Wiek emerytalny musi zostać podniesiony

Proponowana przez ministrów pracy i finansów nowelizacja ustawy o OFE  jest wyłącznie zabiegiem księgowym. Nie rozwiązuje problemu budżetu, za to może popsuć stworzony system emerytalny - uważa prof. Marek Góra, twórca obecnego systemu. Uważa, że nie należy składać obietnic bez pokrycia, ale przekonywać Polaków, że ich dochody emerytalne zależą od długości ich pracy.

Rozmowa z prof. Markiem Górą, twórcą reformy emerytalnej
 

Ministrowie pracy i finansów zaproponowali, by z 19,52 proc. potrącanych nam z dochodów na przyszłą emeryturę na konto ZUS wpływało 16,52 proc., o 4,3 proc. więcej niż obecnie. Ta część zabrana zostałaby OFE, które dostałyby już tylko 3 proc. naszych pensji brutto. Jak Pan ocenia tę propozycję?

Ona narusza konstrukcję całego systemu i zagraża bezpieczeństwu jego uczestników. Ma swoje źródło w trudnej sytuacji finansów publicznych. Taka zmiana proporcji podziału składki pozwoliłaby przenieść część zapisów księgowych z obszaru rachunkowości memoriałowej (księgowane są przepływy środków i tworzone przez to zobowiązania) do obszaru rachunkowości kasowej (zobowiązania nie są księgowane). Dałoby to pozór oszczędności. To rodzaj księgowości kreatywnej czy inaczej: zamiatania pod dywan. Dług cały czas rośnie, tyle że jest nieksięgowany. Równoległe stosowanie tych dwóch konwencji księgowych wystawia polityków na pokusę manipulowania nimi, a nas na skutki tej manipulacji. Dodać należy, że ma to miejsce nie tylko w Polsce, lecz w całej Europie, i bardzo utrudnia rozwiązywanie problemów systemów emerytalnych.

 

Do propozycji zmiany proporcji podziału składki ministerstwo pracy dołożyło obietnicę wyższych emerytur. Mają się powiększyć dzięki temu, że od środków, które zostaną przekierowane do ZUS, nie zapłacimy już prowizji.

Po pierwsze, wysokość świadczeń w stopniu wielokrotnie większym zależy od stóp zwrotu niż od poziomu opłat. Po drugie, prowizje zostały niedawno bardzo istotnie obniżone, z poziomu prawie 7 proc. do poziomu nie wyższego niż 3,5 proc. Tu należy także pamiętać, że z tych 3,5 proc. od razu 0,8 proc. PTE przekazują do ZUS, a ok. 0,3 proc. innym firmom, np. nadzorowi finansowemu. Pozostaje im więc ok. 2,4 proc., co jest mniej więcej równe kosztowi, jaki na nas nakłada ZUS (2,44 proc.), tyle że ten koszt ponosimy w podatkach, więc go nie widzimy. Po trzecie w końcu, jeżeli chcemy dalej obniżać te opłaty – tak na rzecz PTE, jak i ZUS – to nie trzeba w tym celu zmieniać proporcji składki. Wszystko razem wskazuje, że nie chodzi o opłaty, tylko o kontrolę nad kwotami, od których te opłaty są pobierane. Problem poziomu opłat od składki nie może być rozwiązywany poprzez zabranie samej składki. To trochę tak, jak gdyby uznać, że szewcy za swoje usługi pobierają zbyt wysokie opłaty i żeby z tym skończyli, należy zabrać ludziom buty.

Projekt może być jednak odpowiedzią na obawy Polaków. Już prawie 22 tys. osób, według danych ZUS, zadeklarowało w tym roku chęć powrotu do starego systemu.

