Projekt budżetu na rok 2011 w statystycznej mgle

Lepsze zarządzanie płynnością w sektorze finansów publicznych, optymalizowanie przepływów pieniądza między jednostkami budżetowymi może dać oszczędności, ale boję się, by nie doszło do ewidentnej konfiskaty pieniędzy, tak jak to miało miejsce w przypadku rezerwy demograficznej -  mówi Mirosław Gronicki, były minister finansów.

„Obserwator Finansowy”: Wzrost gospodarczy 3,5 proc., inflacja 2,3 proc., bezrobocie 9,9 proc., wzrost konsumpcji 3,2 proc. To wskaźniki z rządowego projektu przyszłorocznego budżetu. I z tego wszystkiego ma być wzrost przychodów podatkowych o ponad 8 proc. Czy to realne?

Mirosław Gronicki: Na ten rok Ministerstwo Finansów planowało wzrost PKB na 1,8 proc., a inflację na 1 proc. Jest znacznie więcej, a sami widzimy, co się stało z dochodami podatkowymi. Można zapytać, czy przewidywany spadek wpływów wiąże się w jakiś sposób z systemem podatkowym, czy też wynika ze statystyki rachunków narodowych. Bo wpływy podatkowe są makroekonomicznie funkcją parametrów podatkowych i aktywności gospodarczej – tej aktywności oczywiście, która płaci daniny publiczne. Jeśli więc parametry podatkowe pozostały nie zmienione, a aktywność gospodarcza wzrosła, to nie ma powodu do spadku wpływów podatkowych. Chyba że wyjątkowo mocna była dynamika aktywności w szarej strefie. Nad tym powinny się pochylić tuzy statystyczne, przeprowadzić porządną analizę tego co się działo i dzieje. I jeszcze jeżeli Ministerstwo Finansów nie będzie dawało więcej pieniędzy na badania statystyczne i nie będzie wymagało od GUS, żeby robił porządną robotę, to nie będzie miało narzędzi, aby porządnie zarządzać finansami publicznymi.

Wiceminister finansów Hanna Majszczyk uważa, że groźba przekroczenia granicy 55 proc. relacji długu do PKB jest poważna. Z kolei zdaniem ministra Rostowskiego tej granicy nie przekroczymy. A jakie jest Pana zdanie?

Wszystko zależy od tego, jak zostanie rozegrana sprawa finansowania potrzeb netto budżetu centralnego. Wszystkie razem potrzeby – a więc to, co jest niezbędne do sfinansowania deficytu, transferów do OFE, dodatkowej (pod kreską) dotacji do ZUS i tak dalej – to ponad 80 mld złotych. Wraz z potrzebami samorządów wychodzi około 100 miliardów złotych. Jeśli od tego odejmiemy prawie 30 miliardów złotych, zapisanych w projekcie budżetu jako efekt lepszego zarządzania płynnością, oraz wynik netto prywatyzacji i dodatkowo odejmiemy 10 mld z tytułu zakładanego wzmocnienia złotego i innych mniejszych dostosowań, to zostaje około 60 miliardów złotych przyszłorocznego przyrostu długu. W tym roku dług wyniesie około 740 miliardów, a więc podniosłoby to jego poziom do jakichś 800 mld. Przyszłoroczny poziom PKB resort finansów szacuje na ok. 1490 miliardów złotych,  a więc – jak łatwo wyliczyć – jesteśmy tuż poniżej progu 55 procent.

Czyli o włos.

Jeżeli nie zostanie wykonany plan prywatyzacji i nie zostaną wykonane wpływy z tego lepszego zarządzania płynnością środków budżetu i jego agend, a złoty się nie wzmocni, to przekraczamy granicę 55 procent. To nas niestety może spotkać.

Przecież można sprywatyzować znacznie więcej niż za te zapisane w projekcie budżetu 15 miliardów – bo to i energetyka, i udziały w KGHM, w PZU, w PKO BP, w innych spółkach giełdowych.

