Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Tańszy klimat

Jednym z pierwszych gospodarczych skutków pandemii koronawirusa był gwałtowny spadek cen uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Dla Polski to znakomita wiadomość, bo niższe ceny CO2 pozwolą zaoszczędzić setki milionów złotych w skali roku.
Tańszy klimat

Na spowodowanej epidemią koronawirusa dużej obniżce cen uprawnień do emisji CO2 najbardziej skorzysta Polska.

Dlaczego? Nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem. Trzeba zacząć od tego, że na całym świecie tylko UE ma obligatoryjny dla wszystkich krajów członkowskich system redukcji emisji dwutlenku węgla obejmujący całe państwa (w Chinach czy USA taki system był dotąd wprowadzany tylko w pojedynczych regionach lub stanach i to na zasadzie pilotażu).

Gra o uprawnienia

Unijny EU ETS (The European Union Emission Trading System) to system handlu emisjami i jest najważniejszą częścią polityki klimatycznej. Obejmuje pasażerskie loty lotnicze w obrębie UE oraz ponad 11 tys. emitujących najwięcej dwutlenku węgla zakładów przemysłowych: przede wszystkim elektrowni i ciepłowni (głównie węglowych, ale i gazowych), a także hut metali i szkła, cementowni, rafinerii, fabryk chemicznych, wytwórni papieru oraz ceramiki (glazury, terakoty, ceramicznych umywalek, wanien i klozetów).

Większość emisji CO2, za którą odpowiadają ludzie, przypada na spalanie węgla, gazu i ropy.

Łącznie odpowiadają one za 45 proc. emisji dwutlenku węgla w UE. Generalnie można powiedzieć, że EU ETS obejmuje te branże, w których zużywa się najwięcej energii – w związku z tym, że większość emisji CO2, za którą odpowiadają ludzie, przypada na spalanie surowców energetycznych: węgla, gazu i ropy oraz wytwarzanych z niej paliw.

EU ETS polega na tym, że objęte nim firmy muszą mieć specjalne dokumenty zwane uprawnieniami do emisji CO2. Część tych uprawnień otrzymują za darmo, ale z roku na rok coraz więcej muszą kupować. Czyli płacić za coraz większą część swojej emisji CO2. Zaś docelowo – zgodnie z założeniami unijnej polityki klimatycznej – będą płacić za każdą wyemitowaną tonę dwutlenku węgla.

Drogi klimat europejski

Uprawnienia do emisji CO2 są sprzedawane na rynku, m.in. na giełdach, a sprzedają je poszczególne państwa (otrzymały takie kompetencje od władz UE), a także te firmy, które mają nadwyżkę darmowych uprawnień.

Problem polegał na tym, że niemal od początku funkcjonowania EU ETS cena uprawnień do emisji była niższa niż oczekiwała Komisja Europejska. Za niska, by firmom objętym tym systemem opłacało się radykalnie ograniczać ilość emitowanego dwutlenku węgla, zmniejszać ją w takim tempie, w jakim życzyła sobie tego Bruksela. Inwestycje prowadzące do redukcji CO2 wypuszczanego do atmosfery są bowiem bardzo kosztowne i tylko przy odpowiednio wysokiej cenie uprawnień mają sens ekonomiczny.

W pewnym momencie cena uprawnień do emisji CO2 zaczęła nawet rosnąć, ale po kryzysie w 2008 r. (jego następstwem był m.in. spadek produkcji oraz konsumpcji w wielu krajach UE, co skutkowało niższym zapotrzebowaniem na uprawnienia) znów spadła do bardzo niskiego poziomu 5-7 euro za tonę. I nie mogła się z niego dźwignąć.

Limitowanie podaży

Dlatego władze UE postanowiły doprowadzić do jej kilkukrotnego podwyższenia metodami administracyjnymi. Sztucznie, odgórnie, ograniczając pulę uprawnień do emisji. Bruksela zdecydowała się na użycie dwóch narzędzi limitujących podaż tych papierów.

Najpierw zastosowała tzw. backloading, polegający na przesunięciu części puli uprawnień do emisji na kolejne lata. Potem, na początku 2019 r., uruchomiona została tzw. Rezerwa Stabilności Rynkowej (Market Stability Reserve – MSR), działająca podobnie jak interwencyjny skup zbóż.

Polska i UE wydzielają więcej CO2, KE zaostrza walkę o redukcję

Gdy cena uprawnień do emisji CO2 jest zdaniem Brukseli zbyt niska, to wtedy część „zdejmuje się” z rynku, przekazując do wyżej wspomnianej rezerwy. Gdy zaś za wysoka, wtedy z rezerwy trafiają na rynek, zwiększając podaż i zmniejszając w ten sposób ceny uprawnień.

Efekt zastosowania tych mechanizmów był taki, że w ciągu kilku miesięcy cena uprawnień do emisji dwutlenku węgla skoczyła do 25-27 euro. Rok temu, w połowie kwietnia, sięgała poziomu 27 euro. Latem zeszłego roku doszła do poziomu 29 euro, ale jesienią, w związku ze spowolnieniem gospodarczym na świecie, zaczęła spadać, dochodząc w październiku do poziomu 22 euro.