 
Przede wszystkim nie ma już starego systemu, a więc nie ma dokąd wracać. Został zlikwidowany 10 lat temu. Nowy jest cały system. Wprowadzenie OFE było tylko jednym z kilku narzędzi reformy. ZUS – pozostając starą instytucją – zarządza częścią nowego systemu. Te 22 tys. osób to zaledwie mała grupa najstarszych spośród tych, którzy objęci zostali nowym systemem. Większość ludzi została nastraszona przez polityków i media. Nie sądzę, by umieli odpowiedzieć na pytanie, co zyskają, a co stracą. To działanie w panice. Wynikające z wprowadzającej w błąd informacji o wysokości emerytur, z ogólnego strachu przed kryzysem, a najbardziej po prostu z chęci wcześniejszego przejścia na emeryturę. Nowy system premiuje tych, którzy później zdecydują się zakończyć pracę. Stary tego nie robił.
Wbrew temu, co możemy przeczytać  w mediach, przyszłość naszego systemu emerytalnego nie wygląda źle. Jeśli się porównamy z innymi krajami Europy, to u nas sytuacja jest o wiele lepsza niż w większości z nich. To nie jest moja opinia, wystarczy otworzyć strony Komisji Europejskiej, gdzie zamieszczane są projekcje obciążenia gospodarek kosztami finansowania systemów emerytalnych. Te koszty będą rosły w większości krajów. W nielicznych będą spadały, a tylko w Polsce będą spadały wyraźnie. To oznacza, że poprawi się sytuacja pracujących, którzy w mniejszym stopniu zostaną obciążani kosztami finansowania systemu.

To, co Pan powiedział,  dowodzi jedynie, że nowy system emerytalny w Polsce jest korzystny dla budżetu. Niekoniecznie dla ludzi.


Nieprawda. Nasz system tylko nie obiecuje więcej niż może dać. Obecnie na emeryturę odprowadzanych jest 19,52 proc. naszej płacy brutto. Z czego 12,22 proc. przepływa przez indywidualne konta emerytalne zarządzane przez ZUS, a 7,3 proc. przez analogiczne konta zarządzane przez Powszechne Towarzystwa Emerytalne. Im dłużej pracujemy, tym większy stan obu naszych kont. Po przejściu na emeryturę oszczędności na nich zgromadzone zostaną przekształcone w strumień comiesięcznych dożywotnich wypłat. Takie rozwiązanie – zastępujące w całości poprzedni system – zostało wprowadzone tego samego dnia w Szwecji i w Polsce. Oba systemy są do siebie bliźniaczo podobne. Różnice między nimi sprowadzają się jedynie do pewnych szczegółów technicznych. Natomiast w większości państw Unii Europejskiej wciąż funkcjonują systemy oparte na mechanizmie piramidy finansowej.

U nas wpłaty do ZUS też mają charakter umowy pokoleniowej. Przecież 12,22 proc. z pensji wcale nie jest odkładane na nasze przyszłe emerytury, tylko wypłacane obecnym emerytom. To także rodzi zagrożenia, bo jeśli nie nastąpi wzrost demograficzny, to albo nasze państwo będzie musiało dopłacać do świadczeń, albo pracującym podwyższone zostaną składki, albo trzeba będzie przyciąć emerytury.

Po pierwsze i najważniejsze: nie ma ucieczki od demografii. Żaden system nam tego nie umożliwi. Pokolenie emerytów zawsze będzie konsumować część tego, co wytworzą pracujący. System emerytalny określa jedynie sposób i proporcje podziału bieżącego PKB między pracujących i emerytów. Z tego punktu widzenia obie części systemu działają tak samo. Różnica między nimi dotyczy sposobu zarządzania środkami przepływającymi przez system. Środki te zawsze są wydawane, inaczej nie przynosiłyby żadnej stopy zwrotu. Ważne są zobowiązania systemu wobec nas.

Ale nasz nowy system jest pełen luk, co wyszło na jaw dzięki kryzysowi. Nie chroni np. przed zawirowaniami na rynku kapitałowym, zwłaszcza osób tuż przed przejściem na emeryturę. W przypadku załamania wartość ich potencjalnych świadczeń gwałtownie spada.

Luk jest niewiele. Zaniedbaniem, a nie luką jest brak subfunduszy przedemerytalnych, pozwalających łagodzić skutki fluktuacji na rynkach finansowych. Normalnie nie stanowią zagrożenia.  Ale stają się potencjalnie groźne dla osób będących w okresie bezpośrednio poprzedzającym decyzję o rozpoczęciu korzystania z oszczędności emerytalnych.
Na razie środki, którymi obracają dla nas towarzystwa emerytalne, nie są wielkie. W związku z tym wahnięcia na rynku kapitałowym, takie jakie miały miejsce podczas obecnego kryzysu, nie prowadzą jeszcze do znaczących strat. Jeśli przeliczymy je na miesięczną wypłatę każdego przyszłego emeryta, to straciliśmy po parę złotych. Za dziesięć lat taka sytuacja może doprowadzić do poważnych problemów. Dlatego na 3–5 lat przed emeryturą kapitał przyszłych emerytów powinien być lokowany tylko w instrumenty w niewielkim stopniu zależne od bieżącej sytuacji na rynkach.

