Autor: Mateusz Machaj

Dr hab. nauk ekonomicznych, pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego

Wszystkie pieniądze rządowe to jakiś koszt. Polemika z Rafałem Wosiem

Czy krytykę wydatków rządowych ogranicza argument, że „rządowi mogą skończyć się pieniądze?” Gdy przyjrzymy się wydatkom sektora finansów publicznych, to widzimy, że zawsze niezbędne jest pozyskanie środków. Na tym właśnie polega koszt realizacji zadań wyznaczonych przez państwo.
Wszystkie pieniądze rządowe to jakiś koszt. Polemika z Rafałem Wosiem

fot. Envato

W swoim niedawnym tekście Rafał Woś, komentując poglądy tak zwanej koncepcji MMT stwierdził, że „suwerennemu państwu nie mogą skończyć się pieniądze”. Taki pogląd nie jest czymś nowym, wiadomo o tym w ekonomii nie od wczoraj. W tym kontekście warto przypomnieć, skąd faktycznie rząd pozyskuje środki na swoją działalność. W literaturze ekonomicznej problemem nie jest per se kwestia „skąd rząd ma pieniądze”, lecz „jaka jest cena (koszt alternatywny) wydawania pieniędzy przez rząd”.

W masowej publicystyce częstokroć pojawia się określenie, że „rządowi mogą się skończyć pieniądze”. Jest to co najmniej kolokwializm, ponieważ rząd ma rozmaite sposoby na to, aby ostatecznie pieniądze na swoje wydatki pozyskać. I jest to paleta dużo bardziej imponująca niż ta, którą dysponują największe korporacje świata skazane na wolę swoich inwestorów. Bowiem – upraszczając – posiadające monopol menniczy państwo w praktyce zawsze może „wydrukować” kolejne pieniądze na realizację swoich wydatków. Rozwinięte państwa zazwyczaj tak nie czynią, ponieważ nieograniczona kreacja pieniądza niesie za sobą zagrożenie kryzysu monetarnego. Stąd stworzono rozmaite instytucjonalne obostrzenia, które taki scenariusz mocno utrudniają.

Istotne jest, żeby po tekście Rafała Wosia nie odnieść wrażenia, że państwo może sobie po prostu wydawać pieniądze i nie przejmować się konsekwencjami takich działań. Aby to dostrzec, spójrzmy na to, jak faktycznie rząd realizuje swoją politykę fiskalną.

Każdy beneficjent środków publicznych otrzymuje je w postaci przelewu na konto w banku. Skąd te pieniądze znalazły się na tym koncie w banku? Z jakiegoś rachunku bankowego sektora finansów publicznych. Gdzie sektor finansów publicznych trzyma swoje pieniądze? W różnych miejscach. Swoje środki może mieć na rachunkach banków komercyjnych (wiedzą to ludzie realizujący niektóre opłaty na rzecz samorządów), na rachunkach w Banku Gospodarstwa Krajowego, albo na rządowym rachunku w Narodowym Banku Polskim. Wszystko zależy od tego, o jakiej jednostce publicznej mówimy. Przykładowo Zakład Ubezpieczeń Społecznych prowadzi swoje rozliczenia w PKO BP (wybrane na zasadzie przetargu), niektóre spółki ministerialne w BKG, a Urzędy Skarbowe mają specjalne konta w NBP.

Sektor finansów publicznych przed rozdysponowaniem pieniędzy musiał je jakoś „zebrać”.

We wszystkich tych trzech przypadkach sektor finansów publicznych musiał na te konta jakoś pieniądze „zebrać”. Kiedy Zakład Ubezpieczeń Społecznych wypłaca emerytury, renty i inne zapomogi, to wcześniej otrzymał na swoje konta pieniądze w postaci przymusowych składek. Jeśli tych składek wpłynie mniej, a ZUS wyda więcej pieniędzy, to na koncie tworzy się debet. Z ekonomicznego i prawnego punktu widzenia niewiele się różniący od debetu prywatnej osoby. W takim sensie, że jest to debet, który trzeba uzupełnić: albo w postaci kolejnych wpływów (np. dotacji budżetowej), albo w postaci zaksięgowania formalnego zadłużenia sektora finansów publicznych wobec banku komercyjnego. Analogicznie to działa w przypadku konta w BGK.