Czym innym jest nasza ocena tego ile coś jest warte, a czym innym to, czy jesteśmy w stanie to sprzedać. A na rynku jest tak, że jeżeli ktoś bardzo chce coś sprzedać, to nie sprzeda tego za oczekiwaną cenę. Przypominam, że przy prywatyzacji Tauronu cenę trzeba było obniżyć. Oczywiście – jest i ziemia, i nieruchomości, i firmy, i udziały… Jakby to wszystko podsumować, to naprawdę jest tego sporo. Byłoby znakomicie, gdyby w tym ciężkim 2011 roku udało się sfinansować potrzeby pożyczkowe netto jedynie poprzez sprzedaż aktywów, bo odpowiednio mniejsza byłaby presja na emisję nowych obligacji i bonów skarbowych – trzeba by jedynie rolować dług. Ale trzeba pamiętać o drugiej stronie medalu. Gdy państwo sprzedaje swoje aktywa, to zachęca, aby inwestować pieniądze w ten właśnie sposób, a nie w nowe maszyny, urządzenia, produkty. Mamy więc do czynienia z wypychaniem inwestycji prywatnych przez państwo.

A co z tymi 19,8 mld złotych, jakie ministerstwo chciałoby uzyskać dzięki poprawie płynności finansów rządu i jego agend?  O co tu chodzi?

Przykład pierwszy z brzegu – wyższe uczelnie dostają pieniądze trzy tygodnie przed wypłatami dla pracowników i trzymają je na lokacie. Troszkę przeginając ,można powiedzieć, że Ministerstwo Finansów pożycza pieniądze po to, aby szkoła wyższa mogła je trzymać na lokacie w banku. A szkoły wyższe to tylko jeden z elementów tej układanki. Są przecież inne jednostki budżetowe, są resorty, które też mają swoje własne rachunki i przetrzymują na nich pieniądze, są wojewódzkie fundusze ochrony środowiska, PFRON-y, urzędy pracy i tak dalej…W całości systemu finansów publicznych jest ok. 80 mld złotych w postaci depozytów i gotówki. Część należy do samorządu i tego nie można ruszyć. Ale powiedzmy, że 50 miliardów jest do skontrolowania przez Ministerstwo Finansów. Mogę sobie wyobrazić taką konstrukcję, że jeżeli dana instytucja nie wykorzystuje na bieżąco pieniędzy, to one przechodzą na rachunek z odpowiednim subkontem w Ministerstwie Finansów i ministerstwo wypłaca je, gdy są tej instytucji potrzebne. To jest normalne zarządzanie płynnością, czyli optymalizacja przepływu pieniądza między jednostkami budżetowymi, tak aby posiadana przez nie ilość „cashu” była zgodna z potrzebami chwili, a nie tak jak dziś, gdy jednostki budżetowe niejednokrotnie zarabiają na tezauryzowaniu płynności.

Ale czy z tego zarządzania płynnością może być prawie 20 mld złotych rocznie?

Nie. Tyle nie może być i dlatego ja się obawiam, że przez zarządzanie płynnością rozumiem coś innego niż Ministerstwo Finansów. Boję się tego, że możemy mieć do czynienia z ewidentną konfiskatą pieniędzy, tak jak to miało miejsce w przypadku rezerwy demograficznej. I pytanie jest, czy te instytucje, którym pieniądze zostaną skonfiskowane, będą w stanie dalej pracować.

Rozumiem, że w razie przekroczenia progu ostrożnościowego 55 proc. relacji długu do PKB, jeśli nawet podniesie się VAT o kolejny procent, to tak czy owak trzeba będzie wdrożyć konsekwencje ustawowe. A więc zmniejszać waloryzację świadczeń, ciąć budżet i tak dalej.

Świetnie pan wie, że politycy są w stanie zmienić prawo. I przypuszczam, że większość by się do tego znalazła.

I co? Dla rynków to byłoby bezbolesne?

To kwestia tego, jak to się zrobi. Można przecież zmniejszyć zadłużenie „na papierze”, po prostu zmieniając definicję długu publicznego, co już zrobiono w 2009 roku. To zażegnałoby konieczność gwałtownego ruchu dostosowawczego. Zwłaszcza groźny jest konstytucyjny próg 60 proc. relacji do PKB, po przekroczeniu którego trzeba by równoważyć finanse publiczne. Takie dostosowanie, rzędu 6 procent PKB, to byłby dramat polityczny, społeczny i gospodarczy i nikt rozsądny do tego nie dopuści. Więc jeśli by zmiana definicji i zmiana progów były robione po to, by zyskać czas na stopniowe doprowadzenie do równowagi finansów publicznych i przyhamowanie przyrostu długów, to oczywiście nikt rozsądny nie będzie tego krytykował. Natomiast silniejszej reakcji rynków można się spodziewać, jeśli zmiana ograniczyłaby się jedynie do zmiany definicji, z utrzymaniem wysokiego poziomu deficytu i szybkiego przyrostu długu.

