Włoskie południe: gospodarka Penelopy

Północ i południe Włoch to dwie zupełnie różne rzeczywistości gospodarcze. PKB w przeliczeniu na mieszkańca północy wynosi ok. 35 tys. euro, a południa - 12 tys. euro. Średni roczny zarobek deklarowany fiskusowi na północy wynosi 20 tys. euro, na południu – 11 tys. euro. Bezrobocie na północy mimo kryzysu to 5 proc., a na południu 16 proc. Na północy poniżej granicy biedy żyje 5 proc. rodzin, a na południu co czwarta. Włosi tę przepaść usiłują zasypać już 150 lat. Teraz podjęli nową próbę.
Włoskie południe: gospodarka Penelopy

(c) PHOTOSHOT/PAP

„Archeologiczny Park Dzieł Nieukończonych na Sycylii” to dziwaczna nazwa zakończonego w zeszłym tygodniu trzydniowego festiwalu sztuki w okolicach Giarre. Miejscowi artyści chcieli zwrócić uwagę na ogromne betonowe pomniki marnotrawstwa i korupcji. Usłane jest nimi całe południe Włoch – kraina biedy, beznadziei i mafii, a równocześnie kamień u szyi rozwijającej się północnej Italii.

Na filmiku z festiwalu, pokazywanym na stronie internetowej największego włoskiego dziennika „Corriere della Sera”, grupa malarzy rozstawiła sztalugi i maluje walące się trybuny ogromnego stadionu. Gdzie indziej happenerzy w strojach pływackich wykonują ćwiczenia gimnastyczne. Podłożony efekt dźwiękowy krytej pływalni sugeruje, że za chwilę wystartuje wyścig. Kamera odjeżdża i okazuje się, że sportowcy stoją na zadaszonym, jałowym klepisku z resztkami trybun i powybijanymi oknami. W innym miejscu przy deklamowanych wierszach, zbiorowych śpiewach i w atmosferze wielkiego wygłupu pada ściągnięty na ziemię linami wielki, samotny betonowy filar.

Wszystko dzieje się w liczącym 27 tys. mieszkańców Giarre koło Katanii, pamiętającym czasy greckiego osadnictwa z VII w. p.n.e. Położone jest pięknie – między wiecznie ośnieżoną i dymiącą Etną a lazurem Morza Jońskiego. Architektoniczną dumą miasteczka jest barokowa substancja starego miasta z pięknymi kościołami, fontannami, pałacami i willami. Ale to nie wykopaliska i barok ściągają tu nielicznych turystów. Od kilku lat wśród wtajemniczonych furorę robi „Special Tour”. Autokarowe wycieczki z przewodnikiem przybywają z Katanii, a nawet Syrakuz, by napawać się widokiem jak najbardziej współczesnych ruin, których tu jest zatrzęsienie: stadion, na którym nie rozegrano ani jednego meczu, pływalnia, w której nikt nie pływał, miejski teatr, gdzie nie wystawiono żadnej sztuki, wielopiętrowy parking, na którym nikt nie parkował, niedokończone centrum handlowe i pusty dom starców. A na deser samotny, strzelający w niebo wielki filar – część nigdy nie pobudowanego mostu. Wszystko w stanie totalnej dewastacji służy mieszkańcom za wysypisko śmieci, targ narkotyków i płatnej miłości. Wiele z tych inwestycji realizowano przy udziale unijnych funduszy strukturalnych.

