Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Władcy klimatu

Z tezą, że klimat się ociepla w wyniku działań człowieka nikt już nie dyskutuje. Co ma w tej sytuacji zrobić człowiek? Zmienić swoje działania – narzuca się odpowiedź. Ale nie jest to już jedyna możliwość.
Władcy klimatu

(©Envato)

To, co jeszcze niedawno uznawano za rojenia fantastów – geoinżynieria – dzisiaj jest rozważane na serio.

Alternatywna odpowiedź brzmi więc: zmienić klimat. Byłoby to jednak równie niebezpieczne, co oddanie przedszkolakom walizki z przyciskiem atomowym.

Zarządzić zmianą

10 mld dolarów przeznaczył Jeff Bezos na walkę ze zmianami klimatu. To trzecia największa donacja filantropijna w historii świata. Na co zostanie wydana?

Jeszcze nie wiadomo, ale Bezos oznajmił, że w skali globalnej będzie wspierać „naukowców, aktywistów i organizacje pozarządowe w każdym wysiłku, który otwiera możliwość zachowania i ochrony świata natury” oraz że będzie pomagać „zarówno w udoskonalaniu już istniejących, jak i w badaniu zupełnie nowych sposób na walkę z niszczącymi skutkami zmian klimatu”.

Bardzo możliwe więc, że oprócz zalesiania planety czy zwiększania efektywności energetycznej przemysłu, Bezos sfinansuje także badania nad technologiami, które pozwalają ludzkości regulować temperaturę całego globu – nad geoinżynierią czy też inżynierią klimatyczną.

Jest mała szansa na realizację tradycyjnymi środkami ambitnych celów polityki klimatycznej.

Ten sposób na radzenie sobie z globalnym ociepleniem zyskuje coraz więcej zwolenników w miarę, gdy świat uświadamia sobie, jak mała jest szansa na realizację tradycyjnymi środkami ambitnych celów polityki klimatycznej, czyli ograniczenia wzrostu temperatur do maksymalnie 1,5 st. C.

Do zwolenników geoinżynierii należą m.in. Steven Mnuchin, sekretarz skarbu USA w administracji Donalda Trumpa, Andrew Young, znany amerykański przedsiębiorca i do lutego 2020 r. kandydat partii demokratycznej na prezydenta, czy chemik atmosfery i zdobywca Nagrody Nobla Paul J. Crutzen.

Zainteresowanie geoinżynierią na Zachodzie rośnie także dlatego, że w tej kwestii już od dawna gruszek w popiele nie zasypiają Chiny. Weszły nawet w fazę eksperymentalną. Niestety, manipulowanie ziemskim termostatem to wręcz „atomowe” ryzyko.

Wielkie kosmiczne lustro

Jedna z odmian geoinżynierii, ta mniej kontrowersyjna, jest już dość dobrze znana. To sekwestracja dwutlenku węgla, czyli proces oddzielania i przechwytywania go ze spalin przemysłowych zanim dostanie się do atmosfery, albo usuwania go z atmosfery bezpośrednio.

CO2 jest gazem, który kumulując się w atmosferze, absorbuje promieniowanie słoneczne – podnosi więc średnie temperatury na Ziemi. Przechwycony w ramach sekwestracji o składowany pod ziemią, albo na dnie oceanów przestaje mieć wpływ na procesy klimatyczne.

„Zielony ład” – biurokratyczne reguły walki ze zmianami klimatycznymi

Jest tak teoretycznie – bo nie istnieją jeszcze jednoznacznie bezpieczne, skuteczne i energetycznie wydajne metody sekwestracji. Np. proponowane przez część naukowców składowanie CO2 na dnie oceanów może podnieść ich kwasowość i negatywnie wpłynąć na ich faunę, a przechwytywanie gazu z atmosfery pochłania tyle energii, że wymagałoby wybudowania setek nowych elektrowni jądrowych.

Niemniej badania nad sekwestracją są już zaawansowane i nie budzą większych kontrowersji.

Co innego drugi rodzaj geoinżynierii. Dlaczego mielibyśmy manipulować stężeniem CO2 w atmosferze, pytają niektórzy, skoro moglibyśmy ograniczyć samo pierwotne źródło ciepła, czyli promieniowanie słoneczne, zmienić stosunek światła odbitego do światła padającego na Ziemię (tzw. albedo)?

Zwiększenie albedo przyniosłoby widoczne już po kilku miesiącach efekty, gdy przecież na efekty ograniczania emisji CO2 trzeba czekać latami! Wspomniany biznesmen-polityk Andrew Young pod koniec 2019 r. zaproponował np. wystrzelenie w górne warstwy atmosfery satelit z wysuwanymi lustrami, które odbijałyby promieniowanie słoneczne zanim to ogrzeje Ziemię.

