Nie oczekuję wielkich cięć

Problem z naszą ustawą o finansach publicznych jest taki, że działa ona procyklicznie, a powinna antycyklicznie. Nie wymusza dostatecznie wcześnie działań dostosowawczych, co powoduje, że problemy z progami ostrożnościowymi pojawiają się w okresie dekoniunktury, a to nie jest dobry moment do silnej redukcji wydatków publicznych – mówi dr Andrzej Bratkowski z RPP.
Nie oczekuję wielkich cięć

dr Andrzej Bratkowski, (c) arch. NBP

Rada Polityki Pieniężnej opublikowała niedawno oficjalną opinię o projekcie ustawy budżetowej na 2011 rok. W swojej ocenie RPP jest raczej wstrzemięźliwa.

 Na pewno mamy za wysoki deficyt budżetowy, ale – podkreślam – nie jest on groźny dla gospodarki w krótkim okresie. Jednak niezbędne są działania, które w perspektywie kilku lat deficyt znacząco obniżą.

Jakie działania?

Generalnie ekonomiści się zgadzają, że trwałe uzdrowienie finansów publicznych lepiej osiągnąć poprzez cięcie wydatków niż przez podnoszenie obciążeń podatkowych.

Ale inni ekonomiści pytają, co ciąć? W naszym budżecie przeszło 70 proc. wydatków to tzw. wydatki sztywne.

Na tym właśnie polega problem. Ci, którzy domagają się radykalnych cięć, aby poprawić sytuację w finansach publicznych, nie biorą pod uwagę, że jesteśmy krajem demokratycznym. Wysoki poziom wydatków sztywnych można i należy próbować obniżać poprzez zmiany ustawowe.

Ale z drugiej strony, jak spojrzymy na wysokość naszych wydatków w relacji do PKB to okaże się, że właściwie we wszystkich dziedzinach na tle większości krajów Unii wyglądamy na bardzo oszczędnych. Mniej wydajemy na obronę narodową, bezpieczeństwo publiczne, administrację i tak dalej. Lista jest długa. W bardzo niewielu obszarach nasze wydatki w relacji do PKB przekraczają średnią unijną. Tak jest na przykład w oświacie i inwestycjach publicznych, o czym mało kto wie.

Wypada więc zapytać, czy będąc w UE, w której obowiązują pewne standardy społeczne, możemy pozwolić sobie na obniżenie i tak niewielkich wydatków? Przecież nie jesteśmy państwem azjatyckim, w którym opieka społeczna praktycznie nie istnieje, albo jest niesłychanie ograniczona.

Czyli co, podatki w górę?

U nas obciążenia podatkowe są małe, znacznie niższe niż w wielu krajach UE, które mają dobrą sytuację fiskalną i  rozbudowany system socjalny. Tak jest choćby w Szwecji czy Danii. Tam podatki są o 50 procent wyższe niż w u nas. Oczywiście taki kraj jak Polska, który wciąż goni gospodarczo inne państwa, nie powinien zwiększać obciążeń podatkowych, bo to uderzałoby w jego rozwój. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak szukać oszczędności. Moim zdaniem nie ma jednak możliwości, by znacząco obniżyć wydatki w krótkim okresie.

Wiele osób uważa, że duże oszczędności przyniosłoby podwyższenie wieku emerytalnego. Mam inne zdanie.

Weszliśmy w nowy system emerytalny, który działa tak, że im dłużej pracujemy, tym mamy wyższą emeryturę. Gdyby skokowo podwyższyć wiek emerytalny oczywiście odczulibyśmy lekką ulgę. Część osób nie przechodziłaby na emeryturę, więc wydatki na ten cel, by nie wzrosły. Tylko, że wkrótce potem trzeba byłoby płacić im wyższe emerytury.

Można też dostrzec inny pozytywny efekt dla gospodarki, więcej ludzi pracuje, zarabia, czyli szybciej się rozwijamy.

To w czym Pan widzi problem?

