Suwerenność walutowa kosztuje zbyt drogo

Większość komentatorów upowszechnia opinię, że opieszałość we wprowadzeniu w Polsce euro okazała się zbawienna, bo dzięki posiadaniu złotego i stosowaniu reżimu kursu płynnego utrzymaliśmy wzrost PKB. To opinia uproszczona i szkodliwa. Łatwo zapominamy, że suwerenność walutowa w przypadku niedużej, otwartej gospodarki jest ograniczona i wiąże się z dużym ryzykiem, a minimalizowanie tego ryzyka sporo nas kosztuje.
Suwerenność walutowa kosztuje zbyt drogo

Polska łagodniej niż inne kraje przechodzi globalny kryzys, co wielu komentatorów przypisuje posiadaniu przez nas własnej waluty i stosowaniu reżimu kursu płynnego. Pan jednak jest sceptyczny wobec takiej oceny.  

Niewątpliwie dostosowanie kursowe, które w Polsce przebiegało mniej więcej tak, jak to jest opisane w podręcznikach ekonomii, miało swoje znaczenie, ale irytuje mnie uproszczone widzenie tej sprawy. Oto bowiem różni komentatorzy przekonują: jak to dobrze, że nie weszliśmy do strefy euro! Dzięki temu zachowaliśmy rodzimą walutę i jej płynny kurs okazał się dla nas zbawienny. Silna deprecjacja złotego na przełomie 2008 i 2009, jaka nastąpiła w reakcji na kryzys, uratowała nasz eksport, a tym samym całą naszą gospodarkę. A popatrzcie na taką Słowację! Wprowadziła euro i ma recesję. Do naszych obywateli dociera więc przekaz: dzięki Bogu, że nie mamy euro. To przekaz jednostronny, bo nie poparty rzetelną analizą. I szkodliwy, bo przecież jesteśmy zobowiązani do przyjęcia euro i świadomość społeczna, nastawienie obywateli do euro, będzie miało ważne znaczenie.

Zatem uważa Pan, że lepiej byłoby, gdybyśmy podczas kryzysu mieli euro, nie złotego? 

Skłaniam się do odpowiedzi: tak, wolałbym, aby Polska miała już euro i żałuję, że kolejne rządy po 2004 roku nie dążyły konsekwentnie do tego celu. Tak jak to robiono w Słowenii czy na Słowacji. Niektórzy nasi komentatorzy wręcz współczuli Słowakom, że przyjęli euro na starcie kryzysu i po wyśrubowanym kursie. Ale sami Słowacy, jak świadczą ostatnie badania, są wciąż z euro zadowoleni, a gospodarka słowacka nie ucierpiała w wyniku kryzysu tak mocno, jak prognozowano. Nieduża, otwarta gospodarka, może korzystać z suwerenności walutowej w bardzo ograniczonym zakresie. Jest mocno uzależniona od procesów zachodzących za granicą. W okresie zaburzeń na rynkach globalnych, ryzyko kryzysu walutowego i nagłego, zmasowanego odpływu kapitału jest dla takiej gospodarki naprawdę poważne. Ochrona przed tym ryzykiem jest kosztowna. Suwerenność walutowa ma więc swoje korzyści, ale także wady. Zbyt łatwo zapominamy, jak przed rokiem lękaliśmy się, że pęknie granica 5 złotych za euro, co mogłoby wywołać nieprzewidywalny ciąg konsekwencji.

Ale jako nauczyciel akademicki powinienem na zadane pytanie odpowiedzieć raczej tak: kwestia, w jakim stopniu posiadanie złotego przyniosło nam korzyści, a w jakim straty, wciąż wymaga analiz.

Zacznijmy od korzyści: w jakim stopniu deprecjacja złotego wpłynęła na to, że możemy oglądać mapę z Polską pokolorowaną na zielono, na tle czerwonej od spadków Europy.  

Taki mechanizm oczywiście wystąpił, ale nie należy przeceniać jego wpływu. Rozpatrzmy tzw. eksport netto, czyli różnicę między eksportem a importem. Eksport jednak w 2009 roku nie zwiększył się, lecz zmniejszył. Nie zanotowaliśmy jakiejś skokowej poprawy konkurencyjności towarów „made in Poland”. Import zaś spadł w jeszcze większym stopniu, ale nie tylko na skutek deprecjacji, czyli tego, że stał się droższy, lecz na skutek ogólnego pogorszenia koniunktury, spadku inwestycji i spowolnienia wzrostu spożycia. Mówiąc, że deprecjacja złotego poprawia konkurencyjność towarów krajowych, dodawajmy, że wzmaga też presję inflacyjną, bo za import trzeba płacić więcej. To też jest koszt. Idźmy dalej. Deprecjacja złotego zwiększyła koszty obsługi naszego zadłużenia w walutach obcych. Dotyczy to zarówno sektora rządowego, jak i prywatnego. Wyższe koszty spłat zadłużenia zagranicznego państwa pogłębiają deficyt budżetowy, a w przypadku zadłużenia gospodarstw domowych i przedsiębiorstw, obniżają popyt. Dodatkowo, w przypadku przedsiębiorstw, istotnym kosztem były straty na opcjach walutowych.

Rok temu straszono nas, że opcje zniszczą rodzimych przedsiębiorców, bo z ich bankrutujących firm odpłynie za granicę wiele miliardów złotych. Ten obraz okazał się mocno przesadzony.

Nie znamy rzeczywistego rozmiaru strat na opcjach, bo są one wstydliwe tak dla przedsiębiorców, którzy ponieśli straty, jak i dla banków, które nie chciały być oskarżane o pazerność. Dlatego zapewne obie strony godzą się na kompromisowe i dyskretne załatwianie kwestii opcji. Ale straty są i uświadamiają, że suwerenność walutowa niedużej otwartej gospodarki zawsze pociąga za sobą koszty utrzymywania tej suwerenności i koszty stabilizowania kursu waluty. Kosztem alternatywnym jest konieczność utrzymywania przez Narodowy Bank Polski wysokich rezerw walutowych, proporcjonalnie dużo wyższych niż mają kraje strefy euro. A i tak w obawie, że ten poziom rezerw może być prze rynki uznany za niewystarczający, sięgnęliśmy po elastyczną linię kredytową z Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości ok. 20 miliardów USD. Utrzymywanie tej linii również kosztuje. Ten koszt znamy precyzyjnie. Jest to ponad 50 mln USD rocznie.

Skoro uważa Pan, że znaczenie suwerenności walutowej jest przeceniane, to co uchroniło nas przed recesją? 

Korzystna na czas takiego kryzysu struktura gospodarki, z dużym udziałem produkcji na rynek wewnętrzny i tylko ok. 40-procentowym udziałem eksportu w PKB. Ponadto z dużym udziałem małych i średnich firm, bez koncentracji przemysłu w kilku branżach zdominowanych przez wielkie korporacje. Małe i średnie firmy są bardziej elastyczne, lepiej znoszą kryzys, choćby dlatego, że w Polsce w dużo mniejszym stopniu uzależnione są od kredytów bankowych. Ważnym czynnikiem była też lepsza sytuacja sektora bankowego w Polsce. Nie uczestniczył on w obrocie toksycznymi aktywami, nie jest narażony na lawinowe narastanie tzw. złych długów. Zawdzięczamy to m.in. roztropnej polityce nadzorczej NBP. Dobra była także polityka pieniężna w okresie bezpośrednio poprzedzającym kryzys. Nie doszło u nas do przegrzania gospodarki, a bańki spekulacyjne na rynku nieruchomości były stosunkowo niewielkie. Pewną rolę spełnił też – choć ograniczany, lecz w końcu dopuszczony – deficyt budżetowy.  

 Czy teraz powinniśmy dążyć do jak najszybszego wprowadzenia euro? 

Teraz będzie nam trudno spełnić kryteria konwergencji. Moim zdaniem, najważniejszą rzeczą jest odbudowanie wyższego tempa wzrostu gospodarki, bo tylko to da nam poprawę na rynku pracy i złagodzi napięcia w sektorze finansów publicznych. Dlatego nie możemy szybko redukować wydatków publicznych ani stopy inflacji. To musi być rozłożone w czasie. Trudno liczyć, że postulowana przez wielu reforma finansów, ukierunkowana na obcinanie wydatków budżetu, przyniosłaby tak zwane niekeynesowskie efekty, czyli nie pociągnęłaby za sobą strat w PKB, przynosząc nawet pewien jego wzrost.

Straty w PKB powodowałaby też polityka zmierzająca do szybkiego spełnienia kryterium inflacyjnego. Kryzys sprawił, że niektóre z krajów strefy euro doświadczyły deflacji. Można więc założyć, że w najbliższych latach wykazywać będą minimalną inflację. Dlatego kryterium inflacyjne – wyznaczane przez średnią inflację z trzech krajów UE o najniższym wzroście cen plus 1,5 punkta – będzie bardzo wyśrubowane.

Polska doświadcza efektu Balassy-Samuelsona, mówiącego, że w krajach niżej rozwiniętych, ale o szybszym tempie rozwoju, a więc doganiających kraje strefy euro, presja na wzrost cen jest wyższa. Doświadczyliśmy już nadmiernie restrykcyjnej polityki pieniężnej na początku tej dekady. Niektórzy szacują, że kosztowało nas to łącznie w następnych latach 8 proc. PKB. To bardzo wysoki koszt. Dlatego zgadzam się, że teraz wypełnianie kryteriów konwergencji musi potrwać kilka lat.

Rozmawiał Sławomir Lipiński

Prof. dr hab. Kazimierz Ryć jest pracownikiem Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1999 -2005 był jego dziekanem.


Tagi


Artykuły powiązane

Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu

Kategoria: Analizy
Na mapie Europy widać podział na Zachód z euro w obiegu i środkowo-wschodnie peryferia z własnymi walutami. O ile nie zdarzy się w świecie coś nie do wyobrażenia, euro sięgnie jednak w końcu Bugu, choć niewykluczone, że wcześniej dopłynie do Dniepru.
Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu