Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Audyt na cenzurowanym

Ani postępująca erozja zasad uczciwości w sprawozdaniach finansowych, ani pogorszenie jakości usług audytorskich nie przykuwają dziś uwagi opinii publicznej i specjalistów. Niepokojących zjawisk nie ubyło, tylko spowszedniały – uważa brytyjski tygodnik „The Economist”.
Audyt na cenzurowanym

(C. Sutterstock)

Ten nieoficjalny globalny organ oświeconych wyznawców kapitalizmu wydrukował w połowie grudnia 2014 r. zdanie następujące: „Jeśli skandale księgowe nie zajmują (dziś) w mediach czołówek, tak jak to było w latach 2001 i 2002, kiedy eksplodowały afery Enronu i WorldCom, to nie dlatego, że spraw takich nie ma, lecz ponieważ stały się rutyną”.

„The Economist” nie jest bezkrytycznym piewcą obecnego porządku, lecz tak ostre oceny kierowane nie w stronę dyktatorów czy populistów spod najróżniejszych sztandarów, tylko fundamentalnych przecież elementów systemu jak audyt sprawozdań finansowych, zdarzają się redaktorom z St. James’s Street rzadko. Krytyka ukazała się w najruchliwszym okresie przedświątecznym, więc jej ostrze nie zakłuło zbyt boleśnie, a opisy, opinie i wnioski w „Sennych nadzorcach” (The dozy watchdogs) są daleko idące. Nawiasem mówiąc, w mniej formalnej angielszczyźnie ktoś dozy jest nie tyle senny, co tępawy.

Historia, która nie uczy

Warto przypomnieć, o co chodziło w aferach Enronu i WorldCom, o których nad Wisłą słyszano, ale które nie zapadły w pamięć tak głęboko jak Brytyjczykom czy Amerykanom. Enron był wielką firmą energetyczną z siedzibą w Houston. Magazyn „Fortune” sześć razy przyznał jej miano najbardziej innowacyjnej firmy USA. W 2001 r. zaczęło stopniowo wychodzić na jaw, że sprawozdania finansowe były preparowane, długi ukrywane poza bilansem, a przychody, które miały osiągać nawet 111 mld dol. rocznie, oraz zyski ujawniały się głównie na papierze. W 2001 r. Enron ogłosił bankructwo i nie podniósł się już z upadku, pociągając za sobą na dno wielką i dumną firmę audytorską Arthur Andersen, która opiniowała jego bilanse. Inwestorzy stracili 74 mld dol. Jeffrey Skilling, były prezes Ekronu, siedzi w więzieniu. Nie może narzekać, bo w efekcie układów z amerykańskim Ministerstwem Sprawiedliwości karę skrócono mu niedawno z 24 lat i 4 miesięcy do 14 lat i 4 miesięcy.

Nazwa WorldCom (obecnie MCI) jest drugim synonimem oszustw finansowo-księgowych i nieporadności w ich ujawnianiu. W 2002 r. ta telekomunikacyjna firma poszukała ratunku w postępowaniu upadłościowym po tym, jak na skutek ustaleń swoich kontrolerów wewnętrznych przyznała, że zawyżyła swoje zyski o prawie 4 mld dol., a drugie tyle sprzeniewierzyła, wykazując kreatywność w zawiązywaniu rezerw. Jej biegłym rewidentem też była firma Arthur Andersen, która nie umiała w porę dostrzec, że szefowie WorldCom księgują bieżące opłaty na rzecz innych operatorów telekomunikacyjnych jako wydatki inwestycyjne. Inwestorzy stracili 180 mld dol., a prezes Bernard Ebbers został skazany na 25 lat pozbawienia wolności. Właśnie po aferze WorldCom Kongres USA uchwalił ustawę Sarbanesa-Oxleya, zaostrzając zasady sprawozdawczości finansowej przedsiębiorstw i ustalając zakres obowiązków biegłych rewidentów.

Na mocy tej ustawy ustanowiono w USA nowy organ regulujący problematykę audytów. Jest nim Rada Nadzoru nad Rachunkowością Spółek Publicznych (Public Company Accounting Oversight Board, czyli PCAOB). „The Economist” na podstawie danych z PCAOB pisze, że wzięła ona w 2013 r. pod lupę 219 sprawozdań finansowych opatrzonych podpisami audytorów i solennymi konkluzjami, że sprawozdania oddają dobrze stan rzeczywisty, a zapisy bilansów są zgodne z prawem. Rządowi kontrolerzy doszli do wniosku, że 85 ocenionych przez nich sprawozdań wymaga dalszej uwagi, więc nie powinny one uzyskać aprobaty audytorów. Wynik nie zasługuje być może od razu na czerwoną kartkę, ale gdyby rzecz działa się na boisku piłkarskim, żółte kartki dla audytorów posypać musiałyby się gęsto.