A w pozostałym okresie, tzw. akumulacji, jak powinny być  lokowane środki – agresywnie czy bezpiecznie? Obecne OFE tylko 40 proc. kapitału mogą inwestować w akcje, pozostałe – w instrumenty bezpieczne.


Fundusze powinny inwestować w instrumenty finansowe inne niż skarbowe. Inaczej upodabniają swoje działanie do tego, co robi ZUS, który po prostu roluje dług emerytalny. Obie części systemu potrzebne są po to, żeby poprzez wykorzystanie różnych metod wspierały się nawzajem. Tak więc nie jest to kwestia stopnia agresywności zarządzania, lecz typu wykorzystywanych instrumentów. Pamiętajmy również, że system emerytalny jest przedsięwzięciem bardzo długookresowym, co powoduje, że można sobie pozwolić na ignorowanie doraźnych wahań wartości tych instrumentów. To, co się liczy, to długoletni trend.

W Europie fundusze zwykle nie mają limitów zaangażowań. Ale w Polsce ludzie boją się inwestycji w akcje. Widzą spadki na giełdzie i myślą o tym, że oto właśnie przepada ich przyszła emerytura.

Wahania są naturalne. A rynki finansowe ulegają im zwykle bardziej niż realna gospodarka. Zastąpienie systemu niewykorzystującego rynków finansowych systemem, który je wykorzystuje, nie oznacza większego ryzyka. Ono nam tylko zostało uświadomione. Dawniej nie byliśmy świadomi ryzyka związanego z funkcjonowaniem systemu emerytalnego, a dzisiaj jesteśmy. Powoduje to, że ludzie zaczynają się bać. Nie z powodów ekonomicznych, ale psychologicznych. Dlatego tak potrzebna jest zakrojona na szeroką skalę akcja edukacji publicznej. Trzeba wytłumaczyć Polakom, jak działa system emerytalny (to nie jest takie oczywiste, jak nam się intuicyjnie wydaje). Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego przez tych 10 lat taka akcja edukacyjna nie była realizowana ani przez instytucje publiczne, ani przez prywatne, funkcjonujące w ramach systemu emerytalnego.

Fundusze w innych krajach Europy nie mają ograniczeń w inwestowaniu kapitału za granicą. Czy u nas powinno zostać zniesione i to ograniczenie?

Generalnie ograniczenia zmniejszają efektywność systemu. Musi być naprawdę dobry powód, by je wprowadzać. Myślę, że w przypadku inwestowania Polaków (za pośrednictwem OFE) zakaz taki jest chyba niepotrzebny, a w każdym razie można stopniowo zmniejszać jego restrykcyjność. Prawdopodobnie zresztą i tak będziemy musieli to zrobić, bo tego oczekuje od nas Unia Europejska. Nie należy się bać łagodzenia limitu, dotyczącego inwestycji za granicą. Stopniowo wprowadzane dadzą nam skorzystać z innych rynków, nie powodując jednocześnie zagrożenia dla polskiej gospodarki. Możliwość lokowania środków za granicą umożliwi dywersyfikację ryzyka oraz zmniejszy prawdopodobieństwo pompowania bąbla spekulacyjnego w Polsce.

A taki bąbel rósł w okresie ostatniej hossy. Akcje każdej spółki, które się  pojawiły na rynku, były na pniu wykupywane przez fundusze.


Hossy na razie nie będzie, choć warto dostrzec wyraźną poprawę wyników OFE w ostatnich miesiącach. Tak czy inaczej popyt na instrumenty finansowe rośnie szybciej niż ich podaż ze strony sektora prywatnego. Na razie może i powinno to być łagodzone przez ofertę prywatyzacyjną. Ale na dłuższą metę otwarcie na rynki Unii, a może nawet całego OECD wydaje się korzystne i bezpieczne.

A może lepiej jest zatrzymać w Polsce te środki? Nasza gospodarka potrzebuje kapitału – ten argument podnoszą przeciwnicy inwestowania funduszy za granicą.


