Autor: Daniel Gros

Dyrektor brukselskiego think tanku Ośrodek Badań Polityki Europejskiej, publicysta Project Syndicate.

Unia nie doceniła siły demokracji, teraz za to płaci

Unia Europejska jest dobrowolną quasi-federacją niepodległych i demokratycznych państw, w których to wybory kształtują przyszłość kraju, niezależnie od życzeń partnerów. Przy powoływaniu strefy euro myślano jednak o zupełnie innych rozwiązaniach instytucjonalnych. I tak naprawdę, to właśnie ta rozbieżność okazała się być głównym źródłem obecnego kryzysu monetarnego Unii.
Unia nie doceniła siły demokracji, teraz za to płaci

Decyzja UE znaczy mniej niż wola wyborców Państwa Członkowskiego CC BY-NC-ND European Parliament)

W październiku ubiegłego roku ówczesny premier Grecji, George Papandreou, zaproponował rozpisanie referendum na temat drugiego pakietu pomocowego, który właśnie uzgodniono na szczycie UE w Brukseli. Szybko dostał jednak reprymendę od niemieckiej kanclerz, Angeli Merkel i ówczesnego  prezydenta Francji, Nicolasa Sarkozy’ego. W związku z tym Grecy nie mieli możliwości głosowania w tej sprawie.

Decydują obywatele, a nie Bruksela

Niecały rok później referendum de facto i tak się jednak odbędzie. W unii państw demokratycznych nie jest bowiem możliwe zmuszanie jej suwerennych członków do przestrzegania zasad, których obywatele poszczególnych krajów już nie akceptują.

Konsekwencje tego faktu są poważne: wszystkie ambitne plany stworzenia unii politycznej, która stanowiłaby wsparcie dla euro oraz umożliwiała prowadzenie wspólnej polityki fiskalnej, mogą okazać się nieskuteczne. Tak długo, jak długo kraje członkowskie UE są demokratyczne i suwerenne. Rządy mogą sobie podpisywać traktaty i uroczyście zobowiązywać się do tego, że podporządkują politykę fiskalną w swoich krajach zasadom unijnym (lub ujmując to bardziej precyzyjnie, życzeniom Niemiec i Europejskiego Banku Centralnego). Ale to obywatele są w pełni suwerenni i to oni dokonują wyboru. Mogą zignorować obietnice swojego rządu i odrzucić wszystkie programy naprawcze skrojone dla nich w Brukseli.

W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, Unia Europejska nie może zlecać swoim urzędnikom egzekwowania umów lub ściągania długów. Każdy z krajów członkowskich ma prawo wyjść z Unii, lub ze strefy euro, kiedy uzna, że obowiązki wynikające z tej przynależności są dla niego zbyt uciążliwe. Do tej pory zakładano, że koszty wystąpienia byłyby na tyle wysokie, że właściwie takiej ewentualności nigdy nie będzie trzeba brać pod uwagę. To założenie okazuje się teraz błędne, przynajmniej w przypadku Grecji.

Sama wspólnota gwarancji nie daje

Co więcej, widać, że zobowiązania Unii stały się teraz bardziej względne. Skutek jest taki, że wbrew nadziejom niektórych, wspólnie gwarantowane euroobligacje nie stanowią już cudownego lekarstwa. Tak długo bowiem  jak państwa członkowskie pozostają w pełni suwerenne, nikt nie jest w stanie zagwarantować inwestorom, że w przypadku rozpadu strefy euro, niektóre kraje nie odmówią wykupu, albo zgodzą się zapłacić za innych. W tej sytuacji nie jest niespodzianką, że obligacje wyemitowane przez Europejski Fundusz Stabilizacyjny (European Financial Stability Facility – EFSF) rynek wycenia z pokaźną premią za ryzyko, dużo wyższą, niż w przypadku  długu niemieckiego.

Emisja wszystkich typów euro-obligacji ma być rzekomo mocno obwarowana różnymi warunkami. Kraje, które zechcą je wypuścić, będą musiały przestrzegać surowych przepisów fiskalnych. Kto miałby jednak być gwarantem respektowania tych przepisów?

Postawa François Hollande, który pokonał Nicolasa Sarkozyego w wyborach prezydenckich we Francji, uzasadnia obawy, że wyraźny wcześniej konsensus w sprawie potrzeby wprowadzenia oszczędności może szybko wyparować. Co zrobiłyby kraje udzielające kredytów, jeśli te, które je zaciągają zaczęłyby stanowić większość i zdecydowały się na zwiększenie wydatków?

Uzgodnione ostatnio przepisy, dotyczące zacieśnienia współpracy w zakresie polityki gospodarczej w strefie euro (tzw. sześciopak), implikują zasadę, że to Komisja Europejska powinna być w takich sprawach arbitrem. Jej programy naprawcze mogą być odrzucone jedynie większością dwóch trzecich głosów krajów członkowskich. Nie wydaje się jednak prawdopodobne, aby Komisja kiedykolwiek była w stanie narzucić swoje stanowisko jakiemuś dużemu państwu.

Bunt zadłużonych

Pouczający w tym kontekście może być przykład Hiszpanii. Po niedawnych wyborach, nowy rząd premiera Mariano Rajoy’a ogłosił, że nie czuje się zobowiązany do realizowania programu naprawczego, uzgodnionego przez poprzednią administrację. Premier został ostro skrytykowany za formę, w jakiej to obwieścił, jednak sedno jego zapowiedzi, stało się faktem: hiszpański program naprawczy jest obecnie wdrażany w znacznie złagodzonym kształcie.

Okazuje się, że większe państwa członkowskie są „równiejsze” od innych. To oczywiście nie jest w porządku, jednak Unia Europejska nie jest zdolna do tego, aby narzucić swoje stanowisko demokratycznym państwom. Czasem może to nawet obrócić się na dobre, biorąc pod uwagę fakt, że sama Komisja nie jest przecież nieomylna.

Bardziej ogólny wniosek, jaki wypływa z wydarzeń w Grecji i wyborów we Francji, jest też taki, że próba narzucenia w Unii dyktatury dobrowolnych wierzycieli, napotkała na bunt zadłużonych. Rynki finansowe na ten sygnał zareagowały z całą siłą, ponieważ inwestorzy zorientowali się, że dla elektoratu „zagraniczny” w odniesieniu do długu państwa oznacza tyle co „obcy”. Może więc podjąć decyzję, że spłacać go nie będzie.

Tak właśnie stało się w Grecji. O losie euro przesądzą jednak większe i ważniejsze dla całego sytemu państwa, takie jak Włochy czy Hiszpania. I tylko zdecydowane działania rządów, popierane przez obywateli tych krajów, udowodnią, że zasługują one na pełne wsparcie ze strony reszty państw strefy. Na tym etapie, nic innego nie jest w stanie uratować wspólnej waluty.

Daniel Gros

Autor jest dyrektorem Centre for European Policy Studies.

Copyright: Project Syndicate, 2012

www.project-syndicate.org

Decyzja UE znaczy mniej niż wola wyborców Państwa Członkowskiego CC BY-NC-ND European Parliament)

Tagi