Pomysł brzmi absurdalnie, ale taki nie jest, a sama idea nie jest nowa. Pojawiła się w latach 80. XX w. i jej ówcześni propagatorzy chcieli uzyskać narzędzie do obniżania temperatury innych planet, co mogłoby uczynić je możliwymi do skolonizowania.

W szczegółach opracował ją w 1989 r. amerykański inżynier James Early, a przetestowali praktycznie Rosjanie w latach 90. Chociaż rosyjski projekt Znamya zakończył się niepowodzeniem, to przeszkody techniczne, które je wywołały, dzisiaj byłyby już prawdopodobnie do pokonania.

Gorzej z kosztami. W 2006 r. szacowano, że np. produkcja i uruchomienie sieci luster tworzących cień o powierzchni 100 tys. km kw. kosztowałoby ok. 750 mld dol., a ich funkcjonowanie dalsze 100 mld dol. rocznie, co od dzisiaj do 2030 r. daje 1,7 bln dol.

To koszty niemal tak wysokie, jak te, które musi ponieść światowa gospodarka w wyniku prowadzenia obecnej polityki klimatycznej (czyli wg analityków Allianz SE ok. 2,5 bln dolarów).

Zasiewanie chmur

Istnieją jednak inne, tańsze i prostsze sposoby zmiany albedo. Np. zasiewanie chmur, czyli wstrzeliwanie do chmur chemikaliów obniżających ich temperaturę oraz ułatwiających tworzenie tzw. jąder kondensacji, na których rosną krople chmurowe.

Pomysł również nie jest nowy i pierwotnie chodziło w nim przede wszystkim o wywoływanie opadów deszczu, np. na terenach dotkniętych suszą. W 1891 r. wpadł nań Amerykanin Louis Gathmann.

Zagrożenie klimatu groźniejsze od cyberataków

Proponował on, by pośród chmur rozpraszać płynny… dwutlenek węgla. Praktyczne eksperymenty prowadzili pół wieku później m.in. Bernard Vonnegut (brat pisarza Kurta) i amerykańskie wojsko w trakcie wojny w Wietnamie. Starano się znaleźć jak najskuteczniejsze składniki do zasiewu. Dzisiaj wykorzystuje się m.in. jodek srebra, a programy zasiewania w różnej skali prowadzi coraz więcej państw świata – co najmniej 60 (w 2011 r. było ich jeszcze 42).

Na najśmielszego eksperymentatora wyrastają Chiny, które budują na Wyżynie Tybetańskiej i na obszarze równym powierzchni Hiszpanii tysiące komór przypominających postawione do góry nogami rakiety. Mają one wystrzeliwać do atmosfery jodek srebra. Oficjalny cel to zwiększenie opadów w północnych rejonach Chin o 5 do 10 mld metrów sześciennych rocznie.

Jaki miałoby to mieć związek z inżynierią klimatyczną? Zasiewanie sprawia, że chmury są bardziej „masywne” i redukują docierające do powierzchni Ziemi promieniowanie, obniżając jej temperaturę.

Proces zasiewania może posłużyć właściwie do sztucznego odtworzenia skutków wybuchu wulkanu. Np. wybuch wulkanu Pinatubo w 1991 r. na Filipinach obniżył temperatury na Ziemi o 0,5 st. C na ok. dwa lata.

Koszt równoważenia tą metodą efektu koncentracji CO2 w atmosferze szacuje się na ok. 10 mld zł rocznie. To dużo taniej niż wystrzeliwanie satelit z lustrami. W ramach podobnych i relatywnie niedrogich metod proponuje się także „wybielanie” chmur. Im chmury jaśniejsze, tym więcej światła odbijają.

Wybielić by je można poprzez rozpylanie nad oceanami wody morskiej. Mogłaby to robić flotylla statków napędzanych wiatrem. Woda, parując, pozostawiałaby po sobie cząsteczki soli, które pełnią dobrze rolę jąder kondensacji.

Zresztą wybielać można w ramach geoinżynierii nie tylko chmury, ale i same… oceany. „Podobnie do „bielszych” chmur, lecz na obszarach, gdzie nie ma chmur, mogą działać bardzo drobne bąbelki powietrza generowane w morzu.

Takie mikrometrowych rozmiarów pęcherzyki powietrza mogą stosunkowo długo utrzymywać się w wodzie. Powierzchnia morza stanie się wtedy biała i będzie odbijać promieniowanie” – czytamy na portalu www.naukaoklimacie.pl.