Problem polega na tym, że OFE nie mają tu w co inwestować. Kupowanie obligacji rządowych nie jest dobrym pomysłem, choć przejściowo dopuszczalnym. Rozwiązanie leży w sprzyjaniu podaży instrumentów finansowych sektora prywatnego. Największą nadzieję pokładam w zwiększeniu emisji obligacji korporacyjnych oraz komunalnych. Problemem pozostaje oczywiście skala emisji papierów dłużnych. Często są one tak małe, że duzi inwestorzy mają ogromny kłopot z ich wyceną i wszelkimi procedurami związanymi z zakupem. Wydając powiedzmy miliard złotych, trudno dokonywać zakupów instrumentów mających wartość kilku milionów. Trzeba więc stworzyć tanią i bezpieczną metodę łączenia małych emisji w większe pakiety.

Inwestorzy, w tym fundusze emerytalne, chcą kupować polskie papiery wartościowe, ponieważ to właśnie nasza gospodarka rozwija się lepiej od innych. Trzeba im to tylko umożliwić.

A przy inwestowaniu za granicą, czy fundusze powinny mieć jakieś  ograniczenia? Czy raczej – tak samo jak inwestorzy indywidualni – niech mają prawo lokować kapitał także np. w modne teraz surowce albo rynki azjatyckie?

Amerykańskie fundusze emerytalne są obecne na całym świecie. Generalnie źle na tym nie wychodzą, osiągając dla swoich klientów bardzo dobre dochody, większe niż gdyby inwestowały ich środki w USA.
W Polsce jednak bym uważał z zezwalaniem OFE na inwestowanie wszędzie i we wszystko. Jestem za tym, by otworzyć przed nimi rynki OECD, czyli rynki dobrze nadzorowane. Szukanie szczęścia na egzotycznych terenach wiąże się z wyższym ryzykiem. W przyszłości warto o tym pomyśleć, bo takie kraje, jak Chiny czy Brazylia, mogą być miejscem dobrych interesów. Uważam jednak, że pieniądze emerytalne nie powinny być forpocztą tego biznesu. System emerytalny ma być przede wszystkim bezpieczny. Inwestowanie za granicą rozumiem więc raczej jako zwiększanie bezpieczeństwa płynącego z dywersyfikacji niż jako poszukiwanie ekstra dochodów.

Coraz częściej pojawiają  się głosy, że klienci powinni mieć wpływ na to, w co lokowane są  ich pieniądze.

Wolny wybór jest wartością. Problem polega jednak na tym, że ubezpieczenia społeczne nie są dobrowolne. W powszechnym systemie stawianie ludzi – także tych, którzy nie umieją, nie mają czasu, po prostu nie chcą – wobec konieczności wyboru, jest wpychaniem ich w ręce doradców, którzy mogą reprezentować swoje interesy, a nie klientów. W tej sytuacji trudno ludziom nakazać wybieranie…

…  ale nie nakazać. Umożliwić. I nie wybieranie z całej dostępnej w Polsce oferty akcji, obligacji, funduszy etc., tylko wybieranie konkretnych 3 – 4 portfeli. Bojaźliwi np. mogliby decydować się wyłącznie na inwestycje bezpieczne.

Można tak zrobić i pewnie z czasem tak będzie. Ja bym się tym jednak nie fascynował. System emerytalny powszechny powinien być bardzo dobrze wystandaryzowany i obsługiwać wszystkich w bardzo podobny sposób. Na osobiste wybory jest miejsce w systemie prywatnym, gdzie każdy sam odpowiada za efekty. Tu przypomnę jeszcze raz, że OFE, jakkolwiek zarządzane przez prywatne firmy (PTE), są elementem powszechnego, a więc publicznego systemu ubezpieczeń społecznych. Nie należy mylić systemu prywatnie zarządzanego z systemem prywatnym. Jest to, niestety, dość powszechnie czynione, co utrudnia merytoryczną dyskusję.

System publiczny ma chronić społeczeństwo przed kosztem, jaki spadłby na nie, gdyby pojawiła się grupa ludzi niemająca na starość środków do życia. System prywatny ma inne cele. Wielkim problemem – nie tylko w Polsce – pozostaje skala publicznych systemów. Są one za duże.

