Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Rozwój oparty na wzroście ilościowym prowadzi do katastrofy

Dobrze byłoby mieć doskonalszą od PKB miarę sukcesu gospodarczego. Przełomu w poszukiwaniach nie ma, ponieważ gospodarka rozszerza się we wszystkich wymiarach, więc nie daje się dobrze podliczać jakąś prostą „calówką”. W zaciszach akademickich coś się jednak dzieje i trzeba temu przyklasnąć.
Rozwój oparty na wzroście ilościowym prowadzi do katastrofy

Dwie spore wyspy na południowych krańcach świata, tworzące Nową Zelandię, to jeden z najlepszych zakątków świata do życia. (fot. Envato)

W 1900 r. światowe PKB liczone w cenach porównywalnych z 2011 r., miał wartość 3,42 bilionów tzw. dolarów międzynarodowych (umowna waluta używana przez ekonomistów oraz międzynarodowe organizacje do porównywania wartości poszczególnych walut). Sto lat później, w 2001 r. osiągnęło 64,6 bilionów, a w 2015 r. już ponad 108 bilionów. Wg instytutu badawczego banku Credit Suisse, przez krótki okres od 2000 r. do połowy 2018 r. światu przybyło aż 200 bilionów dolarów bogactwa.

Niebywałe przyspieszenie gospodarki globalnej w XX i XXI wieku to błogosławieństwo i przekleństwo w jednym. Ludzie mają więcej dóbr i dostęp do coraz szerszego wachlarza usług, więc w fabrykach aż furczy, ziemię kopie się i skrobie z roślin, zwierząt i surowców, błyskawicznie rośnie zaludnienie. Jak jeden mąż płacimy za to własnym zdrowiem i zmniejszającym się komfortem bytowania w coraz liczebniejszym tłumie goniącym za uciechami konsumpcji. Głównym kosztem szalonego wzrostu jest fatalny stan środowiska, ale jest wiele innych, np. koszty nieuniknionych nierówności, czy przestępczości. Niestety, sporo lat upłynie, zanim decyzyjna większość pojmie, że z chowu wolnego ludzkość przechodzi na chów klatkowy w klatce wzrostu.

Nieustanny wzrost promuje zadomowiona od półwiecza miara progresu w postaci PKB. Jeśli produkt brutto stoi w miejscu lub przyrasta skromnie, jest źle, dobrze jest, gdy galopuje. Wraz z nim cwałują jednak koszty, a właściwie straty, które się dają policzyć. Niezłym punktem wyjścia do potencjalnego obalenia dyktatury PKB, jest koncept GPI. Jest to akronim od Genuine Progress Indicator, czyli Wskaźnik Prawdziwego Postępu. Walor GPI polega na tym, że nie skrywa się go po szufladach, lecz wchodzić zaczyna do praktyki.

Nowozelandzkie podglebie

Dwie spore wyspy na południowych krańcach świata, tworzące Nową Zelandię, to jeden z najlepszych zakątków świata do życia. Geneza tego terytorium i państwa sprawiła, że przez stulecia i dekady miało udział w powodzeniu, ale też powtarzało błędy popełniane przez brytyjskie imperium.

W świecie miotającym się od ściany do ściany kolejnych szkół, dróg i ortodoksji ekonomicznych Nową Zelandię wyróżnia długie przywiązanie do oświeconego neoliberalizmu. Przyczyna tego związku jest typowa. W 1960 r. tylko obywatele USA i Szwajcarii mieli dochody wyższe od ludu Kiwi. Rozbudowane na brytyjską modłę powojenną państwo dobrobytu, wysokie podatki, interwencjonizm państwowy, protekcjonizm i inne ekscesy sprawiły, że ćwierć wieku później Nowa Zelandia stała się w klubie bogatych najuboższym krewnym.

W pierwszej połowie lat 80. ubiegłego stulecia oprzytomniały rząd chwycił więc za wajchę i obrócił gospodarkę z lewej na prawą stronę. W wyniku polityki nazwanej Rogernomics Nowa Zelandia stała się państwem liberalnym nie tylko w wymiarze politycznym i społecznym, ale także w gospodarce, w tym w najważniejszym dla kraju rolnictwie. Zerwano z polityką interwencji rządowej, przy czym zachowano podstawowe elementy zabezpieczenia społecznego. Zniesiono praktycznie wszystkie subsydia i dotacje oraz zachęty czy bariery podatkowe i celne dla rolnictwa oraz przemysłu.

