Autor: Magdalena Krukowska

Dziennikarka, naukowiec. Zajmuje się odpowiedzialnością społeczną biznesu oraz zrównoważonym rozwojem

Koniec złotego wieku Polska wyznaczy sobie sama

Polska będzie się szybko rozwijać co najmniej do 2030 r., do momentu, gdy osiągniemy nawet 80 proc. dochodu Europy Zachodniej. Ograniczenie funduszy unijnych nie spowolni znacząco tego procesu. Podwaliny pod polski sukces gospodarczy podłożył PRL – mówi dr Marcin Piątkowski, ekonomista Banku Światowego w Pekinie.
Koniec złotego wieku Polska wyznaczy sobie sama

CC Pixabay

ObserwatorFinansowy.pl: W wywiadzie z 2013 r. zapowiadał Pan, że nadchodzi dla Polski najlepszy czas od 500 lat. Czy ta prognoza się sprawdziła?

Marcin Piątkowski: Tak. Nowy złoty wiek Polski przepowiadam już od dekady i sądzę, że stał się on faktem. Osiągamy teraz najwyższe w historii wskaźniki dochodu na mieszkańca i jakości życia w sensie absolutnym, ale też – co ważniejsze – w stosunku do Europy Zachodniej. PKB na mieszkańca, z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej, wynosi 2/3 poziomu krajów Europy Zachodniej, a do końca dekady sięgnie 70 procent. To widać nie tylko po poziomie dochodów Polaków i jakości życia (co potwierdza m.in. ciągła poprawa wskaźnika Better Life Index publikowanego przez OECD), ale i po wynikach badań GUS z końca 2017 r. „Jakość życia w Polsce”. Wynika z nich, że Polacy nigdy wcześniej w historii nie byli bardziej zadowoleni ze swojej sytuacji ekonomicznej.

Ten nasz poprzedni, XVI-wieczny „złoty wiek”, co do którego mam zresztą wiele wątpliwości, w najlepszym wypadku dotyczył małej części społeczeństwa, szlachty, stanowiącej mniej niż 10 proc. populacji. Wskaźniki nierówności dochodowych i majątkowych były wtedy dużo wyższe niż dziś, na poziomie dzisiejszej Kolumbii czy RPA. Większość Polaków nie miała wówczas pojęcia, że żyje w „złotym wieku”. Według badań prof. Andrzeja Wyczańskiego zaledwie 2 proc. polskich chłopów było w tym czasie piśmiennych! Prawdziwy złoty wiek – jako całe społeczeństwo – przeżywamy więc dopiero teraz.

A jednak w zakresie nierówności mamy spory rozdźwięk. Nierówności dochodowe mierzone współczynnikiem Giniego teoretycznie się zmniejszają (w latach 2004-2016 współczynnik ten spadł z 37,6 proc. do 30 proc.), ale stale rosną u nas nierówności majątkowe.

To prawda, że ciężko jest precyzyjnie mierzyć poziom nierówności, ze względu na różne definicje i miary tego pojęcia. Najczęściej używane dane, np. z Eurostatu, pokazują, że nierówności dochodowe w Polsce liczone wskaźnikiem Giniego są bliskie średniej europejskiej. Jesteśmy też coraz bliżej wskaźników Niemiec czy Szwecji, jeśli chodzi o rozpiętość dochodów między 20 proc. najbogatszych i najbiedniejszych mieszkańców. W Polsce spadła ona, mniej więcej, do 4,8-krotności zarobków najbiedniejszych.

Dane EBOiR dowodzą też, że Polska była jedynym demokratycznym krajem wśród państw postocjalistycznych, w którym od 1989 r. społeczeństwo we wszystkich decylach dochodowych zwiększyło swoje dochody szybciej niż w bogatych krajach G7.