Za duży system – to jaki?


Taki, który z jednej strony nadmiernie obciąża pracujących, a z drugiej stwarza pozory, że dla zabezpieczenia swoich dochodów na starość samemu nic nie trzeba robić, bo zadba o to „państwo”. Przykładem jest system w Niemczech, ale także stary, nieistniejący już po stronie pracujących, ale ciągle wypłacający emerytury system w Polsce. Polscy emeryci nie mają takich emerytur z publicznego systemu, jak ich niemieccy rówieśnicy, ale wynika to z tego, że produktywność polskich pracowników jest w podobnej proporcji mniejsza od pracowników niemieckich.

Ale dla Polaków przez dziesięciolecia wzorcowym przykładem systemów zabezpieczeń społecznych był właśnie system niemiecki. Z zazdrością patrzyliśmy, jak 50-letni niemieccy emeryci kilka razy w roku jeździli na wakacje, bo dostawali wysokie emerytury z kilku źródeł.

To już się skończyło i nie wróci. Problemy systemów emerytalnych w bogatych krajach Zachodu są nie mniejsze, a pewnie nawet większe niż te w Polsce.
Co takiego stało się w Niemczech? Przecież to był system charakteryzujący się  coroczną rewaloryzacją  emerytur, a od kilku lat tej rewaloryzacji nie ma.


Nasz podziw dla niemieckiego systemu był nieporozumieniem. To był podziw dla gospodarki. Tradycyjne systemy emerytalne – tak niemiecki, czy francuski, jak i stary polski – były oparte na tzw. piramidzie demograficznej. Gdy piramida demograficzna zanikła, wisząca na niej piramida finansowa zbankrutowała. Jest ona teraz jedynie sztucznie podtrzymywana przez polityków, którzy wolą dodatkowo obciążać pracujących, niż powiedzieć prawdę emerytom. A taka możliwość też już się kończy. Pracujący nie są w stanie unieść wciąż rosnącego kosztu – tym bardziej że już nie wierzą, że sami będą beneficjentami tego hojnego systemu. Warto zauważyć, że im dłużej odwleka się decyzję o zmianie systemu, tym koszty stają się wyższe.

Jeśli dobrze zrozumiałam, to niemiecki system zabiła demografia.


Demografia rządzi i jest nieubłagana. Jeśli ubywa tych, którzy finansują (aktywni ekonomicznie), a przybywa tych, którzy są finansowani (emeryci), to nie ma takiego systemu, który da sobie z tym radę.

Ale przecież  we Francji udało się, i to znacząco, zwiększyć przyrost naturalny, a problemy pozostały.

Sukces polityki pronatalistycznej we Francji rzeczywiście budzi uznanie i zazdrość. Niestety, sukces nawet tak znaczący nie rozwiązał problemu zadłużenia systemu emerytalnego, ale jedynie go złagodził. Pełna zastępowalność pokoleniowa następuje przy 2,1 dziecka na kobietę. Francuzki mają prawie po dwoje. Przy tym poziomie system oparty na piramidzie finansowej jest nie do obronienia. Był budowany przy założeniu czwórki, piątki, szóstki dzieci na kobietę. Przy dwojgu nie zadziała, bo dwoje dzieci w rodzinie daje tylko odtwarzalność.

Cała Europa ma ten sam problem, bo system emerytalny to nic innego jak narzędzie podziału PKB pomiędzy pracujących młodych i niepracujących starych. Jak młody nie wytworzy, to emeryt nie będzie miał.

Za to wychwalany przez Pana szwedzko-polski system nie rozwiązuje problemu rewaloryzacji – czego domagają się wszyscy emeryci na całym świecie.


Tak, bo w polskim i szwedzkim systemie odpowiedni mechanizm zapewnia utrzymywanie realnej wartości świadczeń po przejściu na emeryturę. Politycy lubią obiecywać, ale koszt i tak spada na pracujących obywateli.

Czy w takim razie nie powinien zostać stworzony system zachęt, który przekonałby Polaków do dodatkowego odkładania na starość? Taką rolę miały spełniać IKE, ale kwoty wolne od podatku, które można na nich odłożyć, są zbyt małe, by przyciągnąć rzesze klientów.