Takich „zabytków”  jest na samej Sycylii równo 160, na kontynentalnym południu drugie tyle (dla porównania od Rzymu po Triest – tylko 60). Wbrew pozorom nie chodzi tyle o pomniki gospodarczej klęski południa Włoch, co o wyrafinowaną i tylko na pierwszy rzut oka absurdalną strategię gospodarczą. Paolo Leon, profesor ekonomii na rzymskim uniwersytecie Roma III, a także ekspert kilku włoskich rządów, nazywa zjawisko „gospodarką Penelopy”, która przędzie tylko po to, by potem wszystko spruć i zacząć od nowa. Jak tłumaczy, wszystkim – lokalnym władzom, mafii i pracującym przy takich inwestycjach, zależy, by przeciągać je w nieskończoność, bo zapewniają pracę i stały dopływ gotówki. Ba, jeśli ktoś zbytnio się spieszy, musi się liczyć z sabotażem! Stąd koszta niebotycznie rosną, by w końcu przekroczyć możliwości zazwyczaj państwowego inwestora. Nie szkodzi, że w rezultacie nic nie powstanie.

Z punktu widzenia mieszkańców i lokalnych władz to złoty interes. Dlatego zaporę na rzece Menta w Kalabrii budowano 30 lat zamiast dziesięciu, a jej koszt w stosunku do wstępnie planowanego był sześciokrotnie wyższy. Podobnie było z  kolejną kalabryjską zaporą na Esaro – jej koszty wzrosły już 10-krotnie, a budowa trwa od 32 lat i końca nie widać. Autostrady Salerno-Reggio-Calabria też nie można skończyć od ponad trzydziestu lat. Jak wyliczył dziennik finansowy „Sole24 Ore”, taniej byłoby, gdyby wszystko, narzędzia wraz z robotnikami i każdym ziarenkiem piasku, sprowadzić z Australii. Na południu takie inwestycje to rodzaj ukrytej zapomogi i walki z bezrobociem. Kiedy możliwości inwestorów się wyczerpią, władze porzucają projekt i rozpoczynają następny. Liczy się „ruch w interesie”, a nie interes. Dlatego roi się tam od dzieł nigdy nieukończonych.

Nie każda instytucja więc się do takich inwestycji pali, a najmniej włoska kolej. Stąd Eurostar „Czerwona Strzała” (Freccia Rossa) z Mediolanu do Bolonii jedzie godzinę, a na pokonanie porównywalnej odległości z Palermo do Katanii pociąg potrzebuje aż pięciu godzin, stąd przez Sycylijczyków przezywany jest „Złamaną Strzałą” (Freccia Rotta).

Jakkolwiek mierzyć, północ i południe Włoch to dwie zupełnie różne rzeczywistości gospodarcze i społeczne, a socjoekonomiczny rozziew jest niechlubnym rekordem zróżnicowania pośród krajów Unii. PKB w przeliczeniu na mieszkańca północy wynosi ok. 35 tys. euro, a  południa – 12 tys. euro. Średni roczny zarobek deklarowany fiskusowi na północy wynosi 20 tys. euro, na południu – 11 tys. euro. Całe południe produkuje i eksportuje tyle, co jeden region Wenecji. Na północy fiskus ściąga trzy razy tyle podatków, co na południu. Bezrobocie na północy mimo kryzysu to 5 proc., a na południu 16 proc. Na północy poniżej granicy biedy żyje 5 proc. rodzin, a na południu co czwarta.

Rocznie z południa na północ ucieka 120 tys. zdesperowanych mieszkańców, głównie przedsiębiorczych, młodych i wykształconych ludzi. U siebie mają niewielkie szanse na tani kredyt. Bankierzy, z powodu lawiny nierzadko fikcyjnych bankructw, pożyczek celowo branych na „wieczne nieoddanie”, uważają południe za strefę szczególnego ryzyka i firmom tu działającym każą płacić odsetki wyższe o 1,5–2 pkt. proc. niż przedsiębiorstwom z północy.

Biedę i zacofanie południa w stosunku do północy potwierdzają wszelkie statystyki zamożności: wysokość trzymanych w banku oszczędności, liczba komputerów, dostęp do internetu, odsetek mieszkańców z wyższym wykształceniem, posiadaczy telewizorów HD, a nawet książek (na południu w co piątym domostwie nie ma żadnej).

Ten medal ma drugą stronę. Co piąty południowiec pracuje na czarno (na północy 10 proc.), a w rolnictwie i na budowach odsetek sięga 40 proc. Jak się szacuje, południowcy, produkujący i zarabiający trzy razy mniej niż bogata północ, ukrywają przed fiskusem rocznie 70 mld euro, o 10 mld więcej niż cała przemysłowa północ Włoch. Częścią problemu jest to, że na południu podatki ściąga mafia. Jak się szacuje, w ubiegłym roku organizacje mafijne na haraczu, lichwie i „pośrednictwie” zarobiły tam ponad 30 mld euro.

Jako że mafia ma spory wpływ na wybory lokalne (często finansuje kampanie albo wręcz skupuje głosy), na południu nie zawsze wiadomo, gdzie kończy się mafia, a zaczyna państwo. Tu lokalny boss pełni rolę fiskusa, pracodawcy, pośrednika w interesach, banku kredytowego i stróża specyficznie pojętego prawa. To oczywiście zabija konkurencję, postęp i ideę merytokracji. Po części potęga organizacji mafijnych (130 mld euro rocznego obrotu) wynika ze słabości państwa, ale też prawdą jest, że wielu biznesmenów, inwestorów, lokalnych polityków i mieszkańców południa żyje z mafią w symbiozie. Struktury państwa służą obywatelom głównie w tym sensie, że pomagają rozwiązać problem bezrobocia. Stąd koszmarny przerost zatrudnienia.

Na Sycylii, gdzie mieszka 8 proc. Włochów, pracuje aż 36 proc. całej włoskiej kadry kierowniczej opłacanej z budżetu, a gubernator Raffaele Lombardo (Sycylia to region autonomiczny z własnym parlamentem) zarabia więcej niż prezydent Barack Obama. W Abruzji na 1000 mieszkańców przypada 26 pracowników państwowych, a w Lombardii zaledwie 3,5. Na południu nakłady z budżetu na służbę zdrowia w przeliczeniu na głowę są minimalnie wyższe niż na północy. Ale koszt szpitalnego łóżka w obskurnym szpitalu w Neapolu jest o 1/3 wyższy niż w nowoczesnych klinikach Mediolanu. Zabieg usunięcia katarakty w Turynie czy w Rzymie to 300 euro. Na południu – 600. Jak wyliczono, marnotrawstwo środków w służbie zdrowia na południu wynosi 38 proc. Na północy – 18 proc.

Południe Włoch to ziejąca czarna finansowa dziura. Po tragicznym trzęsieniu ziemi w Irpinii (Kampania, 1980 r.), jak wykazało później śledztwo, z 70 bilionów lirów (35 mld euro – przeliczając po kursie wymiany z 2002 r. ) przeznaczonych na pomoc i odbudowę, 58 bilionów po prostu wyparowało.

Prof. Leon część przyczyn tych ogromnych kontrastów i nieszczęść upatruje w specyficznej mentalności: „Człowiek południa cały swój intelektualny wysiłek wkłada w to, jak oszukać państwo i jak wyszarpać od państwa pieniądze. Żyje myśląc, że jest ciągle wykorzystywany i krzywdzony przez tych z północy i rząd. Nie myśli o własnych możliwościach, ale o tym, co jego zdaniem mu się należy od innych. Stąd taka pogarda dla prawa i zasad. Południowcy uzurpują sobie przywilej nieprzestrzegania prawa w ramach wyrównania rachunków”. Włoscy fachowcy od psychologii społecznej poważnie piszą, że południowiec z mlekiem matki wysysa „wieczną pretensję”.

Śledząc statystyki, trudno się oprzeć wrażeniu, że człowiek południa traktuje państwo jak łup do podziału. Dynamiczny minister administracji publicznej Renato Brunetta odkrył w zeszłym roku, że w jego resorcie, słynący z końskiego zdrowia i długowieczności, południowcy są dwa razy częściej na chorobowym niż urzędnicy północy. Jeszcze bardziej niepokojące wyniki dała kontrola osób na rentach inwalidzkich. Na południu jest ich dwa razy więcej. Z losowej kontroli 200 tys. takich inwalidów i ekstrapolacji rezultatów wynikło, że w skali roku państwo włoskie łoży 18 mld euro rocznie na oszustów, przy czym aż trzy czwarte z nich mieszka na południu, w tym w Neapolu ponad stu kompletnych ślepców prowadzących bez problemu własne samochody. Jeden okazał się nawet czołowym snajperem camorry.