Potem jednak dźwignęła się do poziomu 25 euro i utrzymywała się na nim do drugiej połowy lutego. Zaczęła pikować w dół 10 marca, wraz z załamaniem na giełdach. 18 marca wynosiła już tylko 15,24 euro. Później znów się podnosiła, a następnie rozchwiała się, najprawdopodobniej na skutek spekulacji rynkowych, by 15 kwietnia osiągnąć poziom 19 euro.

W 2021 r. w związku ze skutkami pandemii koronawirusa cena uprawnień do emisji CO2 będzie na poziomie 15 euro.

Wszystko wskazuje, że na zbliżonym lub niższym, a nawet dużo niższym poziomie utrzyma się przez wiele kolejnych miesięcy. Analitycy Goldman Sachs prognozują, że w 2021 r. – w związku ze skutkami gospodarczymi pandemii koronawirusa – cena uprawnień do emisji CO2 w ramach systemu EU ETS będzie na poziomie 15 euro. Czyli o połowę niższa niż przewidywali wcześniej, zanim wybuchła pandemia, a wraz z nią załamała się światowa gospodarka.

Ulga dla polskiej gospodarki

Powtarza się więc scenariusz z 2008 r., kiedy z powodu kryzysu finansowego nastąpiło spowolnienie gospodarcze i cena uprawnień do emisji dwutlenku węgla gwałtownie i to na długo spadła. Obecny kryzys ekonomiczny oznacza bowiem zmniejszenie produkcji przemysłowej, w tym produkcji energii, co skutkuje mniejszą emisją dwutlenku węgla, a w ślad za tym mniejszym zapotrzebowaniem na uprawnienia.

Niższa o ponad 20 proc. lub więcej, w porównaniu z zeszłym rokiem, cena owych uprawnień to ogromne, wielomilionowe w skali roku oszczędności dla elektrowni, linii lotniczych oraz dla wielu sektorów przemysłu objętych unijnym systemem handlu emisjami.

Polska ma najbardziej „emisyjną”, bo opartą na węglu, energetykę w UE.

W szczególności dotyczy to Polski, która ma najbardziej „emisyjną” (charakteryzującą się największą emisją CO2 na każdą wyprodukowaną jednostkę energii), bo opartą na węglu, energetykę w UE. Ma też duży udział energochłonnych, czyli „wysokoemisyjnych” branż oraz o wiele mniejszą efektywność energetyczną niż kraje zachodniej Europy, w których do wytworzenia danej jednostki PKB potrzeba o wiele mniej energii niż u nas.

To wszystko oznacza, że polska gospodarka jest obciążona kosztami unijnego systemu EU ETS bardziej niż pozostałe kraje UE, a różnica w tych kosztach jest najbardziej widoczna w porównaniu ze Szwecją, Austrią czy Danią. Te kraje mają bardzo duży udział źródeł odnawialnych (tzw. zeroemisyjnych) w produkcji energii. W dużo lepszej sytuacji niż my są też kraje, które mają rozwiniętą energetyką atomową (np. Francja), nieobjętą – ze względu na śladową emisję CO2 – systemem EU ETS.

Dlatego gdy na przełomie 2018 i 2019 r. ceny uprawnień do emisji CO2 gwałtownie wzrosły, to właśnie w Polsce najbardziej zaczął drożeć prąd. Przy zeszłorocznej cenie uprawnień do emisji dwutlenku węgla, koszt ich zakupu w przeliczeniu na 1 megawatogodzinę stanowił ponad 30 proc. hurtowej ceny prądu.

Były wiceminister energii, a obecnie europarlamentarzysta, Grzegorz Tobiszowski, podał w środę, 15 kwietnia, że w 2019 r. tylko czterej najwięksi producenci prądu w Polsce – PGE, Tauron, Enea i Energa – zapłaciły za uprawnienia do emisji CO2 prawie 2,9 mld zł, a polski sektor ciepłowniczy – 2 mld zł. To bardzo dużo, co w połączeniu z ogromnymi wydatkami inwestycyjnymi, jakie musi ponosić polska energetyka (by dostosować się do unijnych wymogów klimatycznych), sprawiało, że presja na wzrost cen energii była w zeszłym roku olbrzymia.

Przy niższych cenach uprawnień do emisji ta presja zmniejszy się, co odczuje nie tylko sektor energetyczny, ale też wiele zakładów przemysłowych, w które system EU ETS uderza podwójnie. Bo z jednej strony muszą płacić za emisję CO2 (tylko huty kosztowało to w zeszłym roku 750 mln zł), a z drugiej kupować droższy – przez ten system – prąd.

Pomysły na głębszą redukcję

By ten scenariusz się ziścił Komisja Europejska i Parlament Europejski nie mogą manipulować cenami uprawnień do emisji dwutlenku węgla i sztucznie ich podwyższać, używając stworzonych do tego narzędzi, czyli backloadingu i Rezerwy Stabilności Rynkowej (MSR).

