Recenzent tygodnika „The Economist” napisał, że tej książki (polski tytuł: („Szaleńczo zamożni: władza, skandal i tragedia w dynastii Johnson&Johnson”) „nie da się czytać” (ang. unreadable) i że najważniejsze uczucie jakie wywołuje w czytelniku, to „pragnienie by jak najszybciej się skończyła”. Amerykanie nie podzielili jednak jego opinii. Na wrześniowej liście biznesowych bestsellerów dziennika „The New York Times” zajęła ona wysokie 10 miejsce. Komu zatem przyznać rację?
Johnson &Johnson to firma, która potrafi rozpalić wyobraźnię. Ma 65 mld dol. rocznych przychodów (dane za 2012 r.) i 9,67 mld dol. czystego (po zapłaceniu podatków) zysku. Dysponuje 113,6 mld dol. aktywów i 57 mld dol. kapitału własnego. Zatrudnia 117,9 tys. osób.
Jerry Oppenheimer specjalizuje się w nieautoryzowanych biografiach. W sumie było ich kilkanaście a pierwszą wydał jeszcze w 1986 r. i dotyczyła ona amerykańskiego aktora Rocka Hudsona. W 2006 r. opublikował „House of Hilton: From Conrad to Paris: A Drama of Wealth, Power, and Privilege” („Dom Hiltonów: Od Conrada do Paris: Dramat bogactwa, władzy i przywilejów”). Trzy lata później wyszła pierwsza jego książka dotycząca firmy:„Toy Monster: The Big, Bad World of Mattel” („Zabawkowy potwór: Wielki, zły świat firmy Mattel”).
Z książki Oppenheimera dowiemy się o skądinąd bardzo ciekawych kulisach powstania firmy. W 1887 r. trzej bracia Robert Wood Johnson, Edward Mead Johnson i James Wood Johnson założyli firmę Johnson&Johnson. Byli synami biednego farmera z Pensylwanii, Sylvestra Johnsona. Pochodził on z rodziny brytyjskich kolonistów, którzy około 1640 r. osiedlili się w Massachusetts Bay Colony.
Jego żona Louisa Wood Johnson, także córka farmera, również pochodziła od angielskich osadników. Wyszła za mąż, gdy miała 19 lat i prawie od razu po ślubie zaczęła rodzić dzieci. Było ich 11 (pierwsza dziewczynka zmarła – potem były jeszcze cztery dziewczynki i sześciu chłopców). Robert był ósmym z kolei dzieckiem. Przyszedł na świat zaraz po Walentynkach w 1845 r.
Od razu uchodził za najbystrzejszego w całej rodzinie. Uważany był za mola książkowego. Przez kilka lat chodził do lokalnej, publicznej szkoły. Kiedy skończył 13 lat, rodzice posłali go do szkoły z internatem prowadzonej od 1844 r. przez Oneida Methodist Conference w Kingston.
Kiedy skończył 16 lat rozpoczęła się wojna secesyjna i rodzice obawiali się, że może zostać powołany do wojska. Dlatego wysłali go do miasteczka Poughkeepsie w stanie Nowy York, gdzie został uczniem w aptece Wood&Tittamer. W tej aptece Robert Wood Johnson nauczył się jak robić profesjonalne plastry medyczne.
Kolejne cztery lata spędził w hurtowni lekarstw na Manhattanie. Tam poznał swojego późniejszego partnera biznesowego, zajmującego się handlem lekami, George`a J. Seaburego. W 1873 r. założyli oni wspólną firmę: Seabury& Johnson. Seabury był w niej prezesem, Johnson menadżerem ds. sprzedaży. Sprzedawali drobne akcesoria medyczne i plastry, które produkowali w należącej do nich fabryce na Brooklinie. Robert Johnson miał wizję kierunku, w którym powinna rozwijać się firma: chciał spopularyzować korzystanie ze sterylnych bandaży, które wówczas nie były bardzo popularne.
