Autor: Rafał Woś

Publicysta, dziennikarz ekonomiczny

Rynki były wczoraj. O nowoczesnej komunikacji banków centralnych

Stara szkoła” komunikacji banków centralnych, której największym wyzwaniem było obsłużyć potrzeby rynków, na naszych oczach osiągnęła kres swoich możliwości. Co ją zastąpi?
Rynki były wczoraj. O nowoczesnej komunikacji banków centralnych

(©Envato)

O tym w pierwszym odcinku nowej serii „Obserwatora Finansowego”.

„Dobry bankowiec centralny niczego nie objaśnia. Dobry bankowiec centralny nigdy nie przeprasza” – to słowa Montagu Normana. Człowieka, który stał na czele Banku Anglii – najpotężniejszego wówczas banku centralnego świata – przez całe ćwierćwiecze w latach 1920–1944. Minęło kilkadziesiąt kolejnych lat, a jeszcze bardziej potężny odpowiednik Brytyjczyka, czyli szef amerykańskiego Fedu Alan Greenspan mówił tak: „Jeśli nie wyraziłem się zbyt jasno to… bardzo przepraszam. Nie taka była moja intencja i musieliście mnie źle zrozumieć”.

Te dwie wypowiedzi dwóch najpotężniejszych bankierów centralnych XX w. dobrze oddają sedno dominującej w komunikacji banków centralnych doktryny. Brzmiała ona mniej więcej tak: im mniej, im bardziej niezrozumiale i hermetycznie, tym lepiej. Bo bank trzeba trzymać jak najdalej od łamów prasy. A prasę trzymać jak najdalej od banku. Dobry bankowiec niczego nie objaśnia, dobry bankowiec nigdy nie przeprasza.

Banki centralne muszą być rozumiane przez ludzi, którym ostatecznie służą. To klucz do odbudowy zaufania do elit ekonomiczno-politycznych.

Dzisiaj taka postawa jest bardzo mocno krytykowana. Na znaczeniu zyskuje zaś hasło „o nowej komunikacji banku centralnego”. Mówią o tym wszyscy. Zarówno praktycy oraz aktorzy polityki monetarnej, jak i jej komentatorzy, obserwatorzy, a także badacze. Rośnie liczba prac naukowych na ten temat. Powstają grupy robocze. Strach – jak to się kiedyś żartowało – otworzyć lodówkę, by nie wyskoczył z niej temat nowoczesnej komunikacji banku centralnego. Przykład idzie z samej góry. Christine Lagarde, prezeska Europejskiego Banku Centralnego (EBC), uważa szeroką opinię publiczną za „nowy front” dla komunikacji banku centralnego. Argumentuje, że „banki centralne muszą być rozumiane przez ludzi, którym ostatecznie służą. To klucz do odbudowy zaufania do elit ekonomiczno-politycznych”. Zaufania – dodajmy – mocno nadszarpniętego po szeregu kryzysów: finansowym z 2008 r. czy zadłużeniowym w strefie euro z lat 2010–2015.

Nawet wywodzący się z bardzo konserwatywnej niemieckiej kultury polityki monetarnej Jens Weidmann (prezes Bundesbanku w latach 2011–2021) uważa, że banki centralne są „trochę jak piłkarz, który długo gra piłkę przez całe boisko w oczekiwaniu, że kolega z drużyny wyczyta jego intencje i ruszy pod bramkę przeciwnika. Właśnie po to banki centralne prowadzą swoją komunikację z szerokim odbiorcą”.

Były szef EBC Mario Draghi również mówił, że „komunikacja o polityce monetarnej, to polityka monetarna”.

Oczywiście pod hasłem „nowoczesnej komunikacji banku centralnego” każdy rozumie trochę coś innego. Mało tego – od czasu do czasu – podejścia do sprawy wzajemnie się między sobą wykluczają. Na dodatek mamy tu do czynienia z żywym procesem. To, co wczoraj wydawało się nowatorskie i przyszłościowe dziś zaczyna już trącić starocią. Dzieje się tak z powodu zmian technologii i kultury komunikacyjnej. Te zmiany można spokojnie porównać do tego, co zdarzyło się sto lat temu w transporcie. W efekcie na ulicach europejskich metropolii przełomu wieków przez pewien czas musiało ze sobą współistnieć stare i nowe. A konne powozy, omnibusy, automobile i wagony metra mijały się ze sobą. Zanim w naturalny sposób te drugie wyparły te pierwsze.

Tak samo jest dziś w komunikacji. Kluczowa instytucja ładu gospodarczego jaką jest nowoczesny bank centralny musi pamiętać, że nie komunikuje się już wyłącznie z czytelnikami – najznamienitszych nawet – tytułów prasy fachowej, ale także z odbiorcami mediów społecznościowych, wśród których nawet Twitter powoli zaczyna „trącić myszką”.Ten proces nie odpuści. Mowa tu nie tylko o zmianie miejsca eksponowania treści czy prowadzenia debaty (papier vs internet). To mamy już dawno za sobą. Zmiany komunikacji polegają również na tym, że kto inny w nowych mediach kontroluje przekaz. Pojawiają się też nowe – nieznane dotąd – możliwości omijania pośredników i komunikowania się bezpośrednio z obywatelem-odbiorcą. Wszystko to jest zupełnie nową ziemią, na której trzeba prowadzić politykę monetarną. I właśnie ta terra incognita będzie tematem serii tekstów w „Obserwatorze Finansowym”.