Wiele wskazuje na to, że mimo kryzysu gospodarczego, ciężkiego położenia, w jakim znalazła się unijna gospodarka, takie pomysły się pojawiają.

KE pracuje nad podwyższeniem redukcji emisji o 50-55 proc. (w porównaniu z 1990 r.) do 2030 r.

1 kwietnia wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Frans Timmermans ogłosił, że KE pracuje nad podwyższeniem redukcji emisji o 50-55 proc. (w porównaniu z poziomem z 1990 roku) do 2030 roku.

Następnego dnia szefowa Komisji, Ursula von der Leyen, powiedziała, że wieloletni budżet UE na lata 2021-2027 ma być tak skonstruowany, by był „kluczową odpowiedzią na kryzys wywołany pandemią”. Jednocześnie zastrzegła, że nadal jednym z priorytetów tego budżetu ma być dekarbonizacja, mająca prowadzić do radykalnej redukcji emisji CO2. Takiej redukcji nie da się jednak osiągnąć przy cenach uprawnień do emisji dwutlenku węgla na poziomie 15-20 euro. Musiałyby być dużo wyższe.

Podatek węglowy jako alternatywa

Jest jednak alternatywa: zastąpienie systemu EU ETS dużo skuteczniejszym i sprawiedliwszym rozwiązaniem, jakim byłby – postulowany przez wielu – podatek węglowy. Czyli podatek nakładany na wszystkie towary i usługi, których wytworzenie wiązało się z emisją CO2.

Byłby lepszy niż EU ETS, bo obejmowałby też towary i usługi importowane do krajów unijnych spoza UE. Dzisiaj unijni producenci czy usługodawcy muszą płacić za emisję CO2, w przeciwieństwie do konkurentów spoza UE, którzy sprzedają swoje towary i usługi wewnątrz Unii. To prowadzi do nierównej i niesprawiedliwej konkurencji, a w ślad za tym do przenoszenia produkcji z UE do krajów pozaunijnych.

Widać to dobrze na przykładzie hutnictwa stali. Mimo że globalna produkcja stali w ostatnich latach rosła, to w UE zaczęła się kurczyć.

Zły początek roku linii lotniczych

Inny przykład to linie lotnicze, w które pandemia koronawirusa uderzyła wyjątkowo boleśnie.

Kilka lat temu władze UE chciały, żeby systemem redukcji emisji CO2 (EU ETS) objąć wszystkie loty na terenie UE. To oznaczałoby objęcie także nieunijnych linii lotniczych, latających do i z państw UE, np. przewoźników azjatyckich.

Taka propozycja spotkała się z silnym protestem m.in. ze strony Chin. Komisja Europejska ustąpiła i objęła systemem EU ETS tylko loty zaczynające się i kończące w obrębie Unii.

Takie rozwiązanie sprawia jednak, że unijni przewoźnicy, dla których UE jest największym, macierzystym rynkiem, są w gorszej sytuacji niż inni przewoźnicy, z którymi muszą konkurować.

Mniejsi przewoźnicy z krajów UE są w jeszcze gorszej sytuacji, bo jak wskazuje prezes polskiego LOT-u Rafał Milczarski, system EU ETS w przydziale darmowych uprawnień do emisji CO2 premiuje większych, czyli zachodnioeuropejskich przewoźników. To dlatego polski rząd na marcowym posiedzeniu ministrów środowiska z krajów UE zaproponował, żeby linie lotnicze w ogóle nie otrzymywały darmowych uprawnień do emisji CO2.

Kryzys wymaga nowych rozwiązań

Pojawiły się ostatnio też apele, m.in. ze strony przedstawicieli naszego rządu, by dokonać głębokiej reformy systemu EU ETS, a nawet odejść od niego. Niektórzy szli nawet dalej, proponując – w związku z wywołanym pandemią kryzysem gospodarczym – rezygnację z unijnej polityki klimatycznej.

Polityka unijna w obecnych warunkach wymaga nowego spojrzenia i zrewidowania.

Jedno jest pewne. Ta polityka w obecnych warunkach wymaga nowego spojrzenia i zrewidowania.

Na świecie, jeszcze przed pandemią, rosło zużycie węgla, a w Chinach czy Japonii na potęgę powstawały nowe elektrownie węglowe. Bo produkowały i wciąż produkują prąd taniej niż energetyka odnawialna.

Chiny emitują więcej dwutlenku węgla niż EU i Stany Zjednoczone razem wzięte. USA z kolei odnotowują większą emisję tego gazu niż cała Unia Europejska.

W związku z tym pojawiają się argumenty, że UE, prowadząc nawet najbardziej ambitną politykę klimatyczną, niewiele wskóra (cierpiąc przy tym gospodarczo) w walce z globalnym ociepleniem, jeśli do tej walki nie przyłączą się na poważnie najwięksi światowi emitenci CO2, czyli Chiny, Stany Zjednoczone, Indie, Rosja i Japonia.

Niestety, będzie o to jeszcze trudniej, co stawia pod znakiem zapytania obecną politykę klimatyczną UE.

Otwarta licencja


Tagi