(fdecomite CC BY 2.0)
Nicolas Nassim Taleb to enfant terrible współczesnych nauk społecznych. Ten amerykański trader, filozof, ekonomista i pisarz zdążył już oburzyć swoimi wypowiedziami połowę świata akademickiego. Zraził do siebie wielu ekonomistów, statystyków, matematyków i filozofów z Harvardu. To nie tylko zasługa jego ciętego języka i polemicznego temperamentu. Po prostu jakoś tak się składa, że jego uwagi często trafiają w czułe miejsce. Są boleśnie słuszne i niemal zawsze niezwykle ciekawe. To właśnie komentarz Taleba do kwestii nierówności społecznych stał się inspiracją do napisania tego tekstu.
– Dobrze funkcjonujące społeczeństwo to nie takie, w którym wszyscy są równi, lecz takie, w którym wszyscy mają równe „prawdopodobieństwo”. Statyczne metody pomiaru nierówności są bardzo niedoskonałe – napisał niedawno Taleb na swoim facebookowym profilu.
Raz na wozie, raz pod wozem
Zanim wyjaśnimy, co rozumie przez „równe prawdopodobieństwo”, ustalmy jedno: nierówności społeczne – nawet mierzone niedoskonałymi metodami – są faktem. Mogą być związane z poziomem dochodu, stanem posiadanego majątku czy z szansami na samorealizację i szeroko pojęty sukces.
W przypadku tych ostatnich może chodzić o nierówne uwarunkowania prawne (np. czarni w RPA w czasach apartheidu mieli odgórnie ograniczone prawa), niesprawiedliwe ograniczenia kulturowe (np. system kastowy w Indiach) lub o różnej natury ograniczenia w dostępie do usług publicznych (np. duża odległość do najbliższego uniwersytetu), lecz także o wychowywanie się w biednej rodzinie albo niepełnosprawność. Widać więc, że niektóre nierówności są dziełem niesprawiedliwego przypadku, inne efektem arbitralnych decyzji administracyjnych, a część z nich mieszaniną jednego i drugiego (gdy rząd postanawia wybudować tylko jeden uniwersytet w kraju, gdzieś w okolicach granicy zachodniej, a Ty akurat rodzisz się na wschodzie). Każdy z rodzajów nierówności społecznych i ich wpływ na relacje społeczne ocenia się odrębnie i w zależności od konkretnych okoliczności. Jeśli na przykład nierówności dochodowe są optymalne, to motywują biedniejszych do cięższej pracy, jeśli zbyt duże – wywołują w nich poczucie niesprawiedliwości i fatalnego niespełnienia, jeśli zbyt małe, nie ma powodów, by wysilać się bardziej niż inni.
Nie da się jednak zmierzyć optymalnego poziomu nierówności, bo to zmienna warunkowana czasem, miejscem i okolicznościami: w Korei Północnej, w USA i we Francji społecznie akceptowany jest diametralnie inny poziom nierówności.
Te dwa ostatnie kraje przywołuje Taleb, gdy tłumaczy, co ma na myśli, mówiąc o równym prawdopodobieństwie w życiu społecznym. Nie chodzi tu o równe szanse czy start, tylko o prawdopodobieństwo awansu społecznego oraz – co równie ważne – upadku ze szczytu społecznej drabiny.
– Weźmy Stany Zjednoczone. Mniej niż 10 proc. osób, które w roku 1982 r. znajdowały się na liście najbogatszych 500 Amerykanów, znajdowało się na niej również w roku 2012. Są także dane świadczące o tym, że 56 proc. Amerykanów spędzi przynajmniej rok swojego życia w grupie 10 proc. najlepiej zarabiających. Porównajcie to z Francją, w której aż 60 proc. z listy najbogatszych odziedziczyło swój majątek. Tworzenie bogactwa nie powinno być drogą w jedną stronę, powinno towarzyszyć mu ryzyko straty, nie powinno być chronione – uważa Taleb.
Amerykański sen to tylko sen?
Być może więc równie istotne co obserwacja, kto ile obecnie zarabia i jak duże są różnice w dochodach, jest ustalenie, czy zarabiający dużo mają szansę zbiednieć i czy – analogicznie – zarabiający mało mają szansę się wzbogacić. Nie jest tak ważne, że Kowalski zarabia 100 razy mniej niż Nowak, jeśli istnieje realna szansa, że za kilka lat sytuacja się zmieni i to Nowak będzie zarabiał 100 razy mniej niż Kowalski. Nie oznacza to (choć może), że Nowak musi zbiednieć, tylko że Kowalski może się bogacić w tempie szybszym niż Nowak.
Co więcej, nie jest też aż tak ważne nawet to, że ja zarabiam i być może zawsze będę zarabiać niewiele, jeśli moje dzieci mają szansę na więcej. W przypadku, gdy takie ruchy w górę i w dół drabiny dochodowej są niemożliwe albo zbyt niemrawe, czyli gdy mobilność społeczna jest niska, wszelkie nierówności stają się o wiele bardziej uciążliwe, bo wydają się nam przeznaczone na zawsze. Nasz los jest przypieczętowany.
Mierzenie poziomu mobilności społecznej jest trudniejsze i nie tak popularne jak mierzenie istniejących nierówności – wymaga gromadzenia szczegółowych danych w długim czasie. Są jednak, na szczęście, kompleksowe badania w tej dziedzinie.
Mobilność mierzy się, np. sprawdzając, w jakich grupach dochodowych plasują się synowie (lub córki) ojców z danego pokolenia. Mobilność byłaby doskonała, gdyby dzieci ojców z grupy 20 proc. najgorzej zarabiających lądowały równomiernie w każdej z wyróżnionych grup dochodowych. Co ciekawe, w przywoływanych przez Taleba jako wzór Stanach Zjednoczonych aż 42 proc. synów zostaje w tej samej grupie dochodów, a tylko 8 proc. pnie się do grupy dochodów najwyższych. W Szwecji te liczby to odpowiednio 26 proc. i 11 proc., a w Wielkiej Brytanii 30 proc. i 12 proc. Z punktu widzenia powyższej statystyki (przytacza ją ekonomista Ben Lorica na stronach verisi.com) wygląda więc na to, że kariera od pucybuta do milionera wcale nie jest bardziej prawdopodobna w USA niż w socjalnej Europie.
W tym kontekście ciekawe jest to, co pisze Trystero, jeden z popularniejszych blogerów ekonomicznych w polskim internecie, na temat korelacji między współczynnikiem Giniego (mierzącym koncentracje dochodów w społeczeństwie) a mobilnością społeczną: „nierówność ekonomiczna w jednym pokoleniu tworzy nierówność szans (niską mobilność międzygeneracyjną) w następnym pokoleniu”.
Można więc powiedzieć, że mamy do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym: z jednej strony nierówności ekonomiczne osłabiają mobilność, z drugiej niska mobilność utrwala nierówności ekonomiczne. To ostatnie łatwo sobie uzmysłowić, analizując historyczne państwa feudalne, to pierwsze, przyglądając się sytuacji w dzielnicach biedy wielkich miast.
Z tej perspektywy walkę o większą mobilność (żeby zmniejszyć nierówności) można uznać za równie pożądaną, co walkę z samymi nierównościami (żeby zwiększyć mobilność). Istnieje tu pewna dowolność, bo efekty końcowe mogą być podobne, przy czym ten pierwszy rodzaj ekonomicznego boju w polityce gospodarczej jest o tyle bardziej komfortowy, że powoduje mniej dylematów moralnych, takich jak zasadność i poziom redystrybucji dochodu.
Niewidzialna ręka w akcji
To nie rząd jednak, tylko niewidzialna ręka rynku umie najefektywniej zwiększyć mobilność. Wielu wolnorynkowo nastawionych ekonomistów zwraca uwagę, że na naszych oczach rewolucyjne zmiany technologiczne stają się szansą na oddolną demokratyzację dostępu do kapitału, powstaje sharing economy, gospodarka dzielenia się. Ubergospodarka.
Wszystko zaczęło się w 2009 r., gdy Travis Kalanick i Garrett Camp wypuścili na rynek aplikację mobilną o nazwie Uber. Jej idea jest prosta: połączyć posiadaczy aut z osobami potrzebującymi transportu. Wystarczy, że kierowca i klient zarejestrują się w aplikacji, by ta umożliwiła perfekcyjne kojarzenie ich w pary. Uber rozwiązuje przy okazji problemy związane z płatnością – opłata za kurs pobierana jest automatycznie po jego wykonaniu, można współdzielić ją ze współpasażerem itd. Kierowca nie oszuka Cię na kilometrach, a Ty nie wykiwasz kierowcy, opuszczając pojazd bez płacenia. Młot na oszustów i prawdziwy logistyczny przełom.
Nic dziwnego, że w 2012 r. Uber wyszedł poza granice USA, podbił świat i w końcu w 2014 roku dotarł do Polski (do Warszawy, Krakowa i Trójmiasta). Okazało się nagle, że kierowca taksówki może dobrze zarabiać (3–5 tys. zł miesięcznie), nie dzielić się z korporacją, jeździć w porach, które mu odpowiadają i tylko wtedy, gdy ma ochotę. Obecnie w aplikacji Uber tylko w Stanach Zjednoczonych zarejestrowanych jest ponad 160 tys. kierowców.
Uber to – jak podkreślają ekonomiści – tylko jeden z przejawów nowego, zindywidualizowanego podejścia do świadczenia usług i produkcji. Pozwala ono zwykłym ludziom z dnia na dzień znaleźć zatrudnienie, zlecenie czy po godzinach dorobić do pensji na etat. Do wielu firm działających w modelu ubergospodarki należy m.in. Airbnb (komercyjny wynajem pokoi, mieszkań i domów przez osoby prywatne osobom prywatnym) czy Topcoder (dla poszukujących zleceń programistów).