Potrzeba niezależnej oceny stanu finansowego przedsiębiorstw wzrastała wraz z rozwojem rynków kapitałowych, które stały się w końcu najistotniejszym źródłem funduszy pozyskiwanych na przedsięwzięcia gospodarcze. Inwestor, czyli akcjonariusz dobierający do swego portfela najróżniejsze akcje, nie bierze aktywnego udziału w zarządzaniu firmami, którym dostarczył część ich kapitału, ani nie studiuje na bieżąco ich korespondencji i ksiąg handlowych. W sprawie wiernego raportowania stanu firm i widoków na przyszłość biznesu musi zawierzyć zarządom, różnym komisjom nadzoru finansowego, a w końcu biegłym rewidentom sprawozdań finansowych, czyli audytorom.

Słuchacze finansowi

Słowo audyt (ang. audit) ma jednoznaczny związek z łacińskim czasownikiem audio, który znaczy m.in. słuchać. Jak tu jednak powiązać słuchanie z bilansami i księgowością? Z pomocą przychodzi opowieść o egzekwowaniu podatków w średniowiecznej Anglii. Na określony dzień roku szeryf zwoływał wszystkich mieszkańców danego hrabstwa do głównego miasteczka, gdzie uiścić mieli zbierany w brzęczącej monecie podatek gruntowy. Podatek ów zwany geld, Danegeld albo heregeld, a potem carucage, był powszechny i wynosił przez długie dekady 2 szylingi (dziś równowartość około 100 funtów) od jednego łana (hide) tj. „ziemi zdolnej wyżywić rodzinę”. Monety przeznaczone na podatek wrzucane były kolejno przez każdego podatnika do miedzianego kotła, a siedzący przy nim poborca nasłuchiwał brzęku, sprawdzając rzetelność płatników na podstawie natężenia dźwięku. Stąd właśnie wziąć się miał „audytor”. Wierzyć w to można lub nie, ale brzmi intrygująco.

Na potwierdzenie wyjściowej tezy o dzisiejszej głuchocie audytorów objawiającej się w spowszednieniu nieuczciwych lub wręcz przestępczych praktyk księgowych „The Economist” przytacza spektakularne zdarzenia z ostatnich miesięcy. Zawyżanie prognozowanych zysków sprowadziło do siedziby sieci handlowej Tesco nie tylko regulatorów rynku giełdowego, lecz także prokuratorów. W Hiszpanii jest publiczno-sądowe zamieszanie wokół dawniejszych wyników finansowych wielkiego banku Bankia. W 2012 r. Hewlett-Packard wpisał w straty około 8 mld dol. z wartego 10,3 mld dol. zakupu firmy Autonomy. Japoński Olympus przyznał się do ukrywania strat liczonych w miliardach dolarów.

W każdym z tych przypadków rewizji sprawozdań finansowych dokonywała firma z tzw. Wielkiej Czwórki, czyli największych firm audytorskich świata: PwC, EY, Deloitte, KPMG. Amerykańska agenda rządowa Federal Deposit Insurance Corporation pozwała PwC o 1 mld dol. zadośćuczynienia za nieodkrycie przez biegłych rewidentów tej firmy trwających wiele lat oszustw dokonywanych w upadłym w 2009 r. Colonial Bank. O globalnym i narastającym rozluźnieniu zasad uczciwości w prezentowaniu wyników działalności gospodarczej świadczyć ma również usunięcie w ostatnich latach z północnoamerykańskich giełd ponad 100 spółek pochodzących z Chin, czego wspólnym powodem były niedostatki w ich raportach finansowych. (>>czytaj także: Połowa polskich oszustów w garniturach, to kierownictwo spółek)

Opinia zamiast gwarancji

Dziś gros postronnych obserwatorów żyje w przeświadczeniu, że albo wszystko na nic, bo światem rządzi sitwa 1 proc. najbogatszych, albo że czuwa nad wszystkim na co dzień mnóstwo dobrych ludzi, a powtarzające się kłopoty i kryzysy są po prostu jak ospa wietrzna lub odra, które kiedyś trzeba przebyć. Jeśli rację mają ci drudzy, to pozostają w mocy przytaczane przez „The Economist” słowa pewnego brytyjskiego sędziego, który powiedział w 1896 r., że: „audytor nie ma obowiązku być detektywem, (…) jest nadzorcą, a nie posokowcem” (czyli psem podążającym za śladem krwi).

Zdaje się, że współcześni audytorzy wzięli sobie tę opinię głęboko do serca. Tygodnik podkreśla, że profesja biegłych sprawdzających księgi zaszła bardzo daleko w odsuwaniu od siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności. Swego czasu audytorzy „gwarantowali”, że księgi są w porządku, dziś „wydają opinie”, zapewniając, ale w granicach rozsądku, że księgi oddają materialne i finansowe aspekty działania firmy, a zapisów w sprawozdaniach finansowych dokonano zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa. Jim Peterson, cytowany przez czasopismo prawnik z dawnego Arthur Andersen, przekłada treść wydawanych przez audytorów opinii na język zwykłych zjadaczy chleba. Jego zdaniem czytać je trzeba mniej więcej tak: „Powyższa informacja finansowa jest najczęściej i z grubsza OK, o tyle oczywiście, o ile jesteśmy ją w stanie ocenić”.

Sprawdzanie sprawozdań finansowych przez biegłych nie jest obowiązkiem powszechnym. W przepisach poszczególnych państw zawarte są mniej lub bardziej szczegółowe kryteria. Przymus dotyczy zwłaszcza banków i innych firm sektora finansowego, w przypadku innych przedsiębiorstw jest większy obszar wolności. W Polsce audyt jest obowiązkowy m.in. dla firm zatrudniających 50 i więcej osób. Na nieobowiązkowy audyt jest jednak wielu chętnych, bo daje to dobry efekt wizerunkowy, ale przede wszystkim bez audytu ksiąg nie ma rozmowy (nawet bardzo wstępnej) w żadnym banku.

Audyt, zwłaszcza w wykonaniu tzw. Wielkiej Czwórki, brzmi bardzo poważnie, ale audytorzy to jednak tylko sowicie opłacani biznesmeni, a nie bezstronne wyrocznie sprawdzające każdą fakturę i każdy zapis na kontach i rachunkach bankowych, bo to po prostu niemożliwe. „The Economist” uważa, że (biznesowe) zasady wbudowane w obecny interes audytorski tak rozmijają się z celem, że są niemalże gwarancją zawiedzenia oczekiwań inwestorów.

Firmy zamawiające audyty chcą je mieć jak najtaniej i jak najszybciej. Audytor musi zarobić i to sowicie. Rutynowe czynności trzeba oczywiście wykonać, ale koszty należy trzymać w ryzach. Jak to działa, można sprawdzić, stając o zimowym lub wiosennym poranku przed siedzibami dużych spółek. Co chwila podjeżdża kolejna taksówka, z której wysiada stadko gołowąsów i dzierlatek zaraz po dyplomie, którzy w granatowych uniformach zdążają badać księgi w imieniu partnerów z PwC, EY, Deloitte czy KPMG, którzy podpiszą się potem pod opinią. Zdarzają się w procesie audytu odkrycia sugerujące nieprawidłowości, ale układ finansowy między zamawiającym usługę a jej wykonawcą sprawia, że lepiej ranę zamaskować (poprawki do sprawozdania i uwagi napisane ezopowym językiem) niż ją wyczyścić, dmiąc wszem i wobec na alarm, bo to drugie grozi konfliktem, niesmakiem wśród innych zleceniodawców i kosztownym sporem prawnym.

Są taktyki, brakuje strategii

„The Economist” wymienia taktyki obrony przed niebezpieczeństwem związanym z obecną praktyką powierzchownego weryfikowania prawdomówności przedsiębiorstw. Pierwsza to kroki formalne w postaci wyboru biegłych rewidentów przez formalnie niezależne od zarządów komitety audytowe. Druga ogranicza bardzo zakres pierwszej, odwołując się do siły reputacji – „zatrudniamy wyłącznie kogoś z Wielkiej Czwórki”. Jest to postępowanie w miarę racjonalne, ale nie daje pełnej ochrony –sprawdzane przez nią firmy składają się łącznie na 98 proc. wyceny amerykańskiego rynku giełdowego, więc największe afery księgowe wybuchają siłą rzeczy mimo badań i pieczęci Wielkiej Czwórki.

