Pożytek z ruletki

Wysoka kultura znów rozkwitnie dzięki kasynom. Wielkie włoskie opery, jak La Scala, utrzymywały się niegdyś z hazardu.
Pożytek z ruletki

(CC BY-NC-SA thomasstache)

Chcecie mieć „prawidziwą” kulturę, a nie jej namiastkę w postaci rządowych statystyk? Tak się stanie kiedy zlikwidowane zostaną ministerstwa kultury i subsydia w tej dziedzinie. Warunek –  jednocześnie zniesione zostaną podatki od zysków kapitałowych i bariery w łączeniu różnych przedsięwzięć w branży rozrywkowej, w tym ograniczenia co do miejsca otwierania kasyn.

Zależność ta działa także w drugą stronę – gdy nałożone są wysokie podatki do zysków kapitałowych, a biurokraci są odpowiedzialni za kulturę, kultura umiera, choć statystyki pokazują co innego.

Być może najbardziej zaskakującym słowem w powyższym paragrafie jest słowo „kasyna”. Dla wielu ludzi dzisiaj, kasyna i kultura to dwie zupełnie różne sprawy. Jednak były one blisko związane w złotym wieku „kultury wysokiej” – wiekach opery i baletu. Te doświadczenia dziś mogą posłużyć jako wskazówka, co należy zmienić.

Wielkie włoskie opery – począwszy od St. Carlo w Neapolu do La Scali w Mediolanie były utrzymywane przez sale do gry. To były przestronne pomieszczenia, przylegające do sal operowych, gdzie największą popularnością cieszyły się ruletka i faraon. Rossini, ówcześnie najsławniejszy i znakomicie opłacany kompozytor, zarabiał 200 dukatów na miesiąc jako dyrektor muzyczny Saint Carlo, ale dostawał też 1000 dukatów jako udział z zysków osiąganych przy stołach do gry.

Jego impresario, Domenico Barbaja, który był właścicielem oper-kasyn i jako pierwszy zainstalował stoły do gry w La Scali, potem w Neapolu i Palermo, z przychodów z hazardu zamawiał opery i przedstawienia baletowe Salvatore Vigano. Pozostałości tego modelu przetrwały jedynie w Monte Carlo – władze austriackie zakazały hazardu w La Scali, a rewolucja w Neapolu także tam doprowadziła do zamknięcia kasyna. Te decyzje zostały podjęte z obawy, że w operze mogłaby zacząć się rewolucja. To nie był wyimaginowany argument, ponieważ poza operami, ludzie nie mieli prawa urządzać „zbiegowiska”.

Dziś trudno wyobrazić sobie, żeby publiczność z Metropolitan Opera, La Scali czy Covent Garden wybiegła z tych ociekających przepychem pomieszczeń, wspięła się na barykady i zaczęła rewolucję w sukniach od Valentino i frakach od Diora. Ale wieczorem 25 sierpnia 1830, w operze w Neapolu rozpoczęły się zamieszki po patriotycznym przedstawieniu Daniela Aubera La Muette de Portici. Takie rzeczy się zdarzały.

Co by dziś się stało z kinami, gdyby rządy zakazały sprzedaży „niezdrowego popcornu i pepsi-coli” – które odpowiadają za dużą część ich zysków? Większość kin by zbankrutowała. Ale ludzie dalej chcieliby chodzić do kina, podobnie jak wówczas do opery i na przedstawienia baletu. Rządy zaczęły więc dotować te dwa rodzaje rozrywki. Kompleksy rozrywkowe muszą oferować więcej niż jeden produkt, aby biznes domykał się finansowo.

Popatrzmy na dzisiejszy rynek kultury. Las Vegas na nowo odkrywa, że dobrze jest łączyć rozrywkę i hazardem, tak jak w XVIII wieku. Chociaż niektórzy obruszyliby się by w jednym rzędzie postawić Cirque de Soleil i Celine Dion oraz Rossiniego i La Scalę, ale wciąż mogliby uznać, że te widowiska są o klasę lepsze niż te które zwykle były tam wystawiane jeszcze nie dawno. Pavarotti nie zawahał się i przyjął zaproszenie od Związku Kasyn New Jersey i śpiewał w Atlantic City.

Rządy subsydiują teatry, operę i jeszcze wiele innych rzeczy. Trudno znaleźć duże miasto, w którego centrum nie stałby subsydiowany teatr, opera albo filharmonia. W prowincjonalnych miastach Francji znajdują się one często w budynku kasyna. I były słuszne powody, aby je subsydiować, jak wspomniałem wyżej.

Dzisiaj transmisje HD z Metropolitan Opera mogą dotrzeć do każdego miasta na świecie. Inne opery idą w jej ślady, a nawet zaczynają transmitować przedstawienia w 3D, które istnieją tylko dlatego, że są dotowane. Jako fan muzyki klasycznej i opery nie uważam, żeby obraz Mimi czy Violetty wyskakujących z ekranu 3D, by umrzeć na moich kolanach albo Lucii doznającej obłędu przy moim boku, podnosił wartość przedstawienia. Londyński Teatr Narodowy dziś transmituje swoje przedstawienia do kin. I oczywiście wszystko to jest dostępne na DVD i w Internecie.