Ryzyk fizyk

Na czym właściwie polega związany z geoinżynierią problem i niebezpieczeństwo?

W skrócie: na tym, że nie wiadomo dokładnie, na czym on polega. Jak to ujął Donald Rumsfeld, omawiając w 2002 r. (jeszcze) potencjalną inwazję na Irak, niektóre ryzyka naszych działań znamy, a o niektórych nawet nie wiemy, że istnieją.

Geoinżynieria to ten drugi przypadek. Klimat ziemski to złożony system, w którym każdy element jest wielowymiarowo powiązany z innymi.

Lokalizm, a nie globalizm rozwiąże problem klimatu

W pewnym sensie klimat to zjawisko nawet bardziej złożone niż gospodarka. Relacje gospodarcze, same w sobie trudne do zbadania i naukowego okiełznania (świadectwem tego jest porażka centralnego planowania), są tylko podzbiorem wśród innych czynników klimatycznych, w tym aktywności słońca.

Nicholas Nassim Taleb, amerykański filozof i probabilista, powiedziałby, że klimat należy do ekstremistanu, a nie przeciętnostanu. Z punktu widzenia oceny ryzyka to fundamentalne rozróżnienie.

Przeciętnostan to domena życia, w której pojedyncza obserwacja, czy zdarzenie nie zmienia średniej dla wszystkich obserwacji, dotyczy więc zjawisk prostych i przewidywalnych, takich, jak np. wzrost, czy spożycie kalorii.

Jeśli nawet jakiś człowiek mierzyłby 10 metrów wzrostu, albo spożywał 40 tys. kalorii dziennie, to i tak średni wzrost ogółu ludzi będzie mniejszy niż 2 metry, a konsumpcja kalorii będzie wahać się od 2 do 3 tys. dziennie.

Ekstremistan to zaś domena zjawisk nieprzewidywalnych i złożonych, w których jedna obserwacja może wpłynąć istotnie na cały zbiór, którego dotyczy, może też całkowicie zmienić dany trend.

To, że Bill Gates i inni bogacze posiadają dziesiątki miliardów dolarów istotnie zaburza średnią majątku dla wszystkich Ziemian. Jeden nowy groźny wirus grypy na tysiąc mutacji może zahamować gospodarkę najliczniejszego kraju świata.

Nie wiadomo tylko, który wirus. Jeden genialny terrorysta może zdobyć bombę atomową i dzięki sprzyjającym okolicznościom użyć jej, gdy inni, mniej rozgarnięci będą posługiwać się nożami, a zakres ich działania będzie niewielki.

Tyle, że nie wiadomo, który. Zdarzenia z ekstremistanu to czarne łabędzie, mają niewielkie, albo trudne do oszacowania prawdopodobieństwo, ale są potencjalnie brzemienne w skutkach. Wywołują często “reakcje łańcuchowe”.

Efekt motyla

Z geoinżynierią tak właśnie jest, gdyż czynniki kształtujące klimat nie oddziałują na niego równomiernie i w całkowicie przewidywalny, proporcjonalny sposób. Możliwy jest tzw. efekt motyla – pozornie nieistotne zjawisko wywołujące katastrofę.

Geoinżynieria ma różne efekty dla różnych miejsc na globie.

Prof. Alan Robock z Rutgers University opracował listę 27 powodów, dla których nie powinniśmy jej stosować. Zwraca on przede wszystkim uwagę na to, że geoinżynieria pod postacią manipulowania nasłonecznieniem Ziemi ma różne efekty dla różnych miejsc na globie.

Jeśli np. Chiny, albo USA postanowiłyby ją stosować (wystarczy mieć np. odpowiednio dużą liczbę samolotów, czy statków), mogłyby co prawda osiągnąć zakładane cele dla własnego terytorium, ale jednocześnie rozregulować pogodę na terytorium innego państwa.

Ktoś, manipulując albedo na południowej półkuli, może wywołać huragany na półkuli północnej, niechcący uszkodzić warstwę ozonową, zaburzyć sekwencje opadów w Indiach, albo spowodować susze w Afryce. I nie będzie mógł przewidzieć tych skutków ubocznych.

Rynki nie wierzą w katastrofę klimatyczną

Różnica pomiędzy sekwestracją CO2 a manipulacją ziemskim termostatem jest taka, że ta pierwsza nie przyniesie tego rodzaju efektów, a żeby miała globalne oddziaływanie klimatyczne, muszą stosować ją wszyscy. Wymaga po prostu uzgodnionych i skoordynowanych działań międzyrządowych. Co więcej, ryzyka z nią związane są znane i potencjalnie do wyeliminowania.