Aby zrozumieć moment, w którym obecnie się znajdujemy, musimy cofnąć się o jakieś trzy dekady. To właśnie wtedy – w latach 90. XX w. – upowszechnił się model specyficznej komunikacji banków. Model ten będę nazywał „starą szkołą”, bo jest to podejście obowiązujące w większości banków centralnych do dziś. Tkwi w głowach decydentów, aktorów i praktyków w formie zakorzenionego przyzwyczajenia. Jest jak piosenka, którą zaczyna się bezwiednie nucić. Jak domyślny skrypt, który uruchamiany jest w głowie, kiedy trzeba rozwiązać jakiś problem.

Fundamentalnym założeniem tej „starej szkoły” jest to, że bank centralny ma za zadanie komunikować się przede wszystkim z profesjonalnymi uczestnikami gospodarki. Głównie z tzw. rynkami finansowymi. Do nich się mówi i to od nich odbiera się sygnały. Cała reszta stanowi ledwie dodatek. W zasadzie zbyteczny. „Stara szkoła” była oczywiście dzieckiem swoich czasów. Lata 90. XX w. to przecież moment, gdy wolnorynkowa ideologia znajduje się w zenicie swojego wpływu. Dostarcza nie tylko narzędzi do prowadzenia polityki ekonomicznej, ale w ogóle języka potrzebnego do jakiejkolwiek rozmowy na ten temat. To forma, którą mówią uczestnicy debaty, nie wiedząc nawet – jak pan Jourdain u Moliera w „Mieszczaninie szlachcicem” – że mówią prozą. Banki centralne komunikują się z rynkami, bo przecież rynki są „najważniejsze”. To one produkują dobrobyt i to im trzeba przychylić nieba, by mogły to robić dalej. Na dodatek tę „starą szkołę” da się dość ładnie sprzedać opinii publicznej. Banki centralne chętnie więc powiadają, że ich komunikacja z rynkami to „budowanie przejrzystości i transparentności”. Tak zarówno Fed, jak i Bank Anglii czy Bundesbank (potem EBC) odsuwają od siebie potencjalną krytykę, że są instytucjami o dużo słabszym demokratycznym mandacie niż wybrani bezpośrednio przez ludzi politycy. Zresztą w tamtych czasach wolnorynkowego radykalizmu jest to wręcz jeszcze powód do dumy. Merytokratyczny bank centralny komunikuje się bezpośrednio z merytokratycznymi uczestnikami rynków finansowych przy pomocy fachowego języka i elitarnych kanałów. Wszystko to zaś odbywa się ponad głowami mających tendencję do populizmu instytucji, takich jak parlament czy media niefachowe.

Jackson Hole 2022: W poszukiwaniu nowej równowagi

Ekonomista Alan Blinder i inni (w pracy z 2001 r.) pokazali, że amerykańskie rynki finansowe szybko kupiły ten sposób komunikowania. Bezbłędnie nauczyły się uważnie słuchać wystąpień oficjeli Fedu i wyciągać z nich odpowiednie wnioski. W efekcie nawet niewielkie posunięcia banku centralnego dotyczące wysokości stóp procentowych wywoływały duże zmiany na rynku, co pomagało Fedowi stabilizować gospodarkę w okresie przed kryzysem 2008 r. Tak zrodziła się wiara w to, że banki centralne mogą zarządzać gospodarką przy pomocy słów. Mniej więcej w tym samym czasie Gauti Eggertsson i Michael Woodford jako pierwsi pokazali, że komunikowanie przez bank centralny przyszłych zamierzeń ma nie mniejsze przełożenie na gospodarkę niż faktyczne posunięcia. Tak zrodziła się fundamentalna dla „starej szkoły” koncepcja „forward guidance”. Tym bardziej kluczowa, im bardziej poziom stóp procentowych zaczął zbliżać się do zera. A bankom centralnym pozostało niewielkie pole manewru według klasycznych podręczników z dziedziny polityki monetarnej.

Przez kolejne lata taka wiara w siłę „starej szkoły” komunikacji banku centralnego była podzielana niemal powszechnie. Do dzisiaj wiele osób nie wyobraża sobie, że można inaczej. A każda próba odmiennego podeścia wyszydzana jest przez zachowawczych (którzy – jak to zwykle bywa – wcale nie wiedzą, że są zachowawczy) komentatorów jako „niepoważna”.

W ostatnich latach jednak coraz bardziej wyrazista staje się krytyka „starej szkoły” bazująca na przekonaniu, że na naszych oczach doszła ona do granic swojej użyteczności. Ta krytyka to nie są już odosobnione pojedyncze „wyskoki”. To coraz silniejszy nurt, który ma za sobą szereg mocnych argumentów i swoją własną spójną wewnętrzną logikę.

