nawet znakomicie. Według danych OECD wskaźnik dla Polski wyniósł 103,72 i był lepszy niż dla Niemiec (103,59), Czech (101,62) i Słowacji (96,44), o Rosji nie wspominając (71,09).

Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że jeśli nie sposób wskazać na polski produkt przemysłowy będący rozpoznawalnym hitem na rynku globalnym lub choćby tylko regionalnym, to za korzystnymi terms of trade stoi jakaś sztuczka. Podstępu jednak nie ma, działają realia kapitałowe i strukturalne.

Ponad 60 proc. eksportu z Polski wykonują firmy należące całkowicie lub częściowo do właścicieli zagranicznych. Rola polskich fabryk polega w wielkiej części na montażu końcowych urządzeń i maszyn z importowanych do Polski podzespołów, elementów i części. Eksportujemy setki tysięcy samochodów, mnóstwo sprzętu AGD, ale polska jest przede wszystkim robocizna.

Gotowy produkt jest droższy niż jego poszczególne składowe, więc terms of trade są w skali makro dla Polski korzystne. Korzyści materialne z tych operacji czerpią głównie zagraniczni właściciele fabryk, nam pozostają korzyści odnoszone przez zatrudnionych (płace) i Skarb Państwa (podatki). Warte grzechu są jednak także pożytki ogólne – po dekadach bylejakości Polacy uczą się efektywnej pracy i organizacji.

Napływ zagranicznego kapitału inwestycyjnego uczestniczącego w prywatyzacji oraz kapitału typu greenfield, czyli przeznaczanego na wznoszenie fabryk od podstaw, w tej skali, w jakiej nastąpił w ostatnich latach, byłby niemożliwy, gdyby nie nasze członkostwo w Unii. Bez UE nie byłoby więc także potężnej części polskiego eksportu. Firmy zachodnie nie przenosiłyby mocy produkcyjnych do Polski jako kraju tańszej robocizny, bo precyzyjne łańcuchy dostaw załamywałyby się na granicy celnej UE biegnącej wówczas wzdłuż Odry, a nie jak dziś na Bugu.

Równie istotna, a często ważniejsza jest unifikacja warunków formalnych i prawnych, bezpieczeństwo wymiany i współpracy gwarantowane przez instytucje unijne oraz trybunały. Tego doświadczają zagraniczne podmioty działające w Polsce, ale także polscy przedsiębiorcy szukający rynków w Europie, a potem jeszcze dalej.

Jeśli polski eksport napędza silnik czterocylindrowy, to trzy cylindry działają na paliwie dostarczanym dzięki członkostwu w Unii, a tylko jeden na dobrych stronach naszej oferty. W polskim interesie jest więc dobrze działająca Unia, niepozostawanie z boku, gdy rodzą się pomysły różnych prędkości, bo wlokąc się z tyłu, nie nadrabiamy, a tracimy. Nasze członkostwo powinno być intensywne, tak aby być w awangardzie dobrych zmian w Unii, wśród których byłby przegląd i weryfikacja tysięcy stron regulacji.

Na podwórku wewnętrznym wystrzegać się powinniśmy miraży tzw. polityki przemysłowej, tj. wspomagania gospodarki miliardami, planami i pomysłami zza ministerialnych biurek. Kraje, w których udało się zrealizować plany budowy całych nowych sektorów pod nadzorem państwa, policzyć można na palcach jednej ręki. Były to przy tym kraje żelaznej dyscypliny społecznej podtrzymywanej i wymuszanej przez dyktatorskie rządy (Korea, Tajwan, Chiny). U nas takie cuda się nie zdarzą – nie ta tradycja i historia państwa o kilka tysięcy lat za krótka. Jest natomiast ciągle szansa polegająca na tworzeniu coraz mądrzejszych warunków gospodarowania.

Wierzmy we wzrost organiczny. Jeśli go nie palić, drzew nie wyrywać, gałęzi nie łamać, las sam rośnie. To samo z gospodarką i jej eksportową emanacją.

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Silna pozycja polskich mebli na europejskim rynku

Kategoria: Analizy
Meble to jedna z głównych polskich specjalności eksportowych. Eksport mebli rósł dynamicznie w ostatnich latach. Niestety, sektor meblowy może być obecnie jednym z najbardziej narażonych na negatywne konsekwencje rosyjskiej agresji w Ukrainie.
Silna pozycja polskich mebli na europejskim rynku