To prawda, że żadnej transmisji w kinie nie da się porównać z bezpośrednimi wrażeniami z opery. Ale to być może jest fałszywa alternatywa. Prowincjonalnych teatrów i oper nie stać na najlepszych aktorów i śpiewaków. Jeśli lokalne społeczności chcą utrzymywać te instytucje, z jakichkolwiek względów by to nie było – na przykład jako miejsce by się pokazać – niech tak będzie. Ta motywacja jest podobna do tej, jaką kierowali się kiedyś arystokraci, z których każdy chciał mieć własnego kompozytora i orkiestrę. W takim modelu wieki temu powstały dzieła Haydna i Mozarta. Kiedy rządy stały się „mecenasami” – za pieniądze podatników – nie widać podobnych efektów.

Popatrzmy jeszcze na „kulturę”, jaką stworzono w krajach komunistycznych. Biblioteki były pełne dzieł Lenina, Stalina, Marksa, Ceausesców i partyjnych grafomanów, orkiestry grały zatwierdzoną politycznie muzykę, muzea wystawiały obrazy rewolucjonistów z czerwonymi sztandarami w dziwacznych pozach, filmy pokazywały chłopców i dziewczęta, którzy marzą o czynach społecznych, a nie o miłości. Najbardziej kreatywni ludzie opery i baletu za wszelką cenę uciekali na mniej subsydiowany Zachód, żeby nie musieć grać w kolejnej sztampowej inscenizacji „Jeziora łabędziego”.

W rumuńskim mieście Szatmar, gdzie spędziłem pierwszych 14 lat mojego życia, miejscowa orkiestra filharmoniczna miała zakaz gry IX Symfonii Beethovena, bo sekretarz i cenzor partii komunistycznej uważali ją za reakcjonistyczną. Dlaczego? Bo tekst „Ody” Schillera zawiera słowo „Bóg”.

“Kultura” tworzona w krajach komunistycznych okazała się nic nie warta. Niesubsydiowani pisarze, malarze, muzycy (w najlepszym wypadku przetrzymywani w areszcie domowym lub w szpitalu dla umysłowo chorych, a w najgorszym więzieni w gułagu lub zmuszeni do emigracji jak po sławetnej wystawie buldożerowej) stworzyli trwałą kulturę.

W przypadku komunizmu oczywiście widzieliśmy ekstremalny przypadek skutków kultury finansowanej przez państwo. Ale idea, że kultura wymaga wsparcia państwa dalej trwa, bez niezbędnej refleksji, jakie to ma skutki.

To jest prawdziwa „kultura”: twórcy piszą książki, muzykę, scenariusze przedstawień i filmów. Producenci i menadżerowie kontaktują się z piosenkarzami, dyrygentami, muzykami, obsługą techniczną, podpisują z nimi skomplikowane umowy jednocześnie próbując zebrać fundusze na zrealizowanie dzieła.

Realizuje się wiele produkcji, ale niewielu dziełom udaje się na siebie zarobić. Jeżeli zyski netto z kilku udanych produkcji nie pokrywają kosztów wielu niewypałów, zmniejszy się liczba podejmowanych przedsięwzięć w dziedzinie kultury. Będzie ich mniej albo nawet w ogóle ich zabraknie. Źle pomyślane, uciążliwe podatki powstrzymują ludzi przed podejmowaniem takich przedsięwzięć. I to bez względu na to co mówią statystyki rządów, które zaczynają dotować „kulturę”, próbując w nieumiejętny sposób ukryć skutki swoich błędów.

Decyzja by biurokraci finansowali „kulturę” doprowadziła do debat czy wystawianie świńskich głów w słojach i pisuarów w muzeach lub granie opery o Annie Nicole Smith w Covent Garden może być uznane za „sztukę” i być szeroko dotowane. Być może niektórzy będą argumentowali, że te zjawiska są „sztuką” i ja nie mam do tego zastrzeżeń (choć gdyby to była opinia subsydiowanego krytyka i była opublikowana w dotowanym czasopiśmie, miałbym zastrzeżenia). Tak długo jak te eksperymenty nie są dotowane przez podatnika, nie mam problemu, by nazywać je sztuką.

Ale jeśli rolę rozdzielania pieniędzy artystom przejmują biurokracje, cały system motywacji w dziedzinie kultury zostaje zniekształcony. Przecież produkcje, które odniosły sukces komercyjny nie dostaną dotacji. Żeby otrzymać subsydium, wnioskodawca musi udowodnić, że jego dzieło na siebie nie zarobi, ale że to będzie porażka „w dobrym stylu”. Jak biurokraci radzą sobie z tym takimi oczekiwaniami?

Pierwsza część – tracenie pieniędzy – jest łatwe. Jeśli chodzi o drugą: rządy mają także przyznawać nagrody – produkcjom, które są deficytowe. W ten sposób – biurokraci są w stanie udowodnić przełożonym, że rozdzielili pieniądze „odpowiedzialnie” na projekty, które zasługują na pochwałę, choć są deficytowe. Kultura umiera, ale statystyki kulturalne kwitną – a to dla biurokracji jest dowód, że cel został osiągnięty.

Zagrożenie bankructwem jest matką wynalazków. Obecny dramatyczny stan finansów publicznych w połączeniu z nowymi technologiami stanowią okazję, aby postawić kulturę na nogi – choć najpierw rządy muszą usunąć wiele niepotrzebnych regulacji.

Reuven Brenner jest profesorem zarządzania na McGill University. Powyższy artykuł po raz pierwszy ukazał się w Forbesie.

(CC BY-NC-SA thomasstache)

Tagi