Podejście Edwarda Robinsona

Jeśli ktoś nigdy dotąd nie spotkał się z takim podejściem, to dobrym miejscem, w którym może poznać jej argumenty jest wystąpienie Edwarda Robinsona, wiceszefa i głównego ekonomisty Monetary Authority of Singapore, z 2019 r.

Słowa ważą więcej niż liczby: komunikacja banku centralnego w okresach wysokiej inflacji

Po pierwsze – jak powiada Robinson – wiara w „starą szkołę” komunikacji może być piękna w teorii. W praktyce rodzi od lat niebezpieczeństwo „wypierania” (crowding out) własnych oczekiwań po stronie rynku. Czyli mówiąc po ludzku sprawiała, że rynki głupieją zamiast mądrzeć. Działo się to głównie z powodu nadmiaru informacji komunikowanych przez banki centralne. Te informacje zaś sprawiały, że uczestnicy rynku nie mieli wcale więcej, ale raczej mniej jasności co do kierunków polityki monetarnej. Po drugie (i chyba nawet ważniejsze), w dłuższym okresie wyszło na jaw, że „stara szkoła” podkopuje zaufanie opinii publicznej do instytucji banków centralnych. Okazało się bowiem, że publika niekoniecznie chce wiedzieć, że bank centralny nie wie. Może nawet wolałaby żyć w przekonaniu, że ktoś w tym niepewnym świecie ma jakąś wiedzę, na której można polegać.

Musi powstać coś, co zastąpi „starą szkołę” komunikacji banku centralnego.

Wyrażone przez Robinsona przekonanie znajduje poparcie w teorii ekonomicznej. Dla przykładu w pracy Nazire Nergiz Dinçer i Barry’ego Eichengreena z 2018 r. pojawia się teza o wręcz malejącej użyteczności „transparencji” w polityce komunikacyjnej banku centralnego. O ile – jak pokazują wspomniani ekonomiści – transparentne komunikowanie się z rynkami przynosiło skutki na samym początku i było wyjściem naprzeciw duchowi czasów, o tyle dziś nie stanowi już aż tak skutecznej broni w zarządzaniu społecznymi oczekiwaniami na temat inflacji albo stanu gospodarki. Mówiąc wprost: rynki zaczęły się przyzwyczajać do sygnałów wysyłanych im przez banki centralne i rozpoczęły traktować je z odpowiednią rezerwą, a nawet z nimi grać. W efekcie wymierne efekty zmalały.

Wydaje się, że gdyby doprowadzić myśl Edwarda Robinsona do końca, to można powiedzieć, że największy problem polega jeszcze na czymś innym. Chodzi o to, że „stara szkoła” komunikowania nie potrafi poradzić sobie z nowymi wyzwaniami bankowości centralnej. A szczególnie z tymi, przed którymi postawił nas najpierw COVID-19, a potem kryzys energetyczny. Stoimy przecież wobec sytuacji gdy banki centralne krajów rozwiniętych musiały (muszą nadal?) sięgać po narzędzia prowadzenia niekonwencjonalnej polityki monetarnej. A także (trochę po cichu) rozszerzać swój mandat o inne ważne społecznie cele. Dla przykładu dbałości o wzrost gospodarczy lub pełne zatrudnienie. Muszą to czynić z czystej politycznej odpowiedzialności wykraczając jednocześnie poza kompetencje przewidziane w (pisanych w innych – bardziej wolnorynkowych – czasach) przepisach konstytucyjnych. „Stara szkoła” nie potrafi wytłumaczyć takich posunięć , bo jest skierowana do innego odbiorcy.

Nadrabianie zaległości

Wyzwanie jest więc następujące. Musi powstać coś, co zastąpi „starą szkołę” komunikacji banku centralnego. Musimy w ten sposób nadrobić – jak zauważyli w 2018 r. we wspólnej pracy Andrew Haldane i Michael McMahon – „trzydzieści straconych lat selektywnej rewolucji”. Chodzi im o czas, w którym bardzo dużo uwagi poświęcono komunikowaniu się banków centralnych z rynkami finansowymi. A działo się to kosztem komunikacji z szeroko rozumianą publicznością.

Przed nami zatem kilka fascynujących lat. Będzie to moment, w którym banki centralne muszą – tak, właśnie muszą! – zaangażować się w serię eksperymentów z nowymi formami komunikacji z szeroką publicznością. Miarą sukcesu nie będzie oczywiście „dotarcie do wszystkich”, ale raczej umiejętność wyjścia poza wyspecjalizowane grupy, które są najbardziej zainteresowane bankowością centralną. Tak zrodzi się „nowa szkoła”. Kto będzie umiał to zrobić ten rozbije – nomen omen – bank i wskaże kierunek rozwoju na następne dwie-trzy dekady.

Rafał Woś, publicysta

Artykuł został jednocześnie opublikowany w numerze 9. wydania papierowego  „Obserwatora Finansowego” w magazynie weekendowym „Dziennika Gazety Prawnej”, wraz z innymi artykułami autorów piszących dla OF.

(©Envato)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane