Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Rynkowe gry wojenne

W interesie prywatnych firm, które zatrudniają najemników jest eskalowanie konfliktów, by więcej zarobić – twierdzi Sean McFate w książce „The Modern Mercenary: Private Armies and What They Mean for World Order”.
Rynkowe gry wojenne

Najemników po stronie amerykańskiej walczy coraz więcej. W Afganistanie było ich 70 proc. – pisze w książce McFate (jej polski tytuł to „Współczesny najemnik: Prywatne armie i co one znaczą dla porządku”). McFate przypomina, że najemnicy byli częścią toczonych przez USA wojen już od czasów rewolucji amerykańskiej. Nigdy wcześniej nie było ich jednak tak wielu – w czasie I wojny światowej stanowili mniej niż 5 proc. amerykańskich sił, podczas II wojny światowej było to ponad 10 proc., w Wietnamie ponad 20 proc., w Iraku 50 proc. W konflikcie w Afganistanie po raz pierwszy najemnicy przekroczyli próg połowy amerykańskich sił. Było ich tam 70 proc.

Jeszcze w 2003 r. pracownicy prywatnych firm stanowili tylko 4 proc. wszystkich zabitych. W latach 2004–2007 ten odsetek wzrósł do 27 proc., w latach 2008–2010 do 40 proc. W 2010 r. po raz pierwszy w historii najemnicy stanowili większość wśród zabitych (w I półroczu było to 53 proc.).

Wojna sprywatyzowana

Dokładna wielkość rynku firm oferujących usługi najemników nie jest znana. Eksperci szacują ją na 20–100 mld dol. rocznie. Na pewno wiadomo, że w latach1999–2008 r. wydatki Departamentu Obrony USA na usługi zewnętrznych firm związane i niezwiązane z zapewnianiem bezpieczeństwa zwiększyły się ze 165 mld dol. do 414 mld dol. Na przykład w 2010 r. Departament Obrony zobowiązał się do zapłaty zewnętrznym firmom 366 mld dol., siedem razy tyle, ile wynosi cały budżet obronny Wielkiej Brytanii. A to nie uwzględnia zamówień składanych przez inne rządowe agencje, np. Departament Stanu.

Większość prywatnych firm najemniczych ma siedzibę w USA, a większość kierownictwa tych firm to Amerykanie, jednak w Iraku tylko 26 proc. (w Afganistanie 14 proc.) pracowników tych korporacji to obywatele amerykańscy. Cześć to obywatele kraju, w którym ma miejsce konflikt – np. kucharze, kierowcy, tłumacze. Bronią posługują się natomiast głównie obywatele krajów trzecich, najczęściej Indii, Ghany, Fidżi, Ekwadoru, Meksyku, RPA, a nawet Australii. Obcokrajowcy zarabiają zdecydowanie mniej, niż Amerykanie.

Jest popyt, jest podaż

Dlaczego udział najemników w wojnach w ostatnich dekadach tak bardzo wzrósł? Autor zwraca uwagę na to, że ideologicznego wsparcia dla tego trendu udzieliła tzw. austriacka szkoła ekonomii, która powstała na przełomie XIX w. i XX w. w Wiedniu, a od lat 70 XX w. zaczęła istotnie zyskiwać na popularności w USA. Największym ośrodkiem naukowców związanych z tym nurtem był University of Chicago. Do bycia „Austriakami” przyznawali się m.in. Friedrich Hayek, Milton Friedman, Ronald Coase czy George Stigler. Propagowali oni podejście, że im więcej zadań rządu przejmą prywatne firmy, tym lepiej i taniej.

Gdy władzę w USA w 1993 r. objął prezydent Bill Clinton, obniżył wydatki na zbrojenia o 40 proc. Liczba żołnierzy spadła z 2,2 mln do 1,4 mln. Liczba statków marynarki wojennej zmniejszyła się z 547 do 346, a liczba tzw. skrzydeł (odziały wojsk lotniczych liczące zwykle 36 samolotów,  w tym przypadku – myśliwców) spadła z 33 do 19. W szczególności w dużym stopniu zredukowano siły zagraniczne, jako że nie było potrzeby obawiać się inwazji Związku Radzieckiego. Ich liczba spadła o ponad połowę: z 600 tys. w 1990 r. do 250 tys. w 1999 r. Powstałą w ten sposób lukę wypełniły prywatne firmy.