Zabawa z ziemskim termostatem natomiast to technologia, którą można stosować jednostronnie, relatywnie tanio i osiągać globalne efekty właściwie natychmiast.

Robock twierdzi, że nieodpowiedzialne użycie geoinżynierii może spowodować nawet wojnę atomową. Wystarczy wyobrazić sobie, że stosujące ją mocarstwo atomowe A wywołuje negatywne efekty na terenie mocarstwa atomowego B, którego lider ma porywczy temperament.

Do innych przeciwwskazań należy fakt, że geoinżynieria solarna nie załatwia sprawy dwutlenku węgla. On wciąż się w atmosferze kumuluje. Jeśli więc zaczęlibyśmy dzięki niej obniżać temperaturę globu, zaprzestając jednocześnie redukcji emisji CO2, musielibyśmy robić to w nieskończoność.

Inaczej ryzykowalibyśmy szok klimatyczny znacznie potężniejszy w skutkach niż „zwykłe” ocieplanie się klimatu. „Gdyby intensywność geoinżynierii nagle zmalała, wzrost temperatury w nasyconej węglem atmosferze znacznie przekroczyłby możliwości adaptacyjne ludzkości” – zauważa prof. Steven Pinker w „Nowym Oświeceniu”.

Czy istnieją jednak realne szanse, że geoinżynieria wyjdzie z laboratorium do powszechnego użycia?

Nad technologiami geoinżynieryjnymi pracują już dzisiaj zarówno Chińczycy, jak i Amerykanie. Chociaż fundusze na te badania są jeszcze symboliczne i zamykają się zazwyczaj w kilkunastu milionach dolarów, to regularnie rosną.

A właśnie tacy ludzie, jak Jeff Bezos mogą istotnie zmienić tę sytuację na korzyść geoinżynierii. Będą ku temu skłonni tym bardziej, im dłużej rządy świata nie radzą sobie ze zmianami klimatu.

Presja będzie rosnąć

Do powszechnie stosowanego arsenału środków walki z globalnym ociepleniem należą odgórne działania polityczne (regulacje emitentów CO2, podatki węglowe, inwestycje w energię odnawialną) oraz działania oddolne, sprowadzające się do zmiany stylu życia na mniej konsumpcyjny.

Te tradycyjne metody okazują się niewystarczające ze względu na problem koordynacji. Żeby zrealizować założenia Porozumienia Paryskiego z 2015 r. i ograniczyć wzrost średnich ziemskich temperatur do 1,5 proc. do 2100 r. wszyscy najwięksi emitenci CO2 musieliby natychmiast zradykalizować swoje działania.

Rolnictwo czeka klimatyczna rewolucja

Globalnie poziom emisji CO2 zamiast spadać nieustannie rośnie i, począwszy od 2020 r., należałoby go redukować o 15 proc. rocznie. A żeby to zrobić światowe rządy powinny jednocześnie, konsekwentnie i w każdym istotnym energetycznie sektorze realizować konkretne klimatyczne cele oparte na wskazaniach Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC).

To mało prawdopodobne. Zwłaszcza, że zawsze pojawi się państwo działające wolniej, mniej zdecydowanie, albo po prostu liczące, że jemu się upiecze, skoro to inni walczą z klimatem.

Analogiczne problemy dotyczą oddolnej zmiany w stylu życia społeczeństw, która miałaby wynikać ze „wzrostu świadomości”.

Aby mieć znaczenie z punktu widzenia klimatu, zmiana taka musiałaby obejmować każdą dziedzinę życia, która na klimat wpływa. Trzeba jednocześnie przestać używać plastiku, przejść na weganizm, porzucić podróże samolotem, itd., ponieważ pojedyncze działania nie będą miały znaczenia, nawet jeśli podejmą je wszyscy.

Wyobraźmy sobie np., że od jutra cała ludzkość rezygnuje z wołowiny. Wspaniale! Tyle, że bydło odpowiada za zaledwie 5,5 proc. emisji gazów cieplarnianych (głównie metanu).

Co to wszystko oznacza dla geoinżynierii? Naukowcy uznają za punkt odniesienia do oceny skuteczności polityk klimatycznych 2030 r. Gdy w 2030 r. okaże się, że nie redukowano emisji CO2 w odpowiednim tempie i ocieplenie już na pewno przekroczy 1,5 proc., presja na geoinżynierię wzrośnie.

