(Opr.DG/CC BY-NC-SA BlackburnMike_1)
Utrzymanie w jakim takim zdrowiu społeczeństw, to ekonomiczna (kosztowa) kwadratura koła. Młodzi zapewne w to nie uwierzą, ale przecież jeszcze obecni 50-latkowie pamiętają dentystyczne bor-maszyny na pedały i prowincjonalne szpitale, gdzie za jedyne narzędzia służyły: palce do macania, stetoskopy do osłuchiwania, skalpele do krojenia i szpatułki do trzymania języków przy oglądaniu gardła.
Kantów obrabianie kwadraturze koła
Dawniej ludzie chorowali i częściej umierali – bo Bóg tak chciał. Dziś ten argument już na ludzi nie działa. Każdy, kto nawet tylko słyszał o dobrej terapii, chce jej doświadczyć. Terapie się mnożą, instrumentarium medyczne jeszcze szybciej, a koszty pędzą jak na wyścigi. Nie dość jednak, że nie ma państwa, które każdemu swemu obywatelowi może zapewnić leczenie na najwymyślniejszym poziomie, to nawet najwięksi bogacze nie są w stanie wyjść poza niską – w stosunku do naukowych osiągnięć i technicznych możliwości – średnią. Apetyt na zdrowie i życie jest zaś taki, że żadne miliardy ze składek, podatków i prywatnej kieszeni nie są go w stanie w pełni zaspokoić.
Od lat co najmniej kilkunastu liczne grono autorytetów i obywateli domaga się utworzenia w Polsce centralnego Rejestru Usług Medycznych, znanego pod wonnym skrótem RUM. Kolejne rządy pozostają na apele w tej sprawie głuche, a co najbardziej irytujące – nie raczą się nawet z tego wytłumaczyć.
Sam tylko NFZ ma wydać w tym roku 57,7 mld zł, a w 2012 r. prawie 4 miliardy więcej (61,5 mld zł). Jeśli doliczyć do tego wpływy prywatnych przychodni i lecznic z abonamentów oraz jednostkowych opłat, a także wydatki narodu netto na leki (po odliczeniu refundacji NFZ), powstaje kwota grubo przekraczająca 100 mld złotych rocznie. Pod uwagę należałoby też wziąć w tym rachunku pewną (z pewnością zauważalną) część zasiłków chorobowych, bo także one, tak czy owak, obciążają podatników.
Miliony słów wypowiedziano już i wypisano o RUM, więc tu zdań jedynie kilka. Gdyby RUM był, nie byłoby przepychanki lekarzy z władzą i NFZ w sprawie recept na leki refundowane i nie groziłaby nam kolejna proteza do tysięcznej złej i niezbornej ustawy, która ma przybrać formę umów lekarzy z NFZ o zasadach wypisywania recept. Powstałaby za to np. możliwość przejrzenia przez lekarza podczas wizyty historii chorób i dolegliwości pacjenta. Nie utrudniłoby to raczej diagnozowania, ustalania metod leczenia, eliminowania niepotrzebnych leków i ich niekiedy bardzo groźnych interakcji, oraz ujawniania na podstawie wiedzy o pacjencie kolejnych zagrożeń, tym łatwiejszych do eliminowania, im wcześniej uświadomionych.
W rygorach RUM, jeden z drugim lekarz nie byłby tak skory jak dziś do wydawania wielomiesięcznych zwolnień. Zwłaszcza, zapadającym w trybie nagłym na przewlekłe choroby nieszczęśnikom zagrożonym po zmianach władzy lub układów wyrugowaniem z państwowych i około-państwowych synekur. Zostałyby z tego wszystkiego w kasie NFZ miliardy, do wykorzystania na nieco lepsze leczenie tysięcy i milionów, na lepsze szpitale i na spełnienie paru innych marzeń.
RUM nie zatrzymałby wzrostu kosztów utrzymywania Polek i Polaków w niezłym zdrowiu, ale proces ten z pewnością nieco by spowolnił. Niezrozumiałe jest zatem, a co więcej – nie przechodzi testu elementarnej racjonalności, brak w kraju nawet widoków na najskromniejszy choćby system bazy danych o przypadłościach rodaków. Elementarna informatyzacja to dziś najważniejszy, bo do uzyskania w relatywnie krótkim czasie, fragment z całej grupy zdroworozsądkowych, nietuzinkowych rozwiązań. Stosuje je świat, nie tylko ten bogaty.
Południowoafrykańskie „odkrycie”
W marcu 1992 roku aktuariusz Adrian Gore założył w Johannesburgu jednoosobowe biuro pod nazwą Discovery Health. Po głowie chodziły mu zdrowotne usługi ubezpieczeniowe. Dziś klientela powstałej w ten sposób grupy ubezpieczeniowej Discovery, zajmującej się szeroko rozumianym zdrowiem i jego finansowaniem, przekroczyła 2,5 mln osób i 200 tys. firm. Przychody ze sprzedaży (głównie polis) wyniosły w roku finansowym 2010 r. 13,8 mld randów, a zysk netto 1 mld 715 mln randów (odpowiednio ok. 6,2 mld zł i 770 mln zł).
Mimo biznesowego powodzenia firma Discovery nie wyrosłaby z afrykańskich opłotków, gdyby nie prekursorski i opatentowany w szerokim świecie program Vitality, czyli żywotność.
Fundamentem Vitality jest koncept liczby mil przelecianych w powietrzu, przejęty z lotnictwa. Często latający pasażer „zbiera” mile i otrzymuje podarki i coraz cenniejsze przywileje. W Vitality punkty pączkują np. wraz z regularnymi ćwiczeniami na siłowni, rachunkami za zdrową żywność, gubieniem z wagi kolejnych kilogramów…
Discovery ma m.in. umowy z południowoafrykańską siecią sklepów spożywczych Pick ‘n’ Pay na nawet 25-proc. rabaty na ok. 10 tys. produktów z kategorii „zdrowa żywność”, a z linią lotniczą Kululu na zniżkowe bilety dla dobrze sprawujących się członków programu Vitality.
Zadania dla uczestników ustalane są indywidualnie, żeby uniknąć bzdur i antybodźców, które pojawiłyby się, gdyby tak samo traktowano zrzucenie 5 kilogramów przez niskiego tłuściocha ważącego 130 kg i osobnika z kategorii koguciej. Udawanie aktywności nic nie daje, ponieważ Discovery zapewnia sobie np. wgląd w rejestr odwiedzin sal gimnastycznych. W palecie korzyści z udziału w programie najpożyteczniejsze są, rzecz jasna, zniżki na abonamenty medyczne.
Discovery podkreśla, że zebrane dotychczas dane potwierdzają, że Vitality nie tylko zwraca firmie poniesione koszty, ale przysparza finansowych korzyści, ponieważ nakręca cały biznes. Zmniejsza także u uczestników prawdopodobieństwa zachorowań, a w razie zapadnięcia na zdrowiu „żywotni” krócej przebywają w szpitalu. Discovery zaczęła wspólne interesy z ubezpieczycielami z górnej półki, jak amerykańska Humana oraz z brytyjskim holding Prudential.
Ponadto, grupa Discovery wykupiła 20-procentowy udział w Ping An Health, czyli jednej z największych prywatnych, chińskich firm sektora ubezpieczeń zdrowotnych (w 2010 r. przychód 160 mld juanów i zysk netto w wysokości 18 mld juanów, tj. ok. 80 mld zł i 9 mld zł; przyrost zysku w I półroczu 2011 r. aż 33-proc.).
Pogromcy Łazienkowej Wagi
Spośród wielu przykładów Discovery z RPA jest publicystycznie najbardziej atrakcyjne także dlatego, że z okolic wprawdzie cywilizowanych, lecz dla Europejczyków wciąż egzotycznych. Pomysł Discovery jest tym bardziej ciekawy, że w bogatej przecież RPA lekarzy nadal jest za mało i na jednego internistę przypada 1000 mieszkańców. Adrian Gore poszedł najdalej i najodważniej za co rok temu został Liderem Biznesu gazety Sunday Times.
Przykład ten być może sprawił, że obudziły się także światowe giganty, które najczęściej premiują za trwale obniżenie ciśnienia krwi, czy nieoperacyjne pozbycie się pokładów i wałów tłuszczu z powłoki cielesnej. Mastodont z USA – Aetna oferuje więc dość solidne upusty na domowy sprzęt do przeróżnych ćwiczeń. Wymyślniejszym pomysłom z tej dziedziny sprzyja niesamowity w kolejnej już dekadzie postęp w miniaturyzacji, komunikacji oraz IT.
SonicBoom z branży wellnesss udostępnia Amerykanom sprytne gadżety i łączy je z psychologicznym naciskiem. Gadżet przytwierdzony do buta monitoruje parę istotnych funkcji życiowych, a polecane członkostwo w organizacjach w rodzaju Pogromców Łazienkowej Wagi (Weight-Loss Warriors) wyzwala impuls rywalizacji. SonicBoom to nadal niszowa firma, co innego taki Philips, który rozwija aplikację na iPada2 do mierzenia ciśnienia i oddechu. Microsoft ma „HealthVault”, czyli Kryptę – przeprosiny najmocniejsze – Skarbnicę Zdrowia (angielskie vault to m.in. krypta, piwnica i grobowiec, ale również skarbiec). Narzędzie to umożliwia gromadzenie, segregację i zdalne wykorzystywanie osobistych, czy rodzinnych danych medycznych, a także obserwację postępów w przechadzkach dla zdrowia za pomocą opcji Weź mnie Przespaceruj (Walk Me).
Rozwiązania tego typu, w dzisiejszych warunkach już bardzo proste, mogą ograniczyć nieco pochód chorób cywilizacyjnych. Chodzi zwłaszcza o choroby sercowe kończące się zawałem i cukrzycą, które mają wielki i z każdym rokiem coraz większy w świecie wspólny mianownik – siedzący tryb życia oraz śmieciowe, tłusto-słodkie, żarcie. Kto nie zabierze się za rachunki, czy będzie to WHO, czy indywidualny ekspert, temu zawsze wychodzi szybki wzrost zachorowań oraz zgonów z powodu tych skłonności.
Trzy grosze w tej dziedzinie wtrynia, a jakże, również ekonomia. Najwięcej do powiedzenia ma ekonomista behawioralny Richard H. Thaler, który wraz z Cass’em R. Sunstein’em napisali całkiem niedawno zajmujące dzieło pt. Nudge: Improving Decisions about Health, Wealth and Hapiness, co przetłumaczyć można na „Jak za dobrą radą zdrowym stać się, szczęśliwym i bogatym”.
Thaler znany jest lub być powinien z tego, że stworzył teorię libertariańskiego paternalizmu, który polegać ma na tworzeniu warunków do podejmowania przez jednostkę najwłaściwszych decyzji przy jednoczesnym zachowaniu wolności wyboru. Rozprawia się wraz z uczonym kolegą z Harvardu i Białego Domu (Sunstein jest szefem Biura Informacji i Kwestii Regulacyjnych u prezydenta Obamy) z opiniami, że paternalizm wiąże się z przymusem, jest do uniknięcia i co najistotniejsze, że decyzje, które ludzie podejmują samodzielnie są lepsze od decyzji, które mogłyby zostać podjęte za nich i dla nich przez ich patronów. Libertariański paternalizm stoi w sprzeczności z koncepcją Homo Oeconomicus, którym mielibyśmy być, znając wszystkiego miarę oraz wady i zalety. Nie jesteśmy Stworzeniem Ekonomicznym, ponieważ i wiedzy nam nie staje, i decyzje podejmujemy zwykle jak barany w stadzie. Zatem?
To wielkie uproszczenie tej teorii (ale zajmuje ono za to jedynie krótkie zdanie, a nie całą książkę), że dobrze wsłuchać się w przestrogi i rzucić potem palenie. Niech więc rząd nasz już nawet pieniędzy nie liczy i uwierzy nam, mądrzejszym, na słowo, że – kwestię strat materialnych na bok nawet odrzucając – dalsza zwłoka z RUM-em wielki zaiste wstyd i dyshonor mu przynosi.
Autor jest publicystą ekonomicznym, był szefem redakcji serwisów ekonomicznych PAP. Publikuje w internetowym Studiu Opinii