Z drugiej strony, można mieć wątpliwości co do wiarygodności danych bazujących na ankietach, bo nie docierają one do najbogatszych i najbiedniejszych Polaków. Dane pochodzące z innych źródeł, np. z deklaracji PIT, pokazują, że nierówności dochodowe są znacznie wyższe, a i one nie uwzględniają dochodów tych najbogatszych, rozliczających się np. na Cyprze. Nierówności dochodowe i majątkowe są więc dużym problemem, chociaż mniejszym niż wcześniej w naszej historii oraz nie większym niż wśród podobnych do nas krajów dzisiaj. Społeczna inkluzywność, dodatkowa wzmocniona programem 500+ i bardziej progresywnymi podatkami, jest i będzie kluczowa dla dalszego rozwoju Polski.

W swojej książce „Europe’s Growth Champion: Insights from the Economic Rise of Poland” stawia Pan dość kontrowersyjną tezę, że ten inkluzywny wzrost zawdzięczamy komunizmowi.

Nie jestem apologetą komunizmu. Był to system okrutny społecznie i ekonomicznie nieefektywny, który ostatecznie doprowadził do naszego bankructwa w 1989 roku. Pokazuję jednak wpływ komunizmu w szerszej perspektywie nowego modelu rozwoju gospodarczego, który proponuję.

Mimo swoich fundamentalnych wad, PRL podłożył podwaliny pod polski sukces gospodarczy po 1989 roku, bo po 1945 roku zlikwidował stare, feudalne, ekstraktywne struktury społeczne, oparte na supremacji wąskich elit, które uniemożliwiły Polsce rozwój przez długie stulecia i skazały nas na gospodarcze zacofanie i peryferyjność aż do 1939 roku. Wąskie, oligarchiczne elity, stworzyły bowiem antyrozwojowy system, który działał tylko na korzyść tychże elit, a zamykał możliwości rozwoju dla reszty społeczeństwa. Chłopi przez stulecia nie mieli żadnych praw i de facto niewiele różnili się od niewolników. Zniesienie pańszczyzny przez zaborców, zresztą wbrew chęciom szlachty, i tak niewiele zmieniło, bo możliwości awansu społecznego były dalej zamknięte. Podobnie było z niewolnikami na południu USA, gdzie mimo przegrania Wojny Secesyjnej, elity blokowały prawa uwolnionych niewolników aż do lat 60. XX wieku.

Polskie elity zablokowały również rozwój polskiego mieszczaństwa i biznesu, co było widać np. po niedorozwoju miast: w 1750 roku w Polsce były tylko dwa miasta, które miały ponad 10 tys. mieszkańców, a we Francji było ich 55. I po braku polskich elit biznesowych aż do 1939 roku.

Oligarchiczne elity nie chciały się zajmować biznesem, bo uważały to za zajęcie poniżej swojego honoru. Gdy popatrzymy na nazwy działających w II RP prywatnych przedsiębiorstw, ciężko znaleźć polskobrzmiące. W ciągu całego tego okresu nie powstało też ani jedno duże prywatne przedsiębiorstwo. Stworzyliśmy wzór ekstraktywnej gospodarki, rządzonej przez nielicznych na korzyść nielicznych, a nie gospodarki inkluzywnej, rządzonej przez wielu w interesie wielu. Gospodarki ekstraktywne, co dobrze pokazuje Daron Acemoglu i James Robinson w bestselerze „Dlaczego narody przegrywają”, nie rozwijają się, a inkluzywne tak. Polska też nie rosła.

To jak przejść z gospodarki ekstraktywnej do inkluzywnej?

Acemoglu i Robinson wyjaśniają w swoich badaniach, dlaczego gospodarki ekstraktywne są skazane na biedę, ale nie mówią, jak przejść z gospodarki ekstraktywnej do inkluzywnej, która ma szansę na sukces. Uważam, że oprócz kilku krajów – Wielkiej Brytanii, Francji czy Holandii – nie ma prawie innych państw, które stałyby się inkluzywne same z siebie. Wśród około 44 krajów określanych przez Bank Światowy jako kraje o wysokim dochodzie (bez producentów ropy i małych krajów wyspiarskich), niemal wszystkie stały się inkluzywne, bo zostały do tego zmuszone przez zewnętrzne szoki.

Najczęstszymi szokami były interwencje zbrojne – jak w przypadku najazdu Napoleona na Europę Zachodnią i likwidacji pozostałości feudalizmu czy narzucenia przez Amerykanów nowych instytucji na Pacyfiku. Bez generała MacArthura nie byłoby w Japonii demokratycznej konstytucji i reformy rolnej, która stworzyła inkluzywne społeczeństwo po raz pierwszy w historii. Nie byłoby też sukcesu dzisiejszego Tajwanu, Singapuru czy Korei Południowej bez fundamentalnej redystrybucji aktywów ekonomicznych. Nieszczęśliwe w swojej istocie szoki zewnętrzne przyczyniły się tam bowiem do rozpadu feudalnych, nierozwojowych struktur. Można to intuicyjnie zrozumieć: rządzące elity nie mają interesu w dzieleniu się majątkiem i władzą. Coś musi ich do tego zmusić.

Jak w takim razie mogłaby wyglądać polska gospodarka, gdyby nie było komunizmu czy wojny?

Gdyby po wojnie nie było PRL-u nie stalibyśmy się automatycznie bogaci, jak twierdzą niektórzy. Może by nam się udało, ale może nie. Po pierwsze, utrzymałyby się szkodliwe wpływy ekstraktywnej elity polityczno-gospodarczej, niechętnej do zmian.

Mogłaby więc utrzymać się sytuacja podobna do tej z czasów II RP, gdy ziemiańskie elity hamowały wzmocnienie państwa, nie chcąc opodatkować samego siebie, a szumnie zapowiadana reforma rolna doprowadziła do rozparcelowania i przyznania chłopom ledwie 7 proc. ziemi. Jeżeli tym samym elitom nie udało się rozwinąć gospodarki przez kilkaset lat, to dlaczego miałoby się to udać właśnie po wojnie? Mimo dużego zacofania w 1938 roku nasz dystans do Zachodu był nie mniejszy niż w 1913 roku.

Pogląd, że rozwijalibyśmy się podobnie jak Hiszpania, Portugalia czy Grecja też nie jest uzasadniony, choćby dlatego, że nasze położenie zaraz obok Związku Radzieckiego odstraszałoby zachodnich inwestorów, a więc i hamowało napływ kapitału. Nie mielibyśmy również wpływów walutowych z turystyki, z których te „ciepłe kraje” finansowały kluczowy import modernizacyjny. I wreszcie, nie można zapominać, że Hiszpania i Portugalia były aż do lat 70. rządzone przez dyktatury, co ułatwiło reformy gospodarcze. Polskiej demokracji, gdyby przetrwała, byłoby trudniej.

Chce Pan powiedzieć, że sami hamowaliśmy przez wieki swój wzrost i dopiero zewnętrzna ingerencja pomogła nam się rozwinąć?

Z punktu widzenia rozwoju gospodarczego, choć oczywiście nie z punktu widzenia patriotyzmu, heroizmu czy umiłowania do wolności, dawna Polska miała antyrozwojowe instytucje – nie mieliśmy silnych instytucji prawa, otwartych granic, mocnego państwa czy rynkowej konkurencji. Za to mieliśmy szkodliwą kulturę – antyrozwojową, antybiznesową i antyintelektualną. Taki system blokował możliwości awansu społecznego. Np. w 1938 r. zaledwie 1 proc. Polaków kształciło się na uniwersytetach, połowa tego, co we Francji.

W czasie PRL-u staliśmy się społeczeństwem bardziej egalitarnym i lepiej wyedukowanym; w 1960 roku na uniwersytetach kształciło się już 7 procent Polaków, praktycznie tyle co w o wiele bogatszej Francji. I to nie byli studenci pochodzący z elit, tylko dzieci chłopów i robotników, co do 1939 roku było nie do pomyślenia. Przenieśliśmy też miliony chłopów ze wsi do miast, tworząc kilkadziesiąt razy więcej miejsc pracy niż w ramach przedwojennego COP-u. Wszystko to doprowadziło do tego, że po upadku PRL w 1989 roku po raz pierwszy w historii mieliśmy egalitarne, bezklasowe i inkluzywne społeczeństwo, które chciało „żeby było normalnie” i żebyśmy wreszcie dogonili Zachód. Taki silny konsens społeczny nie istniał nigdy wcześniej. Elity II RP wolały balansować między Wschodem a Zachodem.