W obecny system wpisane są silne zachęty do dłuższej pracy, bo każdy dodatkowy rok oznacza wyższą emeryturę o około 10 proc. To się bardzo opłaca. Ci, którzy będą mogli, na pewno postarają się szybko nie przechodzić na emeryturę. Administracyjny przymus pracy nie jest efektywny z punktu widzenia ekonomii. Lepiej gdy popyt i podaż na pracę reguluje sam rynek. Gdyby podwyższono wiek emerytalny, to takie rozwiązanie usztywniłoby jeszcze bardziej nasz rynek pracy, choćby ze względu na okresy ochronne dla osób w wieku przedemerytalnym.

Co nie znaczy, że należy zaniechać zmian na przykład w emeryturach mundurowych. Nie ma powodu, by młodzi ludzie w pełni sił szli na emeryturę. Z drugiej strony nie można na kilka lat przed emeryturą powiedzieć komuś, że będzie dłużej pracował. Takie zmiany można zaproponować tylko młodym, ale wtedy trzeba im też więcej płacić, aby zachęcić do służby, czyli koszty rosną. Oczywiście w długim okresie to się będzie opłacało.

A nieśmiertelny KRUS?

Trudny temat ze względów społecznych i politycznych. Tu jednak oszczędności mogą sięgać 1,5-2,0 mld zł, więcej nie, gdyż reforma może dotyczyć tylko bogatych rolników. Jak widać, to też nie są jakieś ogromne kwoty, które ratują finanse publiczne.

To co pozostaje?

Wbrew temu, co się tak chętnie wykrzykuje oszczędności mogą powstać tylko ze zbiórki mniejszych kwot, a nie wielkich cięć. Rząd będzie musiał się wysilić i ich poszukać. Już w 2009 r. Ministerstwo Finansów zaoszczędziło w ten sposób kilka miliardów złotych.

Prawdopodobnie odbędzie się to w taki sposób, że jakość usług publicznych relatywnie ulegnie pogorszeniu. Pytanie, czy administracja publiczna będzie potrafiła podnieść swoją efektywność, aby utrzymać dotychczasową jakość.

Wydatki na administrację wszyscy chętnie tną, chyba, że właśnie coś załatwiają w urzędach, wtedy ograniczenia wydają się im już złym pomysłem. Ale wzrost zatrudnienia w administracji publicznej był ostatnio bardzo duży, gros z tego przypada na samorządy. Tu trzeba poszukać oszczędności.

Na ile ocenia Pan wszystkie te oszczędności razem?

Nie więcej niż 0,5 pkt proc. PKB rocznie, a w lepszych latach 1 pkt proc. Jeśli rzeczywiście tak by się stało, byłoby całkiem nieźle. Jedno jest pewne, same czynniki koniunkturalne nie zmniejszą naszego deficytu do ok. 3 proc. PKB.

Na razie największym problem jest groźba przekroczenia drugiego progu ostrożnościowego.

Mamy restrykcyjną ustawę. W moim przekonaniu można zastanawiać się nad jej zmianą. Takie rzeczy robi się oczywiście najlepiej w czasie koniunktury, wtedy rynek nie reaguje nerwowo. Teraz mogłoby być różnie. Problem z naszą ustawą jest taki, że działa ona procyklicznie, a powinna antycyklicznie. Nie wymusza dostatecznie wcześnie działań dostosowawczych, co powoduje, że problemy z progami ostrożnościowymi pojawiają się zawsze w okresie dekoniunktury, a to nie jest dobry moment do silnej redukcji wydatków publicznych.

Wielu ekonomistów twierdzi, że problemu z progami nie byłoby, gdyby składka rentowa nie została obniżona.

Rację mają ci, którzy mówią, że gdy prof. Zyta Gilowska decydowała o obniżeniu składki, to było szaleństwo. Mieliśmy przegrzaną koniunkturę, a tu jeszcze obniżka. Ale z obecnej perspektywy to już nie jest takie proste w ocenie. Obniżka wraz cięciem podatków i ograniczeniami wydatków stworzyła nasz pakiet antykryzysowy i on zadziałał. Wyszedł trochę przez przypadek, ale najważniejsze, że mieliśmy wzrost gospodarczy 1,7 proc. PKB, a inaczej byłoby w okolicach zera, albo nawet poniżej. W tej chwili nie pastwiłbym się nad tamtą obniżką.

Teraz, aby progów ostrożnościowych nie przekroczyć, trzeba uporczywie szukać oszczędności, liczyć na koniunkturę, a gdy to nie wystarczy, podnieść podatki. Wolę wzrost podatków niż oszczędności na współfinansowaniu projektów unijnych. Analizy ekonomiczne wskazujące na wyższą efektywność równoważenia finansów publicznych w drodze cięć wydatków nie uwzględniają sytuacji, gdy istnieje „dobry wujek”, który do każdej złotówki z naszych podatków wydanej na cele rozwoju infrastruktury dopłaca dodatkowo 4 lub 5 zł. A my mamy takiego wujka – jest nim Unia Europejska.

A czy jest szansa na trwałą poprawę koniunktury gospodarczej?

Nie spodziewam się fajerwerków, jeśli chodzi o nasz wzrost gospodarczy. Między nami w RPP są spore różnice w tej materii. Ja uważam, że jeśli nie podniesiemy stóp procentowych NBP, to będziemy mieć wzrost wyższy od oczekiwanego, ale łącznie z wyższą inflacją. Wszyscy się jednak zgadzamy, że przez najbliższe dwa lata będziemy mieć wzrost rzędu 4 proc. PKB. Może się wydawać, że różnica jest niewielka w porównaniu do obecnych 3,5 proc., ale ważna jest też struktura. Przez ostatnie dwa lata wzrost ciągnął eksport netto i przyrost zapasów. Z punktu widzenia podatkowego to tak, jakby tego wzrostu w ogóle nie było. Konsumpcja na początku tego roku była słaba, potem nieco lepsza, w sumie pewnie odpowiada za ok. 2 proc. dynamiki PKB. Niestety, inwestycje były ujemne. Zakładamy, że udział konsumpcji w kolejnych latach będzie większy, czyli zobaczymy szerszy strumień pieniędzy z podatków. Wpływy z CIT w tym roku są marne, prawdopodobnie nadal firmy odpisują straty, m.in. z opcji. W którymś momencie ten CIT się jednak poprawi, ale jak duży będzie ten skok teraz jeszcze nie wiadomo.

Jest szansa, że koniunktura plus cięcia wydatków pozwolą nam zmieścić się tuż pod 55 proc. progiem. Ale oczywiście, jeśli by się okazało, że jednak się nie uda, nie musi to od razu oznaczać jakiegoś brutalnego dostosowania fiskalnego. Jeśli przekroczymy tylko trochę ten próg, to dostosowanie nie będzie dramatyczne, ale jeśli te 55 proc. miniemy w wielkim pędzie, wtedy mamy gotowe nieszczęście. Być może czeka nas wstrzymanie wpłat do OFE.

W walce, by nie przekroczyć progu, może pomagać silny złoty.

To nie jest takie oczywiste. Silny złoty zmniejsza zagraniczne zadłużenie, ale też bieżące dochody podatkowe, bo osłabia tempo ożywienia.

Czy rzeczywiście mocny pieniądz tak bardzo przeszkadza w eksporcie?

Ważne, by złoty nie umacniał się gwałtownie. Silniejszy oznacza niższe koszty materiałowe, ale równocześnie wyższe płace w relacji do zagranicy, czyli niższą konkurencyjność. Politycznie trudniej doprowadzić do obniżenia płac niż osłabienia własnej waluty. Dlatego teraz dużo mówi się na świecie o wojnie walutowej, a nie o wojnie płacowej. Gdyby doszło jednak do wojny walutowej, której elementem byłby protekcjonizm, może nie mielibyśmy spektakularnego załamania gospodarczego jakie oglądaliśmy po upadku banku Lehman Brothers, ale stagnacja w gospodarkach zachodnich byłaby realna.

A jak się Panu podoba pomysł powiązania kursów walut ze złotem?

Nie bardzo, choćby dlatego, że podaż złota nie rośnie tak szybko jak potrzeby pieniądza rezerwowego w skali świata, a banki centralne nie byłyby w stanie elastycznie reagować na potrzeby swoich gospodarek. Musielibyśmy mieć do czynienia z permanentną deflacją. W przypadku takiego kraju jak Polska nie bałbym się negatywnego wpływu deflacji przez rok, dwa. Nie wywołałby ona spirali zwijania się gospodarki. Oczywiście co innego, gdyby miała trwać przez kilkanaście lat. Ale w krajach, w których aktywa i pasywa są grubo powyżej PKB, dłuższa deflacja stanowi poważne zagrożenie. Problemem jest, by kraje z dużymi nadwyżkami w handlu zgodziły się na wzrost kursu ich walut.

Chodzi Panu o Chiny i ich politykę kursową?

Tak, ale identyczne pretensje są kierowane pod adresem Niemiec. Niektóre państwa oczekują, że Berlin powinien zwiększyć deficyt finansowy. To zły pomysł.

A Rosja chce, aby USA konsultowały decyzje Fed z państwami grupy G20.

Pewna koordynacja polityki pieniężnej w skali globalnej nie jest zła. Nie może ona jednak osłabiać niezależności banków centralnych. Trudno sobie wyobrazić, by o poziomie stóp procentowych w danym kraju decydowały inne państwa. Rosjanie boją się, że Amerykanie jednostronnie osłabiają dolara. Dla Kremla to kłopot, bo w dolarach rozlicza sprzedaż swoich surowców. Na razie jednak nikt nie ma pomysłu na koordynację polityki pieniężnej w skali światowej.

Kiedy wojna walutowa da o sobie znać?

Nie sposób odpowiedzieć, to się może zacząć za kilka lat, ale równie dobrze za kilka miesięcy lub wcale. Przyglądamy się, trudno RPP reagować na coś, czego nie ma. Poza tym Polska nie jest tu na linii strzału.

Czy w czasach wojny walut lepiej mieć swój pieniądz, czy być w strefie euro?

W przypadku wojny walutowej nie ma znaczenia. Złoty będzie się zachowywał jak euro. W tym sensie, że gdyby wspólna waluta się wzmacniała i z tego powodu strefa euro miała kłopoty, to one częściowo przeniosą się na nas. W mniejszym stopniu, bo my własną polityką możemy osłabić złotego.

W krótkim okresie dobrze mieć swoją walutę, ale w dłuższym na ogół nie. W obecnym stanie strefy euro nie ma po co ponosić dodatkowych kosztów szybkiego wejścia do niej. Mam nadzieję, że wspólnota europejska w najbliższych latach rozwiąże swoje problemy, ale nie w ten sposób, że euro zniknie. Duże obszary walutowe sprzyjają rozwojowi.

Rozmawiała: Anna Mackiewicz

Andrzej Bratkowski jest doktorem nauk ekonomicznych. W latach 90. był m.in. doradcą Leszka Balcerowicza. Od 2001 do 2004 był wiceprezesem zarządu NBP, następnie głównym ekonomistą Banku Pekao SA. Od stycznia 2010 jest członkiem RPP.

dr Andrzej Bratkowski, (c) arch. NBP

Tagi


Artykuły powiązane

Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają

Kategoria: Analizy
Jesteśmy sceptyczni wobec płacenia podatków a jednocześnie oczekujemy dużego zaangażowania państwa w sprawy socjalne i gospodarkę – i nie widzimy w tym sprzeczności.
Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają

Krótkoterminowe trudności, długoterminowe szanse

Kategoria: Trendy gospodarcze
Napływ imigrantów z Ukrainy w czasie obecnej wojny krótkoterminowo powoduje trudności, natomiast w długim terminie jest szansą na uzupełnienie polskiego rynku pracy - mówi Obserwatorowi Finansowemu Beata Javorcik, Główna Ekonomistka EBOR.
Krótkoterminowe trudności, długoterminowe szanse