W 1876 r. Seabury postanowił włączyć w prowadzenie biznesu swojego brata Roberta i Johnson postanowił zrobić to samo. Zaprosił do współpracy swojego, wówczas 24-letniego brata Edwarda Meada Johnsona (został sprzedawcą). Dwa lata później zaproponował by do firmy dołączył najmłodszy z Johnsonów – James. Na to Seabury odpowiedział w liście, że jest przeciwny „nepotyzmowi w biznesie”.
Firma odnosiła sukcesy, ale Johnson z Seaburym coraz częściej się kłócili. W 1885 r. Johnson zdecydował się odejść z firmy. Po negocjacjach ustalili, że za połowę swoich akcji otrzyma pół miliona dolarów (czyli 12,3 mln dol. według obecnej wartości dolara), płatnych w ratach przez kilka lat. W zamian Robert Johnson zgodził się, że przez 10 lat nie założy konkurencyjnej firmy.
Umowa nie zabraniała jednak tego braciom Jamesowi i Meadowi Johnsonowi, którzy w 1886 r. za pożyczony 1000 dol. założyli firmę produkującą i handlującą hurtowo akcesoriami farmaceutycznymi. Seabury podejrzewał, że za całym przedsięwzięciem stoi Robert. Ten zdając sobie sprawę, że byłoby to złamanie umowy, wystosował list do braci, w którym podkreślił wiążący charakter umowy, którą podpisał. Ostrzegł ich, że będzie im trudno konkurować ze swoim byłym partnerem biznesowym i że na pewno mają na to zbyt mało kapitału.
Bracia Mead i James oczywiście nadal prowadzili biznes. Mead okazał się być nie gorszym biznesmenem od Roberta i z sukcesem, agresywnie pozyskiwał klientów. Tymczasem Seabury przestał spłacać Robertowi uzgodnione kwoty za jego udziały. Ten wykorzystał kłopoty finansowe byłego wspólnika i zaproponował mu, że zrezygnuje z reszty pieniędzy w zamian za zwolnienie go z zakazu konkurencji.
Jak tylko podpisał stosowny aneks do umowy z Seaburym oświadczył jednemu ze swoich dystrybutorów, że jego nowa firma „gwarantuje jakość co najmniej równą jakości produktów Seabury&Johnson”. A jednemu ze swoich sprzedawców oświadczył bez ogródek, że zamierza teraz „wbić nóż w bebechy biznesu plastrowego”. 28 października 1887 r. Robert oficjalnie dołączył do braci w firmie przejmując 40 proc. akcji w firmie (Mead i James mieli po 30 proc.) wycenianych wówczas na 100 tys. dol. (2,49 mln dol. według obecnej wartości dolara). Został też pierwszym prezesem firmy.
Jednym z powodów błyskawicznego zdobywania rynku przez produkty Johnson &Johnson był znaczek czerwonego krzyża, którego Robert Wood Johnson używał bez zgody właścicielki, czyli Clarissy Harlowe Barton (znanej szerzej jako Clara Barton) pielęgniarki, która założyła w 1881 r. Amerykańskie Narodowe Stowarzyszenie Czerwonego Krzyża.
Johnson uznał, że będzie to idealny symbol dla produkowanych przez niego akcesoriów medycznych pierwszej potrzeby takich jak zestawy pierwszej pomocy czy bandaże. Dla porządku trzeba powiedzieć, że było to wówczas powszechna praktyka. Inni przedsiębiorcy produkowali karty do gry czerwonego krzyża, brandy czerwonego krzyża a nawet kołnierze dla psów ze słynnym znaczkiem.
Barton miała tego dość i w 1895 r. wybrała się do Waszyngtonu, by wylobbować w Kongresie przepisy dające jej prawo udzielania licencji na korzystania ze znaku czerwonego krzyża w zamian za opłaty na rzecz organizacji, którą prowadziła. Oczywiście Johnson rozpoczął lobbing za prawem, które pozwoliłoby mu nadal bezpłatnie korzystać z symbolu. Barton wygrała pierwszą rundę: amerykański senat uchwalił ustawę zgodnie z jej sugestiami. Jednak ówczesny prezydent USA Grover Cleveland, którego Robert Johnson wspierał, zawetował prawo i nigdy nie weszło ono w życie. Johnson jednak umówił się na spotkanie z Barton i przekonał ją (a jak twierdzą jego biografowie potrafił być bardzo przekonujący, jeżeli mu na czymś zależało) by udzieliła Johnson&Johnson prawa do korzystania ze znaku Czerwonego Krzyża za jednorazową opłatą 1 dol.