Silne, wykształcone na Zachodzie elity – dzieci PRL-owskiej rewolucji edukacyjnej – prowadziły lepszą politykę gospodarczą niż w innych krajach transformacji. Po raz pierwszy w historii powstała też rdzennie polska klasa średnia, która stała się opoką demokracji i wolnego rynku. Wreszcie, szczęśliwie się złożyło, że Zachód Europy otworzył się na Europę Wschodnią, wciągnął nas do UE i zaczął wysyłać euro zamiast czołgów.

To, że staliśmy się – jak nazywa Pan Polskę – europejskim czempionem wzrostu – zawdzięczamy znów impulsowi z zewnątrz, czyli Unii Europejskiej?

Według rożnych badań, fundusze europejskie miały około 0,5 pkt procentowego wkładu do wzrostu gospodarczego po wejściu do UE. Zakładając dodatkowe efekty zewnętrzne, wpływ tych funduszy był więc jednym z ważnych czynników, ale nie głównym silnikiem polskiego wzrostu. To, że polski PKB na mieszkańca wzrósł od 1989 r. o prawie 150 proc., a nie – jak np. na Węgrzech – o 50 proc., i więcej niż w jakimkolwiek innym kraju w Europie, to zasługa naszej polityki gospodarczej. Między innymi głębokich reform strukturalnych, szybkiego budowania instytucji, skutecznej restrukturyzacji długu zagranicznego i szczęśliwie opóźnionej prywatyzacji, dzięki czemu nie mamy oligarchów.

Jak zatem 20-procentowy spadek funduszy dla Polski w nowym budżecie unijnym na lata 2021-2027 wpłynie na przebieg naszego „złotego wieku”?

Już czas na pisanie o złotym wieku bez cudzysłowu. Jeszcze nigdy w historii nie żyło się nam lepiej, jeszcze nigdy w historii nie byliśmy mistrzem Europy i świata we wzroście gospodarczym, bo od 25 lat rośniemy szybciej niż Korea Południowa, Tajwan, Singapur czy jakikolwiek innych kraj na świecie na podobnym do nas poziomie rozwoju. Polska jeszcze przez długi okres będzie się szybko rozwijać, sądzę, że co najmniej do 2030 r., czyli do momentu, gdy osiągniemy ok. 80 proc. dochodu Europy Zachodniej. To będzie najwyższy poziom w naszej historii. Mamy bowiem dobrze wykształconych pracowników, rosnącą wydajność pracy i otwarte granice. Mamy też coraz lepszą infrastrukturę, dobry klimat dla biznesu, niskie podatki i makroekonomiczną stabilność, której nie doceniają malkontenci.

To nie cięcie funduszy unijnych wyznaczy jednak ewentualny koniec polskiego sukcesu. Obcięcie ich o 20 proc. spowolni rozwój, ale najwyżej o 0,2-0,3 punktu procentowego. Dalszy rozwój, szczególnie po 2030 roku, zależeć bardziej będzie od naszego podejścia do rozwiązywania problemów demograficznych, budowania silnych instytucji, konwergencji kulturowej z resztą Europy, innowacyjności, wspierania przedsiębiorczości. Koniec tego tak naprawdę jedynego złotego wieku w naszej historii wyznaczy nam nie Unia Europejska, ale my sami.

Rozmawiała Magdalena Krukowska

Dr Marcin Piątkowski jest starszym ekonomistą Banku Światowego w Pekinie. Adiunkt w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, w latach 2016-2017 wizytujący ekonomista w Centrum Studiów Europejskich na Uniwersytecie Harvarda.

W marcu 2018 r. nakładem Oxford University Press ukazała się jego książka pt. „Europe’s Growth Champion: Insights from the Economic Rise of Poland”. Wywiad wyraża jego prywatne opinie.

 

CC Pixabay

Otwarta licencja


Tagi