Kraj i ludzie mają się dobrze, a wielka część mieszkańców nawet bardzo dobrze. Rzecz jasna nie wszystko co owocne i miododajne spadło na Nową Zelandię wraz z porządkiem liberalnym, ale ludzie nie kwapią się dokonywać po latach etatystycznej wolty, zgodnie z nasilającym się gdzieniegdzie trendem. Dobrobyt ma wszakże swoje rosnące koszty, a Nowozelandczycy słuchający mądrych ludzi dostrzegają to coraz wyraźniej.

GPI w krainie oddalenia

Życie w okolicach kojarzonych z ziemskim rajem wyostrza spojrzenie na szkody w otoczeniu wywołane działalnością, a nawet samą obecnością człowieka. Już od dobrych dwóch dekad większość ekip rządowych Nowej Zelandii patronuje próbom opracowania metod i „wskaźników jakby netto”, a więc uwzględniających główne koszty związane z zaspokajaniem coraz bardziej rozbuchanych potrzeb oraz zwykłych ludzkich fanaberii i brewerii. Do tego właśnie sprowadza się koncepcja GPI.

Metodologia szacowania GPI jeszcze meandruje, lecz z czasem zostanie zapewne ujęta w powszechnie akceptowane ramy. Ujmując rzecz pokrótce, punktem wyjścia jest składowa konsumpcyjna PKB, która rośnie lub maleje wraz z uwzględnianiem dodatkowych czynników społecznych i gospodarczych oraz środowiskowych.

W pierwszej grupie pod uwagę brane są nierówności dochodowe, tzw. nieobronna konsumpcja ze środków publicznych (non-defensive public consumption – np. edukacja, ochrona zdrowia, mieszkania komunalne, koszty funkcjonowania administracji, itp.), dalej – bezrobocie/zbyt niskie zatrudnienie, a z drugiej strony przepracowanie, prace domowe lub społeczne, dojazdy, prywatne wydatki na zdrowie, jak również przestępczość.

Czynniki środowiskowe to straty i zniszczenia dotyczące gleby, wody, powietrza, ochrony ozonowej, degradacji ziemi, hałas i wiele innych, w tym zwłaszcza różnorakie konsekwencje zmian klimatycznych dokonujących się z największym prawdopodobieństwem wskutek intensywnego wzrostu stężenia CO2 w atmosferze w wyniku działań człowieka.

Zespół badawczy z Uniwersytetu Massey, nazywanego inaczej Uniwersytetem Nowej Zelandii, skalkulował PKB i GPI w długim okresie. Wyniki opublikował w dwustustronicowym raporcie pt. „Beyond Gross Domestic Product: The New Zeland Genuine Progress Indicator to Measure the Economic, Social and Environmental Dimensions of Well-being from 1970 to 2016”.

Są koszty, jest gorzej

Porównanie wartości obu wskaźników sugeruje, że w ujęciu uwzględniającym saldo korzyści i kosztów (w większości niekalkulowanych w PKB) lud Kiwi jest znacznie mniej bogaty niż wskazywałaby na to wielkość tego, co wytwarza w postaci towarów i usług. Ujawnił się wielki rozjazd między PKB a GPI na niekorzyść Wskaźnika Prawdziwego Postępu.

Od 1970 do 2016 PKB per capita wzrósł prawie dwukrotnie (91,2 proc.), a GPI per capita znacznie mniej, bo o 52,3 proc. Poziom osobistej konsumpcji jest głównym wyznacznikiem zarówno poziomu PKB, jak i GPI. W 1970 r. statystyczny Nowozelandczyk spożył dobra konsumpcyjne o wartości 18,8 tys. dolarów zaś w 2016 r. było to 31,8 tys. dol. Są to wielkości w cenach realnych, a więc porównywalne.

Jest niby nieźle, ale…

Nierówności dochodowe zmniejszyły wartość wskaźnika o 23 proc. W wyrazie materialnym nie chodzi wyłącznie o to, że biedni mniej konsumują, ale także o to, że częściej i ciężej chorują, a ich leczenie generuje koszty. Mają też gorszy dostęp do edukacji, przez co częściej dotyka ich np. brak pracy, a to oznacza wydatki z tytułu opieki społecznej.