Ubergospodarka to gospodarka dorywcza, w której etat odchodzi do lamusa, a dominuje samozatrudnienie i życie od zlecenia do zlecenia.
– Dzięki firmom pokroju Ubera dobra konsumpcyjne zamieniane są w dobra kapitałowe. To, czego zazwyczaj używamy do celów prywatnych, auto czy własne mieszkanie, nagle daje nam szanse na dodatkowy, czasami całkiem poważny zarobek. Nawet jeśli nie ujmują tego statystyki oficjalne, zwiększa to ogół kapitału produkcyjnego danej gospodarki i czyni z ludzi przedsiębiorców – tłumaczy prof. Don Boudreax z George Mason University.
Ubergospodarka daje więc szansę na samorealizację, awans ekonomiczny, zwiększa dostęp do rynku, podgryzając jednocześnie pozycję skostniałych gigantów. W jej zasięgu jest właściwie cały sektor usługowy, a może także produkcyjny, bo przecież coraz popularniejszy druk 3D to wymarzone narzędzie dla domorosłych producentów.
Niestety, widzialna łapa państwa chce zlikwidować dzieło niewidzialnej ręki rynku. Uber Nie może działać we Francji i w Niemczech. Powód? Oficjalnie to psucie tradycyjnego rynku taksówkarskiego. Innymi słowy, aplikacja uderza w interesy uprzywilejowanych przez państwową biurokrację korporacji taksówkarskich, czyli robi dokładnie to, czego chciałby Taleb: zagraża majątkowi bogatszych i umożliwia zarobek biedniejszym.
Politycy jednak podskórnie czują, że nie chodzi tu tylko o zagrożone przywileje konkretnych grup i że ubergospodarka uderza w podstawę współczesnego państwa. Nie w system podatkowy, bo jak pokazuje praktyka, płacenie podatku dochodowego jest dla uberfirm do zniesienia, tylko w system socjalny. Ludzie pracujący na własny rachunek chcą także na własny rachunek dbać o swoje zabezpieczenia socjalne, takie jak ubezpieczenie zdrowotne czy emerytalne. Państwowych składek płacić nie chcą, a to oczywiście przekłada się na gorszą kondycję rządowych instytucji i w konsekwencji na zwiększanie danin podatkowych. Koło się zamyka.
Widzialna łapa rządu
Wbrew swoim deklaracjom rządy są więc w praktyce wielkimi przeciwnikami zwiększonej mobilności społecznej, bo przecież oznacza ona nie tylko ogólne bogacenie się, lecz także stałą wymianę elit, w tym politycznych. Ekonomiści z tzw. szkoły wyboru publicznego, która – jak to ujął prof. James Buchanan, jeden z jej najwybitniejszych reprezentantów – analizuje „politykę bez elementu romantycznego”, zwracają uwagę, że z tego punktu widzenia utrzymywanie przez rząd uprzywilejowanych grup jest racjonalne.
W ujęciu systemowym symbolem takiego uprzywilejowania jest syndrom too big too fail, czyli istnienie firm tak dużych, że ze strachu przed konsekwencjami nie pozwala im się na bankructwo. Dodatkowo menedżerowie takich firm, mimo że są współodpowiedzialni za ich kłopoty, nie ponoszą z reguły żadnej kary (mowa o partycypowaniu w ewentualnych stratach), wypłaca im się nawet premie na odchodne, a potem z łatwością znajdują inne zatrudnienie, często w rządowych instytucjach.
Powód jest jasny: w sytuacji systemowej ochrony gigantów to nie rynkowe wyniki, lecz polityczne koneksje stają się główną kwalifikacją menedżerów. Dalej: system too big to fail podnosi próg wejścia dla nowych firm, bo ex definitione są one zagrożeniem dla tych już istniejących. Jak? Wprowadza się regulacje utrudniające zakładanie działalności bankowej, rzekomo z dbałości o poziom świadczonych usług. Taki argument wykorzystywany jest przy wprowadzaniu pozwoleń i koncesji na daną działalność czy obowiązkowych opłat licencyjnych. Ich zwiększanie zmniejsza liczbę możliwych okazji zarobkowych, a w efekcie spowalnia bogacenie się jednostek.
W Polsce zwracano często uwagę na liczbę zawodów regulowanych, wprowadzono nawet ustawę deregulacyjną, ale wciąż jest to poważny problemem, zwłaszcza że zwolennicy ograniczeń w dostępie do zawodów potrafią znajdować społecznie skuteczne i mające pozory racjonalności argumenty na rzecz obrony status quo. Nie trzeba czytać ich manifestów, wystarczy wsiąść do korporacyjnej taksówki i porozmawiać z kierowcą. Dowiemy się, że w Warszawie taksówek jest za dużo i właściwie powinno być tak, jak w Nowym Jorku. Tam rzeczywiście taksówek jest mało, niewiele ponad 13 tys. Na luksus podróży taksówką pozwolić mogą sobie niemal wyłącznie bankierzy z Wall Street. Reszta podróżuje metrem.