Trzecia taktyka sprowadza się do drogi prawnej: pozywa się pechowych, błądzących lub niestarannych audytorów. W świecie anglosaskim nie jest to droga nazbyt skuteczna z dwóch podstawowych powodów. Wielka Czwórka to potężne organizacje z ogromnym zapleczem prawnym, więc w sądach kosa trafia na kamień, zwłaszcza że kamień jest finansowo odporny. Drugi powód to konieczność uprawdopodobnienia intencjonalnej nierozwagi w działaniach audytora jako warunek przyjęcia pozwu przez sąd amerykański. Czwarta taktyka to audyt audytorów prowadzony przez instytucje państwowe, takie jak wspomniany PCAOB.

Taktyka to działania doraźne. Jaka natomiast mogłaby być strategia przeciw szerzeniu się przekrętów księgowych i nieporadności w ich wykrywaniu w procesie audytów? Na pierwszym miejscu tygodnik wymienia poszerzanie zakresu audytu. Cytuje szefa amerykańskiej odnogi PwC, który mówi, że warto byłoby badać więcej value drivers, czyli czynników zwiększających wartość. W przypadku firm farmaceutycznych może to być liczba obiecujących preparatów poddawanych badaniom w poszukiwaniu nowych leków, a dla firm z sektora energii ocena audytorska posiadanych zasobów do wydobycia.

Istotne byłoby łamanie oligopolu Wielkiej Czwórki, ale tu pojawiają się paradoksy. Ostatnio Ministerstwo Sprawiedliwości USA odstąpiło podobno od zamiaru wytoczenia KPMG sprawy za propagowanie nielegalnych schronień antypodatkowych w obawie, że w wyniku ewentualnej oligopol stanie się jeszcze silniejszy. Ponieważ siłą Wielkiej Czwórki jest m.in. ogólnoświatowy zasięg, to kolejny paradoks polega na tym, że osłabienie pozycji konkurencyjnej obecnie najsilniejszych musiałoby polegać na umocowaniu na rynku innych gigantów.

Ciągle powraca kwestia domniemanych ukrytych relacji między zarządami i audytorami. Na tym tle pojawiają się propozycje wyznaczania audytorów przez giełdy, ale od razu pojawia się kontrargument, że same giełdy byłyby potencjalnie zainteresowane poluzowaniem rygorów, bo to przyciągnęłoby na parkiety kolejne firmy. Mówi się więc niekiedy o wysyłaniu biegłych do firm przez państwo. Gdy ktoś zarzuci autorom tego pomysłu wybujały etatyzm, wskazują, że co innego poborca podatkowy, który w przypływie złego humoru może nas nawet zniszczyć, a co innego opłacany przez nas samych biegły. Pojawia się też idea ubezpieczeń od błędów księgowych, ale za dużo w niej naiwnej wiary w zdolności aktuariuszy i za duże pola konfliktów, gdy już dojdzie do szkody. Przede wszystkim zaś brak ofert.

Desperaci z obszaru nieskrępowanego rynku proponują zlikwidowanie wszelkich obowiązków i rygorów audytowych, twierdząc, że biegli rewidenci czerpią teraz rentę ze swej bylejakości, bo audyt jest wymuszany, a nie pożądany, więc chodzi o to, by go przejść, zapłacić i zapomnieć. Gdyby pojawiła się niewymuszona potrzeba udowodnienia innym, że jesteśmy pod względem rachunkowym czyści, to w ślad za nią ponoć przyjść jakość, czujność i sumienność.

W Polsce problem nie jest może jeszcze tak palący, jak widzi to brytyjski tygodnik. Dominacja wielkiej czwórki również u nas jest wyraźna, bo duże spółki wychodzą z założenia, że urzędnicy państwowi nie są na tyle sprawni, żeby podważyć opinię tego czy innego molocha, ale afer z niestarannym lub nietrafnym audytem u nas nie ma. Nie należy wykluczać, że jest to efekt wysokiej jakości pracy albo że problem dopiero się ujawni, ale najpewniej chodzi o to, że w biznesach prowadzonych na skalę lokalną jest mniej miejsca na manipulowanie księgami.

Nie ma prostych rozwiązań złożonych problemów. Światowa gospodarka od lat pozostaje w bałaganie praktycznym i intelektualnym. Gorzej, że więcej nawet niż problemów jest sprzecznych ze sobą propozycji ich rozwiązywania. „The Economist” przeoczył najistotniejsze moim zdaniem warunki przedwstępne jakiekolwiek poprawy: porządkowanie i uczytelnianie przepisów podatkowych oraz rachunkowych, a także powstrzymywanie kreatywności fiskusa, a z drugiej strony – lobbystów, najlepiej od razu w skali globalnej. Brzmi to dziś nieprawdopodobnie, ale 30 lat temu nikt nie wierzył np. w Europę z Schengen.

(C. Sutterstock)

Tagi