Dodatkowe oszczędzanie nie rozwiązuje problemu, ale przyczynia się do jego łagodzenia. Jest więc ze wszech miar godne propagowania. Jestem jednak przeciwny wykorzystywaniu w tym celu zachęt podatkowych czy innych podobnych. Mówimy tu o dodatkowym dobrowolnym oszczędzaniu. Dobrowolność powinna być rozumiana dosłownie. Oszczędzam, ponieważ chcę przenieść na przyszłość emerytalną część mojego obecnego dochodu, większą, niż wynika to z uczestniczenia w powszechnym systemie. IKE nie są elementem nowego systemu. Mogą sobie istnieć w każdych warunkach. Tak czy inaczej pozostają na marginesie systemu. Równie dobrym pomysłem co konta w IKE jest samodzielne oszczędzanie czy nawet inwestowanie (jeśli ktoś chce i potrafi), albo kupienie kamienicy z przeznaczeniem na wynajem mieszkań (jeśli ktoś dysponuje takimi środkami). Nie powinno to jednak wynikać z chęci wykorzystania zachęty, lecz z niezależnej kalkulacji. Zachęty są bardzo kosztowne. Im więcej ich będzie, tym wyższe będą musiały być podatki.  A ja bym wolał, żeby w Polsce one nie rosły, ale spadały. Jeśli osoby wpłacające do IKE dostaną prawo lokowania wyższych kwot wolnych od podatków, to za to wyższymi obciążeniami fiskalnymi zapłacą wszyscy, również ci, którzy w IKE nie oszczędzają. Ludzie niech robią to, co uważają za korzystne, ale niech nie wykorzystują do tego gierek z fiskusem.

To po co w ogóle zostały stworzone IKE?


Proszę pytać inicjatorów. To nie jest element reformy systemu, a tylko pewien dodatek, który z samym systemem nie ma wiele wspólnego.

Czy nie sądzi Pan, że powinien powstać program edukacji społecznej, który uświadomi ludziom, że z systemu obowiązkowego nie będzie dużych wypłat, więc należy samemu zapewnić sobie dodatkowe źródło dochodów w przyszłości. Większości Polaków wydaje się (tak mówią badania), że na emeryturze będą realizowali swoje zainteresowania, podróżowali, a ich dochody nie spadną, a jeśli spadną, to w niewielkim stopniu.


To realizowanie pasji jest zaprzeczeniem sensu emerytury. Emerytura została wynaleziona jako forma wsparcia niedołężnych starców, którzy nie są w stanie przeżyć bez pomocy reszty społeczeństwa. My ulegliśmy jakiejś aberracji, że emerytura to coś, co dostaniemy jako ludzie jeszcze nie starzy, gotowi w pełni korzystać z życia.
Wtedy, kiedy tworzono podstawy tradycyjnych systemów emerytalnych, czyli mniej więcej 100 lat temu, średnia długość życia wynosiła 45 – 50 lat. Wiek emerytalny wprowadzano wtedy na poziomie 65 – 70 lat właśnie po to, by finansować tych niedołężnych. Z biegiem czasu ludzie zaczęli dłużej żyć, a wiek emerytalny zamiast iść w górę, poszedł w dół, bo można to było sfinansować dzięki piramidzie demograficznej. Tyle tylko, że ta metoda się wyczerpała. W naszym życiu musimy dokonywać przykrego wyboru między czasem wolnym a dochodem.

W tym momencie każdy emeryt Panu powie, że nie zamierza dłużej pracować, bo na emeryturę zabierali mu całe życie, więc mu się ona należy jak psu buda.


Każda złotówka zapłacona to dużo, a otrzymana to mało, czyli 1≠1. Niestety, w systemie emerytalnym prawda wychodzi na jaw: 1=1. Dość prosta kalkulacja tego, co w starym systemie było wpłacane i co było i wciąż jest wypłacane, jasno pokazuje, że wypłaty są większe niż wpłaty. Dla porządku dodam, że to uwzględnia już wzrost płac (wzrost PKB) i inflacji. Mówię tu o prawidłowo zdyskontowanej kwocie wpłat i wypłat emerytalnych. Trzeba pamiętać, że składka była w przeszłości niższa oraz że niecała składka na ZUS finansuje emerytury. Gdyby św. Mikołaj dopłacał, byłoby dobrze, ponieważ tego nie robi, to mamy problem – dopłacić sobie musimy sami.