Równie nieprzyjemne doświadczenia z robotnikami na południu ma koncern Fiata. Fabryka w Pomigliano pod Neapolem, o której głośno dziś w Polsce, bo tam ma się przenieść z Tych produkcja nowej pandy, niemal od początku istnienia (1968 r.)  dzierży niechlubny rekord nieusprawiedliwionych absencji pracowników, kradzieży i aktów sabotażu. Gdy Napol  gra swój mecz ligowy w Neapolu, nieusprawiedliwiona absencja na taśmach produkcyjnych sięga 24 proc. Z kolei na Sycylii w fabryce w Termini Imerese, którą Fiat chce zamknąć, 14 czerwca pracownicy strajkowali, bo dyrekcja fabryki nie wystawiła telebimów, na których mogliby obejrzeć mecz Paragwaj–Włochy podczas futbolowych MŚ w RPA. Wobec tego obejrzeli w domu. Kolejny strajk wypadł podczas spotkania Włochy–Nowa Zelandia.

Dlaczego południowiec, który „na swoim” potrafi wypruć sobie żyły, „na cudzym” często  zawodzi i oszukuje? Dlaczego uważa, że bogaci z północy (jak choćby turyński Fiat) go wykorzystują i oszukują? Napisano o tym tomy, a tzw. „problem południa” (we Włoszech to hasło encyklopedyczne) włoski parlament dostrzegł już niemal 140 lat temu.

Zacznijmy od historii. Nie ulega wątpliwości, że zjednoczenie Włoch (1859-61) było z jednej strony podbojem i rabunkiem południa kierowanym z Turynu, a z drugiej nieudanym małżeństwem raczkującego kapitalizmu z feudalizmem. Południowcy z dnia na dzień po zniesieniu ceł i wymianie waluty po niekorzystnym dla nich kursie stali się nędzarzami. Wraz ze zjednoczeniem wykształciła się więc w mieszkańcach południa nieufność czy wręcz wrogość wobec narzuconej władzy i struktur państwa, co pociągnęło za sobą regularną partyzancką wojnę domową. Trwała 10 lat. Na południe wysłano 120 tysięcy żołnierzy. Rozstrzelano 9 tys. buntowników i 20 tys. cywili. To właśnie wtedy na południu ugruntował się istniejący do dziś system nierzadko przenikającej się dwuwładzy – słabych struktur państwa i mafii. Po dziś dzień zresztą mafia w oczach własnych i tysięcy tych, którzy ją wspierają, jest ruchem oporu wobec opresyjnego państwa. Co ważniejsze, w tym chaosie sprzecznych interesów i lojalności, walki o chleb, narodziło się patologiczne społeczeństwo i „człowiek południa” – nieufny, egoistyczny, skryty i sprytny, w starciu z twardym życiem ufający tylko własnej rodzinie i zasłaniający się tarczą klanu, żyjący tylko dla siebie.

Poza tym południowiec w ideach i przybyszach z północy, podobnie jak w pochodzącej z Rzymu władzy państwa, widzi zagrożenie dla własnego, hermetycznego świata, zamkniętego w twierdzy obyczaju, tradycji i dialektu. Południe jest niesłychanie religijne, przesądne i pruderyjne. To reduta kultury macho. Południowiec przywiązuje ogromną wagę do decorum i robienia dobrego wrażenia za wszelką cenę. Jest bardzo wyczulony na własnym punkcie, obraża się łatwo, a plamy na honorze często zmywa nożem. Uważa się przy tym za depozytariusza prawdziwych wartości i wyrafinowania – artystycznego, towarzyskiego, a nawet kulinarnego. Mówiąc krótko, w optyce południowca, Rzymianin czy Lombardczyk to pozbawiony szacunku dla siebie, amoralny, nieuczciwy, pragmatyczny buc i groszorób, w dodatku faworyzowany przez państwo.