Było zapotrzebowanie na ich usługi, bo liczba interwencji zbrojnych USA na świecie zwiększała się. W latach 1960–1991 amerykańska armia przeprowadziła 10 operacji poza tymi wynikającymi z zobowiązań sojuszniczych. Do 1998 r. ich liczba wzrosła do 26. Koniec zimnej wojny sprawił, że wiele tłumionych przez rywalizujące mocarstwa konfliktów wybuchło ze zwielokrotnią siłą. Tymczasem nie tylko armia zawodowa USA była mniejsza, lecz i akceptacja opinii publicznej dla ponoszenia ofiar radykalnie spadła w związku z bardziej agresywnymi działaniami mediów (żeby wspomnieć tylko relacje CNN ze śmierci amerykańskich żołnierzy w Somalii).

Niektórzy krytycy podnosili, że prywatne firmy kosztują więcej niż narodowa armia. Na przykład Joseph Stiglitz i Linda Bilmes szacowali, że w 2007 r. w Iraku pracownicy militarnych korporacji takich jak Blackwater czy DynCorp zarabiali nawet 1222 dol. dziennie (co daje 445 tys. dol. rocznie). Dla porównania sierżant amerykańskiej armii zarabiał od 140–190 dol. za dzień pracy (51,1–69,3 tys. dol. rocznie). Autor zauważa jednak, że to porównanie jest mylące, ponieważ porównuje się stawkę, jaką amerykański rząd płaci firmie, z zarobkami żołnierzy. Tymczasem prywatny żołnierz dostaje mniej, a państwo poza pensją żołnierza narodowej armii ponosi wiele innych kosztów (opieka zdrowotna, zakwaterowanie, emerytura itd.).

Autor zwraca uwagę także na inne negatywne aspekty wzrostu znaczenia korporacji militarnych. Dla ilustracji powołuje się na japoński film „Yoimbo” z 1961 r. w reż. Akiry Kurosawy. Opowiada on historię Sanjuro, ronina, czyli samuraja bez pana, który przybywa do małego miasteczka, w którym rywalizują dwa gangi. Bohater przekonuje szefów obu z nich, by go zatrudnili, a następnie nasyła gangi na siebie. Grupy wykańczają się w walce, a wzbogacony wojownik rusza do następnej miejscowości, by powtórzyć podstęp.

Zdaniem autora w interesie korporacji najemniczych jest to, by konflikty trwały jak najdłużej, bo to ich główne źródło dochodu i mają silną motywację, by robić wszystko, aby nie wygasały. Tak więc jest możliwe, by militarna korporacja brała pieniądze od dwóch zwalczających się stron i doprowadzała do eskalacji działań wojennych dla zysku.

Akademicki opis praktyka

Sean McFate jest nie tylko akademikiem (wykłada na National Defense University i Georgetown University’s School of Foreign Service w Waszyngtonie), lecz także byłym żołnierzem armii USA (był oficerem i spadochroniarzem w 82. dywizji). Został też wynajęty przez firmę DynCorp International, by w 2004 r. chronić prezydenta Burundi, tak by nikt się nie zorientował, że stoi za tym amerykański rząd. Te doświadczenia McFate’a sprawiają, że książka jest bardzo wyważona. Autor nie opowiada się wyraźnie ani za, ani przeciw zwiększaniu udziału firm najemniczych w światowych konfliktach.

Punktuje zarówno wady, jak i zalety tego rozwiązania. Książkę wydało 2 stycznia 2015 r. wydawnictwo Oxford University Press, co w połączeniu z akademickim podejściem autora zagwarantowało z kolei publikacji doskonałą dokumentację (około 100 stron przypisów, w tym około 30 bibliografii i kopie większości dokumentów, na które powołuje się McFate). Po żołniersku, krótko i treściwe autor na łącznie 170 stronach analizuje problem i daje do myślenia. Jak zauważył recenzent magazynu „The Economist”, to „fascynująca i niepokojąca pozycja”. Godna polecenia każdemu zainteresowanemu tematem.

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Szkody wojenne bez ochrony asekuratorów

Kategoria: Analizy
Wojna to ryzyko wyłączane przez zakłady ubezpieczeń, a kraje, które w niej uczestniczą, są przeważnie wykluczone z zakresu ochrony polis. Tak jest też w przypadku wojny w Ukrainie, gdzie większość ubezpieczeń nie zadziała.
Szkody wojenne bez ochrony asekuratorów

Obecne sankcje to za mało. Co może powstrzymać Rosję?

Kategoria: Trendy gospodarcze
Cudowne recepty na pokój nie istnieją, ale odnaleźć można lepsze i gorsze rozwiązania. Historia gospodarcza przestrzega nas przed pochopnym rozpętywaniem wojny ekonomicznej – która może nie tylko nie zapobiec eskalacji militarnej, ale nawet ją pogłębić.
Obecne sankcje to za mało. Co może powstrzymać Rosję?