Bardzo istotny, również ujemny, wpływ na kształtowanie się GPI w Nowej Zelandii ma czynnik wykorzystania czasu. Podliczono, że w 2016 r. wszelkie koszty związane z dojazdami do pracy, szkoły, sklepów itd., wyniosły 7 mld dolarów. Pod względem wielkości jest to drugi po nierównościach czynnik zewnętrzny kształtujący GPI. Trzeci czynnik pomniejszający dobrostan mieszkańców to przepracowanie rozumiane jako wzrost przeciętnej liczby godzin pracy w tygodniu. Koszt ten miałby wynieść 5,6 mld dol.

Poza bezrobociem, którego wpływ oszacowano na 1,1 mld dol., badacze wyodrębnili kategorię „niedotrudnienia”, którego koszt w 2016 r. skalkulowano na poziomie 2,7 mld dol. „Niedotrudnienie” to sytuacja, gdy doświadczony inżynier pracuje z braku alternatywy jako taksówkarz, doktor psychologii wykonuje proste prace biurowe, zaś ktoś inny ma tylko pół etatu, choć marzy o pełnym. Są jeszcze negatywne skutki przestępczości, która ku zadowoleniu obywateli z roku na rok maleje. W 1992 r. wpływ czynów kryminalnych na GPI wynieść miałby 5,5 mld dol., podczas gdy w 2016 r. już miałby być znacznie mniejszy – 3,2 mld dol.

Pozytywny wpływ na GPI mają z kolei usługi publiczne. Wydatki operacyjne i kapitałowe (inwestycje) na świadczenia i rozbudowę infrastruktury wyniosły w 2016 r. 14,4 tys. dol. na osobę, wobec 31,8 tys. dol. konsumpcji osobistej. Gdyby nie wskazane wyżej oraz dodatkowe czynniki negatywne, spożycie ogółem w ujęciu GPI, przypadające na statystycznego Nowozelandczyka, wyniosło by ponad 46 tys. dol. Niestety wcale nie jest tak dobrze i w kolejnych latach będzie zapewne coraz gorzej.

W konsekwencji wydatkowania dużych środków publicznych zdarza się, że GPI ma wyższą wartość niż PKB. Są to jednak okresy krótkotrwałe, bowiem intensywny wzrost wydatków na zdrowie, szkoły, zewnętrzne znamiona dobrobytu jak np. proste chodniki, czy wypielęgnowane drzewa przy ulicach, wydatki na usługi lokalne oraz na inwestycje państwa w drogi, koleje, lotniska, odbywa się rzadziej w efekcie świetnej koniunktury i częściej wskutek silnego opodatkowania, co hamuje wzrost gospodarczy i jego perspektywy. W tym miejscu widać sprzeczność między obecnym imperatywem wzrostu, a hipotetycznym dobrostanem w warunkach miarkowania, co w świetle kolejnych danych ukaże się jeszcze wyraźniej.

Największym płatnikiem sukcesu gospodarczego – środowisko

Najistotniejszym powodem ujemnej różnicy między tempem wzrostu PKB i GPI są w Nowej Zelandii (i zapewne w absolutnej większości państw) środowiskowe skutki ekspansji gospodarczej. W cytowanym badaniu, zastrzegając, że to ujęcie konserwatywne, a więc ostrożne w szafowaniu wielkościami, koszty związane z degradacją środowiska oszacowano w 2016 r. na 18,3 mld dol. W tym 5,1 mld dol. skutków zanieczyszczenia powietrza (choroby i zgony ludzi); utrata i erozja gleby w wyniku urbanizacji, intensywnego wykorzystania rolniczego oraz zalań i powodzi – 3,5 mld dol.; efekty emisji gazów cieplarnianych – 3 mld dol. Zanieczyszczenia wody to koszt 2,4 mld dol., który głównie wskutek intensyfikacji hodowli bydła mlecznego wzrósł od 1992 r. o prawie miliard.

Pozostałe czynniki środowiskowe obniżające pożytki z PKB to zmniejszenie powierzchni mokradeł i bagien, szkody wywoływane hałasem, zniszczenia w ekosystemie wywołane stosowaniem pestycydów, koszty i skutki składowania odpadów, zmniejszanie się warstwy ozonowej, wycinka i ginięcie lasów naturalnych – wszystko razem za 4,3 mld dol.

Kanadyjskie bogactwo w całej rozciągłości

GPI obliczane jest także w innych krajach, np. w USA, ale jest to tam etap raczej jeszcze przyczynkarski. W Kanadzie rozwijana jest natomiast koncepcja „Comprehensive Wealth”, co można tłumaczyć na „Kompleksowe Bogactwo”, ale o wiele ładniej brzmi i więcej mówi „Bogactwo w Pełnej Rozciągłości”. Jesienią 2018 r. opublikowane zostały pierwsze wyniki badań podpowiadających, żeby mierzyć to, co istotne w długiej perspektywie („Comprehensive Wealth in Canada 2018 – Measuring What Matters in the Long Term”).

Podejście to wyodrębnia 5 rodzajów kapitału w dyspozycji ludzi. Są to: kapitał finansowy, wytwórczy (produced capital – w tym konkretnym ujęciu oznacza budynki i urządzenia), zasoby naturalne (natural capital), kapitał ludzki i społeczny. Ten ostatni bardzo trudno zmierzyć, ponieważ składa się nań zaufanie, wzajemne zrozumienie, współdzielone wartości.

Szacunki indeksu CWI potwierdzają wyniki uzyskane metodą GPI na antypodach. Podczas gdy średnioroczny wzrost PKB wyniósł w latach 1980-2015 skromne 1,31 proc., to indeks Bogactwa w Pełnej Rozciągłości rósł jedynie o 0,2 proc. Przyczyny tej różnicy to stagnacja kapitału ludzkiego, który w wartościach realnych pozostał na początkowym poziomie. Skurczyły się potężne zasoby naturalne będące podstawą dobrobytu w Kanadzie. W ujęciu realnym spadły per capita w przebadanym okresie o 17 proc. Jeden z nielicznych odnotowanych pozytywów to osiągnięta w 2015 r. przewaga kanadyjskich aktywów finansowych netto ulokowanych za granicą nad analogicznymi zobowiązaniami, co oznacza, że po raz pierwszy w historii Kanadyjczycy mieli roszczenia do cudzych dochodów, a zagranica nie miała roszczeń do ich kasy.

Za rogiem nieciekawe czasy

Z ostrożnością wynikającą z braku wystarczającego rozeznania zaryzykować można pogląd, że GPI ma pewną przewagę nad innymi wskaźnikami w rodzaju CWI, Human Development Index (HDI), czy Inclusive Wealth Index – (IWI). Polega ona na sprowadzeniu czynników korygujących PKB do wartości pieniężnych. Wprawdzie im większe liczby, tym paradoksalnie robią mniejsze wrażenie (jakie znaczenie ma dla obracającego „stówkami” zwykłego człowieka różnica między miliardem a równie niewyobrażalnymi dwoma miliardami złotych?), to miliardy wchodzą jednak lepiej do głowy niż punkty procentowe lub abstrakcyjne wartości oraz ich ułamki.

Koncepcja GPI nie jest nowa, ale nadal jest w stadium prototypu oraz intensywnej weryfikacji. Konstrukcja daje pole do dyskusji. Uczeni z Massey University wzięli pod uwagę aż 21 czynników pozytywnych i negatywnych. Gdyby wskaźnik upowszechniać, to z uwagi na skromną dostępność danych w bardzo wielu krajach, należałoby raczej zmniejszyć ich liczbę. Ucierpi na tym akuratność, lecz na obecnym etapie mniej chodzi o precyzję, a bardziej o siłę tendencji i rzędy wielkości. Doskonaleniu albo i zmianom poddałyby się zapewne sposoby monetyzacji , czyli wyrażania wpływu ustalonych czynników w jednostkach pieniężnych. Przy okazji warto byłoby powtarzać próby konstruowania kolejnych klonów PKB. Potrzebę takich klonów widać na przykładzie wzrostu PKB wskutek „brudnej” produkcji i ponownego jego wzrostu wskutek usuwania wytworzonych w tymże procesie produkcyjnym brudów, śmieci czy zanieczyszczeń.

Coraz wyraźniej widać, że rozwój oparty na ciągłym wzroście ilościowym prowadzi do katastrofy. Z tą wiedzą jest jednak jak z dzieckiem, które wie od mamy i taty, że gorącego żelazka nie wolno dotykać, ale nie przepuści okazji, żeby się dotkliwie sparzyć. Obawiam się, że czekają nas nieciekawe czasy.

Dwie spore wyspy na południowych krańcach świata, tworzące Nową Zelandię, to jeden z najlepszych zakątków świata do życia. (fot. Envato)

Otwarta licencja


Tagi