Więc nie ma co się łudzić, wiek emerytalny zostanie podniesiony?

Oczywiście, że tak. Zostanie podniesiony, bo to jest jedyna metoda, żeby zwiększyć liczbę pracujących wobec niepracujących. Zresztą niektóre kraje już to robią. W Niemczech do 2012 r. wiek emerytalny wzrośnie z 65 lat obecnie do 67 lat. Wielka Brytania do 2012 r. zrówna do 65 lat wiek emerytalny kobiet i mężczyzn, a do 2046 r. podniesie go do 68 lat. USA już wypłaca świadczenia powszechne dopiero od 67 roku życia. Najważniejsze jednak nie jest podnoszenie urzędowo określonego wieku emerytalnego, lecz motywowanie ludzi do opóźniania momentu faktycznego rozpoczęcia pobierania świadczeń. Tradycyjne systemy miały wbudowaną zachętę do wczesnej dezaktywizacji. Był to więc swego rodzaju rak, który niszczy własny organizm. Nowe systemy w Polsce i w Szwecji mają zamiast tego wbudowaną zachętę do przedłużania aktywności.
Dłuższa aktywność zawodowa wymaga nie tylko zachęty, ale także wsparcia. Chodzi o to, by niestarzy ludzie w wieku ok. 50 lat nie byli wypychani z rynku pracy. Przyczyną nie jest ich wiek, lecz przeterminowane kwalifikacje. Przeciwdziałanie temu zjawisku jest wielkim wyzwaniem. I nie chodzi o wywalanie 50-latków na wczesną emeryturę. To złe dla nich i dla całego społeczeństwa. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że nasze kwalifikacje, nawet najlepsze, starczają na 15-20 lat. By mieć jakąś wartość jako pracownicy, musimy te kwalifikacje nie tylko podnosić, ale także być gotowymi (chętnymi i zdolnymi) je zmieniać wraz z nieprzewidywalnymi zmianami struktury popytu na pracę w przyszłości.

rozmawiała b.T.

—–

Prof. Marek Góra (ur. 13 marca 1956)

Jest profesorem zwyczajnym Szkoły Głównej Handlowej, kierownikiem Katedry Ekonomii 1. Związany jest nią od samego początku kariery zawodowej. Tu w 1984 r. ukończył studia, tutaj obronił doktorat (1988), habilitację (1996) i uzyskał tytuł profesora (2004). Od 1984 do 1993 pracował w Instytucie Ekonometrii, a od 1993 do dziś w katedrze Ekonomii 1. Prowadzi wykłady m.in. z makroekonomii, ekonomii pracy, ekonomii emerytalnej, polityki gospodarczej, a dawniej również z ekonometrii i prognozowania. Wieloletni okres pracy Marka Góry w SGH zawiera też dłuższe i krótsze okresy pracy naukowej w szeregu zagranicznych uczelni i instytutów (między innymi Erasmus University Rotterdam, London School of Economics, IFO Economic Research Institute w Monachium). Przez prawie rok Marek Góra pracował również w OECD.

Marek Góra jest autorem wielu krajowych i zagranicznych publikacji, głównie z zakresu ekonomii pracy oraz ekonomii emerytalnej. Uczestniczył w szeregu międzynarodowych projektów badawczych. Jest członkiem European Economic Association oraz European Association of Labour Economists, w której przez okres 1990-1997 był członkiem zarządu. Jest Research Fellow w William Davidson Institute (University of Michigan),w IZA Institute for the Study on Labor (Bonn) oraz w Netspar (Network for Studies on Pension, Ageing and Retirement, University of Tilburg).

Marek Góra jest również współautorem projektu nowego polskiego systemu emerytalnego, który w 1999 r. zastąpił poprzedni system.


Tagi


Artykuły powiązane

Technologia w sukurs ludzkiej pracy

Kategoria: Trendy gospodarcze
Napływ uchodźców z Ukrainy do Polski na skutek inwazji rosyjskiej nie zmieni trendu przechodzenia gospodarki analogowej na cyfrową – mówi dr hab. Jakub Górka z Wydziału Zarządzania UW, doradca prezesa ZUS ds. FinTech i e-płatności, ekspert PSMEG w Komisji Europejskiej.
Technologia w sukurs ludzkiej pracy