Jak już mówimy o zmianie definicji, to chciałbym spytać o list dziewięciu ministrów finansów krajów unijnych –  w tym Jacka Rostowskiego – do Komisji Europejskiej z postulatem, aby przy wyliczaniu poziomu długu brać pod uwagę koszty reformy emerytalnej. O co tu chodzi?

Gdy w 2004 roku wchodziliśmy do Unii, to prowadzono rozmowy z Komisją Europejską i z Eurostatem, aby otwarte fundusze emerytalne zdefiniować jako należące do sektora finansów publicznych. Eurostat był do tego negatywnie nastawiony od samego początku, uznając, że własność funduszy emerytalnych jest jednoznaczna.

Dlaczego jednoznaczna? Zarządzające nimi towarzystwa emerytalne są własnością prywatną. Ale same fundusze chyba można potraktować jako pieniądze publiczne?

Proponowaliśmy to swego czasu z Januszem Jankowiakiem, argumentując, że składka jest przymusowa i powierzona jedynie do zarządzania i inwestowania prywatnej firmie – nie jest jednak własnością tej firmy. Ale Eurostat ma całą grubą księgę rozmaitych definicji, w której osobny rozdział poświęcony jest właśnie funduszom emerytalnym. Ta książka jest zresztą wspólnie opracowana przez statystyków Eurostatu, IMF, Banku Światowego i ONZ, aby doprowadzić do uniformizacji założeń i technik dotyczących rachunków narodowych, których OFE są jednym z elementów.

Aby spełnić ten postulat ministrów, konieczna byłaby zmiana ogólnoświatowa?

I w ogóle wymagałoby to kolejnego otwarcia tego samego procesu negocjacji. A proszę pamiętać, że kiedy już raz to negocjowaliśmy, to udało nam się załatwić jedynie derogację – z roku na rok odliczaliśmy mniejszą część kosztów reformy emerytalnej. Potem przyszedł PiS, próbował więcej wywalczyć i – mówiąc kolokwialnie – spuszczono ich na drzewo. Rostowski próbuje tego samego, co już przed nim robił każdy kolejny minister finansów. Wątpię, żeby się to udało. Gdyby to miała być tylko decyzja ministrów, to sprawa byłaby prosta, ale jest jeszcze Eurostat, Bank Światowy, IMF, ONZ i w ogóle cała masa statystyków, którzy chcą pokazać, że są niezależni od polityków.

Rostowski próbuje robić co może, aby odsunąć groźbę wzrostu zadłużenia. To chyba dobrze?

Tu zgoda, ale  problemem jest sposób wykonania. W budżecie na 2011 rok jest jeszcze więcej kreatywnej księgowości niż w poprzednim.  Najbardziej ją widać w transferach do FUS. Bo w budżecie można równie dobrze wpisać deficyt w wysokości nawet nie 40,2 mld złotych, ale choćby 30,2 mld złotych. Wystarczy np. zmniejszyć dotację z 37 do 27 miliardów złotych, a „pod kreską” wpisać dla ZUS bezzwrotną pożyczkę. Jak to się Panu podoba?

Wolno tak?

Tak przecież jest to zapisane w projekcie budżetu. I tak tworzy się prawo przez organ państwowy.  Dotacja wyniesie 37 miliardów złotych, a więc formalnie będzie niższa niż planowana na ten rok, a już w tym roku jest za mała o jakieś 12 miliardów złotych. Przykład FUS jest najbardziej widoczny, ale przecież jednocześnie zapisano zmniejszanie różnego typu dotacji dla samorządów. To jest wypychanie deficytu do samorządów i zmuszanie ich do tego, żeby się zapożyczały. Na papierze w ustawie budżetowej można zapisać wszystko co się chce, w odpowiedni sposób manewrując kategoriami. No to ja pytam, co robi NIK?  Bo Najwyższa Izba Kontroli  jest od tego, aby stwierdzić, czy to jest zgodne z procedurami, czy też nie.

Rozmawiał: Ryszard Holzer


Tagi


Artykuły powiązane

Koniec taniego pieniądza: nadchodzą trudniejsze czasy dla polityki fiskalnej?

Kategoria: Trendy gospodarcze
Właśnie dokonuje się duży zwrot w polityce najważniejszych banków centralnych na świecie. Ściśle wiąże się z tym obserwowany wzrost rentowności obligacji rządowych, który rozpoczął się w 2021 r. i nabrał gwałtownego przyspieszenia w tym roku.
Koniec taniego pieniądza: nadchodzą trudniejsze czasy dla polityki fiskalnej?