Przyjmijmy jednak, że problem koordynacji znika, a więc rządy i społeczeństwa faktycznie podejmują wszystkie konieczne działania klimatyczne i temperatura wzrośnie tylko o 1,5 proc. Czy to znaczy, że geoinżynieria pozostanie konstruktem teoretycznym?

Nie, gdyż nawet wówczas, jak przekonują naukowcy z IPCC, pojawi się „wiele istotnych powiązanych ryzyk klimatycznych” w „podatnych regionach takich, jak małe wyspy czy państwa najmniej rozwinięte”.

Nawet wówczas nie pozbędziemy się problemów klimatycznych całkowicie i geoinżynieria może wydać się niektórym – np. tym biednym, dotkniętym zmianami klimatu krajom – koniecznością. Możliwe, że zaczną wprowadzać ją na własną rękę, nie licząc się z innymi.

Presję na zastosowanie geoinżynierii może wzmocnić natura, jeśli zmiany klimatu przebiegną szybciej.

Geoinżynieria może zatem zostać uruchomiona w obu wypadkach: przy realizacji założeń Porozumienia Paryskiego, jak i przy jej braku. Co więcej, presję na zastosowanie geoinżynierii może wzmocnić sama natura, jeśli okaże się, że zmiany klimatyczne przebiegają szybciej, niż prognozowali to naukowcy.

W pracy „Unilateralna geoinżynieria” zespół naukowców z Uniwersytetu Stanforda i Uniwersytetu Maryland rozpisuje dwa takie scenariusze.

Pierwszy: „Załóżmy, że pokrywa lodowa Grenlandii nagle zaczęłaby topnieć ponad oczekiwania. Gdyby stopniała w całości, poziom oceanów wzrósłby o 7 m, a tempo wzrostu o kilka centymetrów rocznie, a nie jak dotąd o 30 cm na stulecie (…) zagrażałoby setkom milionów ludzi i budynkom oraz infrastrukturze o wartości bilionów.”

Drugi: „W zmrożonych ziemiach Arktyki ukryte są, głównie w formie metanu, duże ilości węgla. Gdyby, w miarę jak Ziemia się nagrzewa, cały metan nagle i nieoczekiwanie uwolnił się do atmosfery, temperatury mogłyby zacząć wzrastać w zastraszającym tempie, powodując ekstremalne susze i powodzie. Życie i dobrobyt miliardów byłby zagrożony.”

Oswoić geoinżynierię

Cytowana praca pochodzi z 2008 r., a w ciągu ostatniej dekady, jak przekonuje klimatolog Tim Lenton z Uniwersytetu Exeter na łamach jednego z zeszłorocznych wydań „Nature”, zbliżyliśmy się znacznie do „punktów zwrotnych”, po których nastąpi nagłe przyśpieszenie zmian klimatu.

Lenton wyróżnia 15 takich punktów i alarmuje, że dzisiaj zbliżamy się do przekroczenia dziewięciu z nich. Wymienia częstotliwość występowania susz w lasach Amazonii, szybkość redukcji pokrywy lodowej Arktyki, Grenlandii oraz zachodniej i wschodniej Antarktyki, szybkość cyrkulacji oceanicznej, częstotliwość pożarów tajgi, wymieranie rafy koralowej i topnienie wiecznej zmarzliny.

Lenton twierdzi też, że modele klimatyczne pokazują, że lód na Grenlandii może stopnieć całkowicie już przy wzroście temperatury o 1,5 proc., co może mieć miejsce już w owym krytycznym 2030 r. Oznaczałoby to realizację pierwszego wspomnianego wcześniej scenariusza, który dotyka bezpośrednio co najmniej 600 mln ludzi!

Z tych przyczyn geoinżynieria może wkrótce wydać się koniecznością.

Autorzy „Unilateralnej geoinżynierii” zauważają, że same regulacje w prawie międzynarodowym nie wystarczą raczej, by powstrzymać rządy przed jej nieodpowiedzialnym użyciem.

Pokusa władania klimatem jest silna, a o ile np. broń atomową można dość dobrze kontrolować, ograniczając eksport technologii koniecznych do jej zbudowania, o tyle technologie geoinżynieryjne bazują na produktach, których handlu zakazać czy ograniczyć się nie da.

Naukowcy podkreślają, że konieczne może okazać się wytworzenie społecznych norm (a nie tylko przepisów prawa), które każą na geoinżynierię patrzeć z dużą dozą nieufności i ograniczą polityczną legitymację dla jej użycia.

(©Envato)

Otwarta licencja


Tagi