Piorunująca mieszanina nieufności i pogardy pogłębiła przepaść między południem a północą. Różne włoskie rządy na różne sposoby próbowały ją zasypać. Najambitniejszym pomysłem było stworzenie tzw. kasy południa. W latach 1951-92  państwo zainwestowało w południe 280 bilionów lirów (ca 140 mld euro) z tak marnym skutkiem, że kasę zlikwidowano. Natomiast pieniądze wylądowały głównie pod postacią ulg podatkowych i dopłat w kieszeniach inwestorów i przedsiębiorców północy, podobnie jak część miliardów na odbudowę po trzęsieniu ziemi w Irpinii, co wskazuje, że „wieczna pretensja”, z którą się rzekomo południowiec rodzi, to nie tylko urojenia. Tak czy inaczej, jak gorzko zauważył profesor ekonomii Fabio Pammolli z uniwersytetu we Florencji: „Niemcy, by zniwelować różnice między RFN i NRD, potrzebowały zaledwie dwudziestu lat. My z podobną przepaścią między północą a południem nie możemy sobie poradzić przez półtora wieku. Rozwinęła się tylko północ. Południe stoi w miejscu”.

Z kolei populiści na północy (głównie Liga Północna, koalicyjny partner Silvio Berlusconiego) od lat odgrażają się: „Nie będziemy płacić na tych darmozjadów i leni”. W tej chwili sytuacja jest taka, że w Lombardii jedno euro wydatków publicznych kosztuje podatnika 2,45 euro. Nadwyżka przekazywana jest biednemu południu, gdzie w Kalabrii to samo euro „kosztuje” podatnika 28 centów, a w Kampanii – 41 centów. Licząc inaczej, podatnik w Lombardii robi prezent swemu rodakowi na południu z 4 tys. euro rocznie. Ale to oczywiście niczego nie zmienia. Po części również dlatego, że na południu z różnych powodów ciągle brakuje pieniędzy. Burmistrzowie, szefowie regionów i prowincji zarządzają permanentną, wpisaną w system gospodarowania sytuacją kryzysową. Często niefrasobliwie. Coraz to miasta i miasteczka ogłaszają bankructwo, niekiedy nawet dwa razy w roku, bo wiedzą, że w końcu rząd centralny je wykupi.

Ponura sytuacja to jeden z powodów ogromnego i stale powiększającego się zadłużenia państwa. Obecnie wynosi ono niemal 120 proc. PKB. Stąd kolejny plan sanacji południa, ale tym razem pod hasłem: „Lecz się sam”. Parlament przyjął bardzo ogólne plany wprowadzenia tzw. federalizmu fiskalnego, który ma faktycznie zmienić Włochy w państwo federalne (z senatem jako emanacją sfederalizowych regionów trochę na wzór niemiecki). Wszystko ma trwać nie dłużej niż 10 lat, a doprowadzić do sytuacji, by gros podatków ściągać i wydawać w regionach. Ma to zmusić południe, by stanęło wreszcie na własnych nogach, wzięło odpowiedzialność za własne finanse, położyło kres endemicznej korupcji i wpływom mafii, a przede wszystkim przestało wyciągać rękę po jałmużnę do Rzymu. Ta ma być ostrożnie ograniczana – plasterek po plasterku.

Każdy we Włoszech zdaje sobie doskonale sprawę, że to ogromne wyzwanie. Pesymiści przypominają słowa księcia Saliny z powieści Giuseppe Tomasiego di Lampedusy „Lampart” (rzecz się dzieje na Sycylii): „We Włoszech musi się zmienić wszystko, żeby nie zmieniło się nic”.

(c) PHOTOSHOT/PAP

Otwarta licencja


Tagi