Autor: Andrzej Godlewski

Specjalizuje się w problematyce gospodarki niemieckiej.

Więcej z Unii na kanalizację, czy na światłowody?

Według obowiązujących zasad w unijnym budżecie na lata 2014 – 2020 Polska mogłaby liczyć na wsparcie rzędu 100 mld euro. Ze względu na europejskie oszczędności nie powinniśmy jednak liczyć na więcej niż 65 mld euro netto. Godzić się, czy nie godzić – rozmawiamy o tym z europosłem Janem Olbrychtem.
Więcej z Unii na kanalizację, czy na światłowody?

Jan Olbrycht (c) www.janolbrycht.pl

Obserwator Finansowy: Czy ze względu na nowe zadania Unii (bezpieczeństwo energetyczne, walka z kryzysem, badania naukowe, wsparcie dla sąsiadów) Polska ma się godzić na redukcję środków na politykę spójności? Jaką postawę przyjąć przed rozpoczynającymi się w lipcu w Sopocie negocjacjami w sprawie finansów Unii Europejskiej po 2013 r.

Jan Olbrycht: Nie wydaje mi się, by polityka spójności padła ofiarą nowych zadań UE. Przecież unijni przywódcy już zatwierdzili strategię rozwoju do końca tej dekady („Europa 2020”), gdzie istotną rolę odgrywa właśnie ta polityka. Ta strategia obowiązuje już teraz i zapisano w niej cele, które mają zostać osiągnięte właśnie poprzez politykę spójności.

Otwartą kwestią pozostaje to, czy za zapisami traktatu lizbońskiego, który poszerza kompetencje Unii, pójdą odpowiednie środki finansowe. Parlament Europejski postępuje w tej sprawie w dość tradycyjny sposób i mówi do europejskich przywódców: skoro uzgodniliście dodatkowe zadania, to trzeba to teraz przełożyć na język budżetowy. Oczywiście, wszyscy w PE wiemy, że ciągle jeszcze znajdujemy się w okresie kryzysu i na walkę z nim europejskie rządy wydały ogromne pieniądze, których teraz może brakować.

W tej sytuacji powracają stara dyskusja i pomysł, by zrenacjonalizować unijną politykę spójności. Wówczas państwa członkowskie odpowiadałyby za wyrównywanie poziomów rozwoju gospodarczego, co pozwoliłoby płatnikom netto na zmniejszenie składek do wspólnej kasy.

Łączy się z tym również propozycja, by politykę spójności ograniczyć tylko do najuboższych regionów UE. Mimo to w Unii nadal dość liczna jest grupa państw, które uważają, że polityka spójności musi działać na terenie całej zjednoczonej Europy. Wspiera je Komisja Europejska, która słusznie argumentuje, że polityka spójności służy nie tylko zmniejszaniu różnic w UE, ale również przeciwdziałaniu ich powstawania.

Czy to są wystarczające argumenty?

Już teraz duża część działań, które finansowe są ze środków zaplanowanych do 2013 r., odpowiada strategii rozwoju „Europa 2020”. Regularnie wskazuje na to komisarz Janusz Lewandowski. Możliwe jest więc, by również do końca tej dekady tak zaprogramować politykę spójności, by sprzyjała ona inteligentnemu wzrostowi (smart growth) oraz wypełniła zadania społeczne, czyli m.in. redukowała społeczne wykluczenie (inclusive growth).

Przedefiniowanie zadań polityki spójności może być jednak również niekorzystne dla Polski. Nieco wyostrzając można powiedzieć, że również w następnych latach trzeba będzie w Polsce kłaść rury wodociągowe i kanalizacyjne, a nie tylko światłowody.

Jestem przekonany, że po 2013 r. będziemy robić jedno i drugie. Jednak wtedy z pewnością trzeba będzie dokładniej analizować, na ile uzasadniona jest dalsza rozbudowa infrastruktury technicznej – czyli czy tego typu przedsięwzięcia są skorelowane z rozwojem demograficznym oraz czy ich realizacja przyczyni się do powstania nowych miejsc pracy i wzrostu konkurencyjności. Dziś wydaje się nam, że jakaś inwestycja jest niezbędna, ale w przyszłości, po uwzględnieniu malejącej liczby mieszkańców może się okazać, że nie będzie ona już tak konieczna. Przecież nie tylko w Polsce wielu miastom ubywa mieszkańców, więc niektóre przedsięwzięcia powinny być odpowiednio skromniejsze.

Nowa polityka spójności będzie bardziej nastawiona na rezultaty, a nie na wydawanie pieniędzy. Dlatego teraz w Brukseli trwają intensywne prace na wskaźnikami i warunkami, jakie będą w przyszłości stawiane projektodawcom ubiegającym się o unijne wsparcie na inwestycje. To, co będzie charakteryzować kolejną siedmiolatkę, to nie będą ewentualnie mniejsze kwoty pieniędzy z UE, lecz większa warunkowość przy przyznawaniu dotacji i konieczność wykazywania się zapowiadanymi efektami przez tych, którzy realizują projekty współfinansowane z europejskich środków publicznych.

Parlament Europejski jest z reguły sojusznikiem mniejszych krajów UE i z tego, co pan mówił wynika, że podobnie jest teraz. Jednak czy europosłowie z Niemiec, Holandii i innych krajów-płatników netto rzeczywiście opowiadają się za większymi wydatkami Unii?

Europarlament działa w sposób charakterystyczny dla parlamentów narodowych. Uważamy, że jeśli w UE mamy dodatkowe cele, to powinny być na nie również dodatkowe pieniądze. Jeśli ich nie ma, to dyskutujmy o celach. Nie da się robić wszystkiego za te same środki. Musimy ustalić priorytety i o tym chcemy rozmawiać. Nie można zawężać polityki spójności do pomocy dla najbiedniejszych. Tym bardziej, że mogą pojawić się jakieś nowe wyzwania np. klimatyczne, za którymi pójdzie wyludnianie się pewnych regionów Europy i dlatego trzeba mieć narzędzia, by temu przeciwdziałać. Takie instrumenty interwencji w infrastrukturę, czy na rynku pracy zapisane są w traktacie lizbońskim i wszystkie kraje UE muszą mieć do nich dostęp. Tym bardziej, że od początku było to pomyślane jako uzupełnienie wspólnego rynku.

W 2009 r. polski PKB na mieszkańca wyrażany w PPS stanowił 61 proc. średniego poziomu w UE-27. Oznacza to, że w porównaniu z 2003 r., czyli z okresem sprzed akcesji, wzrósł on aż o 12 pkt. proc. (z poziomu 49 proc.). Poza tym z każdego 1 euro wydanego przez kraje UE-15 na politykę spójności w Polsce średnio 46 centów wraca do nich w postaci zwiększonego eksportu. W przypadku Niemiec, które są największym polskim partnerem handlowym, jest to aż 85 centów za każde 1 wydatkowane w Polsce euro z budżetu UE. Na ile te polskie doświadczenia mogą być pomocne w dyskusji o nowej polityce spójności w UE?

Polskie badania, które dowiodły tego, co pan mówi, przebiły się do unijnej opinii publicznej. Wiem, że zapadły w pamięć wielu europejskich polityków i do tej pory często o nich się mówi. To dobra wiadomość, bo parę lat temu podobne dane z Hiszpanii i Grecji nie zaistniały na szerszym forum. Na polskim przykładzie widać, że europejskie inwestycje budują sytuację win-win, na której korzystają wszyscy – także ci, którzy wykładają pieniądze, ponieważ dzięki temu zarabiają ich firmy. To bardzo dobre podejście, gdyż dzięki temu nie przedstawiamy polityki spójności jako działalności charytatywnej, która służy jedynie najuboższym.

Systemem, z którego każdy może czerpać korzyści, zainteresowani są potencjalnie wszyscy. Natomiast gdybyśmy ubiegali się o fundusze wyłącznie dla najbiedniejszych krajów i regionów w UE, w tym dla siebie, to zapewne najbogatsze kraje Unii, by się na to zgodziły, ponieważ miałyby okazję do zmiany zasad także innych polityk, a tym samym oszczędności. Polityka spójności skierowana wyłącznie dla ubogich długo by nie przetrwała.

Skoro argumentem za polityką spójności, który można dobrze wykorzystać w zachodnich stolicach, są przetargi wygrane przez niemieckie, szwedzkie czy austriackie firmy, to jak przyjmowane są tam informacje o Chińczykach, którzy budują w Polsce autostrady za europejskie pieniądze?

W tej sprawie byłem już kilkakrotnie odwiedzany przez przedstawicieli organizacji europejskich firm budowlanych, którzy skarżyli się na przykład na to, że Chińczycy nie mają odpowiednich gwarancji bankowych. Mimo to musimy trzymać się zasad, jakimi są przepisy o zamówieniach publicznych – chyba że zdecydujemy się na korektę tego prawa i wprowadzimy preferencje dla firm z jakiegoś obszaru. Myślę jednak, że to ostatnie rozwiązanie zostałoby bardzo źle odebrane.

Wracając do pierwszego pytania: czy mając tak wiele argumentów na rzecz polityki spójności rząd postępuje słusznie redukując finansowego oczekiwania do tego, co udało się wywalczyć Kazimierzowi Marcinkiewiczowi w 2005 r.?

Te 100 mld euro, które przysługiwałyby nam na podstawie tzw. metodologii berlińskiej, są zupełnie nierealne. W czasach kryzysu nikt nie zgodzi się na taką kwotę. Założenie, że nie można dopuścić, by nasza sytuacja stała się gorsza niż jest teraz, nie jest wcale minimalistyczne. Możliwe jest przecież, że uda się osiągnąć już więcej.

Na ile prezydencja Polski może sprawić, że negocjacje w sprawie finansów UE potoczą się w korzystną dla nas stronę? Poza Brytyjczykami sześć lat temu inne prezydencje wystrzegają się podejrzeń o nadużywanie tej pozycji do własnych celów.

Pod koniec czerwca Komisja Europejska przedłoży swoje propozycje finansów UE na lata 2014-20 oraz projekty konkretnych rozporządzeń wykorzystania tych środków. Sposób prowadzenia debaty na ten temat, a tym samym jej rozpoczęcie, będą kluczowe dla przyszłych rezultatów negocjacji. Polska prezydencja nie może zacząć rozmowy o kwotach i swoich interesach (chociaż oczywiście nie może ich lekceważyć). Główne pytanie musi odnosić się do głównych polityk UE i jej priorytetów, które w dalszej kolejności implikują odpowiednie decyzje budżetowe. Wiem, że polski rząd intensywnie pracuje nad tym, by nadać odpowiedni ton i kierunek tej debacie o przyszłości UE. Cel jest jasny, ale nie można do niego iść na skróty.

Rozmawiał Andrzej Godlewski

Jan Olbrycht jest członkiem Komisji Rozwoju Regionalnego Parlamentu Europejskiego.

Jan Olbrycht (c) www.janolbrycht.pl

Otwarta licencja


Tagi