Niestety, aby znaleźć w książce Oppenheimera więcej informacji na temat przyczyn olbrzymiego sukcesu firmy Johnson&Johnson trzeba się sporo natrudzić. Za to bez większego problemu znajdziemy w niej mnóstwo niewiele wnoszących szczegółów dotyczących ich życia prywatnego. Takich jak na przykład te dotyczące związku Sewarda Johnsona (jednego z synów Roberta Johnsona, współzałożyciela firmy) z Polką Barbarą Piasecką.
Seward ożenił się z Piasecką w 1971 r. po rozwodzie ze swoją drugą żoną Esther Underwood (byłą potomkinią Williama Underwooda, który w 1822 r. założył i z sukcesem prowadził firmę produkującą żywność w puszkach). W ramach ugody sądowej Seward wypłacił „na odchodne” 20 mln dol. Co ciekawe, to właśnie Esther zatrudniła Piasecką w rezydencji Johnsonów (początkowo jako kucharkę, potem pokojówkę i kuratora kolekcji dzieł sztuki).
W chwili ślubu Seward miał 76-lat, Barbara Piasecka 34 lata. Z książki Oppenheimera dowiemy się, że Seward zbudował dla Basi luksusowy „pałac” nazwany po polsku „Leśną Polaną” (tak nazywała się willa Lwa Tołstoja). Miał on 5 tys. m kw. powierzchni mieszkalnej i 39 toalet. Jego budowa kosztowała 30 mln dol. (zaliczano go najdroższych domów wybudowanych wówczas w USA). Miesięczny rachunek za jego oświetlenie wynosił 52 tys. dol., a podbijały go klimatyzowane budy dla psów Piaseckiej. Po śmierci Sewarda Piasecka sprzedała budynek wraz z przylegającym terenem, który zamieniono w pole golfowe.
Autor cytuje Barbarę, która miała powiedzieć, że ma tylko jedno motto w życiu: „Kiedy trafi ci się w życiu okazja, korzystaj z niej”. Seward Johnson Junior (jeden z synów męża Barbary Piaseckiej), który był inicjatorem pozwania Basi do sądu i próby podważenia testamentu ćwierć wieku później przyznał, że tak naprawdę to ją bardzo lubił i podobało mu się jej zadziorne i waleczne podejście do życia. Piasecka miała za to zwierzać się żonie jednego członka z klanu Johnsonów (Joyce Johnson – żonie Sewarda Johnsona Juniora), że jej zdaniem „ta rodzina nie jest za mądra, a niektórzy z jej członków są po prostu głupi”.
Seward Johnson Senior zmarł na raka w maju 1983 r. w wieku 87 lat, zostawiając majątek wart wówczas 400 mln dol. Barbarze Piaseckiej (ostatecznie w wyniku ugody sądowej oddała 40 mln dol. dzieciom Stewarda i 20 mln na fundacje charytatywną jego imienia). We wrześniu 2011 r. Forbes podawał, że wówczas 74-letnia Barbara Piasecka ma majątek wart 3,1 mld dol. Pomnożyła go m.in. sprawnie inwestując w dzieła sztuki.
Problem książki Oppenheimera nie polega na tym, że umieszcza wątki z życia osobistego Johnsonów, tylko że robi to bez pomysłu, w nadmiarze i bez smaku. Wydaje się, że krytyka recenzenta „The Economist” jest jednak przesadzona, bo przy odrobinie wysiłku można na 496 stronach znaleźć kilka interesujących wątków. Podsumowując: książka dla najbardziej zainteresowanych tematem.
OF