Szczególnym przypadkiem są prowadzone rachunki państwowe w Narodowym Banku Polskim. Szczególnym, ponieważ tutaj rządowi nie wolno wygenerować debetu na koncie. Takie są uwarunkowania instytucjonalne zaprojektowane we współczesnej architekturze papierowego pieniądza. Wszystkie wydatki, które rząd realizuje przez swoje konto w NBP, muszą znaleźć swoje finansowanie w postaci podatków pobranych od ludności, albo – jeśli takie nie wpłyną – w postaci wzrostu długu publicznego, czyli emisji obligacji dla sektora finansowego (jest też oczywiście opcja sprzedaży aktywów).

Zakaz tworzenia debetu w NBP oznacza zatem po prostu to, że rząd ma obowiązek pobierać na swoje wydatki podatki oraz pożyczać pieniądze od sektora komercyjnego (dokonującego w tym wypadku niezależnej oceny zdolności kredytowej). Nie chodzi tylko o zapisy prawne, ale nawet o sam system informatyczny – przelew z rządowego konta w NBP nie przejdzie, jeśli wcześniej na tym koncie nie będzie pieniędzy. Zapis ten de facto oznacza tyle, że bank centralny daje sygnał prowadzącym politykę fiskalną, że muszą pozyskać wpływy od innych jednostek.

To oczywiście nie oznacza, że państwo pieniędzy w ogóle nie tworzy. Przeciwnie, czyni to za pośrednictwem banku centralnego. Nie jest to tworzenie pieniędzy w całkowicie dowolny sposób, lecz według określonych koncepcji polityki pieniężnej. Rząd na tym tworzeniu pieniędzy pośrednio korzysta jako jeden z głównych kapitałobiorców w systemie finansowym; odbywa się to poprzez pośredniczące w procederze banki komercyjne i ogólnie rynki finansowe (bezpośrednio kreowane pieniądze są na przykład te pochodzące z funduszy unijnych – choć to też nie jest reguła).

Państwo może pozyskiwać środki na trzy sposoby: z tytułu podatków, pożyczek i kreacji pieniądza.

Wobec tego państwo może pozyskiwać swoje środki na trzy sposoby: z tytułu podatków, pożyczek i kreacji pieniądza (nie wprost). Wszystkie te trzy sposoby niosą za sobą istotne konsekwencje i ograniczenia. Kiedy pojawia się dyskusja o zwiększeniu wydatków publicznych, to nie sposób jej zbyć odpowiedzią: „to nieważne, pieniądze skądś się wezmą”. Jeśli z ustawy będzie wynikało, że ZUS ze swojego konta w PKO BP ma wydać więcej na wypłatę emerytur, to na konto w tym banku musi wpłynąć więcej środków. Jeśli nie wpłynie, to powstanie debet i zadłużenie wobec tego banku (jak z kartą kredytową). Państwo może przelać pieniądze ze swojego konta w NBP do tego banku komercyjnego, ale na koncie w NBP debetu mieć nie może. Dlatego na to konto muszą wpłynąć albo podatki od podatników, albo pieniądze uzyskane w wyniku emisji obligacji – czyli pożyczenia pieniędzy od inwestorów. Te z kolei mogą pochodzić z emisji pieniądza przez bank centralny, ale takie działanie ma również swój koszt.

A zatem podsumowując, pieniądze na wydatki państwowe wezmą się albo z podniesionych podatków, obciążających sektor prywatny, albo pośrednio z emisji nowych środków płatniczych (czy też jak niektórzy wolą mówić: instrumentów dłużnych w systemie bankowym). Emisja ta powoduje efekty redystrybucyjne. Źródłem pieniędzy na wydatki państwa mogą być wreszcie środki pożyczane od sektora finansowego, co jest w gruncie rzeczy odroczeniem poprzednich dwóch sposobów finansowania.

Wszystkie te działania mają swoje koszty alternatywne i ceny. Spór na temat polityki fiskalnej jest w gruncie rzeczy sporem o to, jak porównywać jej korzystne efekty z jej kosztami i nieuniknionymi negatywnymi konsekwencjami. O ile więc Rafał Woś ma rację, pisząc o tym, że suwerennemu rządowi nie kończą się pieniądze, o tyle w argumentach ekonomicznych nie chodzi o de facto pusty skarbiec, a o zbyt dużą cenę, jaką trzeba zapłacić po to, aby ten skarbiec nieustannie zapełniać podatkami, długiem i drukiem pieniądza.

fot. Envato

Tagi


Artykuły powiązane

Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają

Kategoria: Analizy
Jesteśmy sceptyczni wobec płacenia podatków a jednocześnie oczekujemy dużego zaangażowania państwa w sprawy socjalne i gospodarkę – i nie widzimy w tym sprzeczności.
Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają