Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Ekorewolucja w energetyce potrzebna, ale słono zapłacą za nią konsumenci

Rząd chce mniej dopłacać do energetyki odnawialnej, ale oczekuje więcej inwestycji. Tysiące nowych mikroelektrowni mają być efektem rewolucyjnych zmian, jakie wprowadzi ustawa o odnawialnych źródłach energii. Jedno się nie zmieni: koszty finansowej pomocy dla ekoenergetyki wciąż będą przerzucane na konsumenta energii.
Ekorewolucja w energetyce potrzebna, ale słono zapłacą za nią konsumenci

(CC By-NC-ND KoppCorentin)

Roboczy projekt nowej ustawy przedstawiło niedawno Ministerstwo Gospodarki. Wicepremier Waldemar Pawlak liczy, że zostanie ona uchwalona do końca roku. Ma się w niej znaleźć m.in. zapis, że wszystkie nowo budowane i przechodzące kapitalny remont domy od 2015 r. będą musiały być wyposażane w jakąś instalację do produkcji energii ze źródeł odnawialnych: kolektor słoneczny, pompę ciepła, miniwiatrak czy ogniwo fotowoltaiczne. To jednak byłaby tak radykalna zmiana, że resort raczej jej nie przeforsuje.

Unia mięknie

Polska stawiając na bardziej oszczędne wsparcie energetyki odnawialnej wpisuje się w trend obejmujący już całą Unię Europejską. Polega on na zmniejszaniu finansowych obciążeń państwa i podatników, w związku z realizacją unijnej polityki energetyczno-klimatycznej. Przyczyna jest prosta: w wyniku kryzysu finansowego i tarapatów strefy euro, państw Unii nie będzie w najbliższych latach stać, na tak hojne jak dotychczas wspieranie inwestycji, zmniejszających emisję CO2.

Jak wyliczyli ostatnio analitycy Ernst & Young, Hiszpania wyda do 2015 r. na przeciwdziałanie zmianom klimatycznym o  5,1 mld euro mniej niż wcześniej zamierzała, Wielka Brytania – o 4,2 mld euro mniej, a Francja – o 2,9 mld euro mniej. Ernst & Young w swym raporcie zaznacza, że cięcia mogą być jeszcze większe, jeśli kryzys w strefie euro się zaostrzy.

Jeszcze kilka miesięcy temu za sprzeciw Polski wobec proponowanego przez Komisję Europejską zaostrzenia unijnej polityki klimatyczno-energetycznej spadły na nasz kraj gromy. Dziś Bruksela wyraźnie mięknie i zaczyna uwzględniać nasze postulaty.

Przykładem jest złagodzenie – na prośbę Polski – zapisów związanych z unijnym dokumentem o nazwie „Energy Roadmap 2050”, które zakładały znaczące zaostrzenie polityki energetycznej po 2020 r. Na spotkaniu ministrów środowiska UE 11 czerwca w Luksemburgu ten temat zajął tylko minutę i nie wzbudził żadnej dyskusji. Marcin Korolec, minister środowiska, twierdzi wręcz, że w najbliższych miesiącach nastąpi poważna zmiana unijnej polityki i do jej celów dodany zostanie taki, iż energia musi być tania.

>czytaj: Ekologia opłaca się bogatym

Rozwiązania wiatrem podszyte

Jak to wszystko się ma do istniejącego dziś w Polsce systemu wsparcia energetyki odnawialnej? Trzeba zacząć od tego, że ów system opiera się głównie na tzw. zielonych certyfikatach. Na firmy handlujące prądem nałożono obowiązek kupowania określonej ustawowo ilości energii elektrycznej, pochodzącej ze źródeł odnawialnych (ta ilość z roku na rok rośnie). By udowodnić, że wywiązały się z tego obowiązku, muszą one okazać zielone certyfikaty, które kupują wraz z energią od właścicieli wiatraków, elektrowni wodnych czy biomasowych. Jeśli mają tych certyfikatów za mało, płacą kary.

System takich ekocertyfikatów jest na pewno bardziej rynkowy od modelu feed in tariff, stosowanego m.in. w Niemczech, i z tego powodu wprowadziło go już kilka krajów. W Polsce jednak został on wadliwie skonstruowany, co doprowadziło do licznych patologii.

Główną patologią jest to, że ponad połowę finansowego wsparcia dla energetyki odnawialnej otrzymują u nas istniejące od dziesięcioleci elektrownie wodne oraz elektrownie węglowe, stosujące tzw. współspalanie. Polega ono na dorzucaniu do kotłów węglowych odpadów drzewnych i innych typów biomasy, co jest bardzo nieefektywną metodą produkcji prądu i niewiele ma wspólnego z ekologią.

Doszło do takiego absurdu, że polskie elektrownie węglowe zaczęły importować biomasę do spalenia nawet z Afryki. Na zielonych certyfikatach zarabiają więc u nas najwięcej właściciele dużych elektrowni i elektrociepłowni węglowych oraz tych wodnych, które zostały wybudowane dawno temu i już wiele lat temu koszt ich budowy zwrócił się.

A przecież zielone certyfikaty wprowadzano w Polsce po to, żeby powstawało jak najwięcej nowych elektrowni wykorzystujących odnawialne źródła energii: wiatraków, siłowni wodnych, biogazowni, kotłów na biomasę itd.

Tymczasem nie dość, że buduje się ich stosunkowo mało, to większość tych inwestycji stanowią elektrownie wiatrowe. Ich rentowność dzięki zielonym certyfikatom i dotacjom inwestycyjnym z funduszy publicznych dochodziła u nas w ostatnich latach do 30 – 40 proc. Wśród inwestorów poszła fama, że w Polsce nie ma lepszego sposobu na pomnożenie kapitału od stawiania wiatraków. Przerzucali się na nie ci, którzy wcześniej – w latach hossy na rynku nieruchomości – postawili na deweloperkę i osiągnęli krociowe zyski.

Certyfikat na droższy prąd

Najpoważniejszą wadą naszego systemu pobudzania rozwoju odnawialnych źródeł energii jest to, że wspiera produkcję, a nie inwestycje. W Polsce właścicielowi wiatraka państwo zapewnia pomoc finansową także wtedy, gdy inwestycja już mu się zwróciła (w Niemczech przysługuje tylko na okres zwrotu zainwestowanego kapitału).

Nic więc dziwnego, że wspieranie energetyki odnawialnej kosztuje już nasz kraj – według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki – aż 6,2 mld zł rocznie (dane za 2011 r.). Z tego na spalanie biomasy, czyli głównie współspalanie, przypada ponad 3,2 mld zł, a na elektrownie wodne – 1,1 mld zł (z czego gros zabierają stare siłownie, takie jak Solina czy Włocławek). Te wydatki to koszt zielonych certyfikatów, kar za nie wywiązanie się z obowiązku zakupu określonej ilości energii odnawialnej oraz zwolnienia tego typu energii z akcyzy (to ostatnie kosztuje budżet państwa 250 mln zł rocznie).

Taka konstrukcja systemu spotyka się z coraz większą krytyką. Wielu ekspertów twierdzi, że jeśli go nie zmienimy, Polska nie wywiąże się z unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego i do 2020 r. nie zdoła 20 proc. prądu produkować ze źródeł odnawialnych.

W dodatku, gdy wybuchł kryzys finansowy i zaczęto szukać oszczędności oraz racjonalizować wydatki wyszło na jaw, że w krajach UE nic tak nie drożeje, jak energia. Według Eurostatu od lipca 2009 r. do lipca 2010 r. cena prądu dla gospodarstw domowych w Unii wzrosła średnio o 5,6 proc. (gaz o 7,5 proc.), a od lipca 2010 r. do lipca 2011 r. – o kolejne 6,3 proc. (gaz o 12,6 proc.).

Polska należy do tych krajów Wspólnoty, w których energia drożeje najbardziej (tylko w 2011 r. prąd zdrożał u nas o 5,1 proc.). Walnie przyczynia się do tego obecny system wsparcia energetyki odnawialnej. Przerzucił on bowiem niemal w całości koszty tego wsparcia na konsumentów. Firmy sprzedające prąd doliczają bowiem do jego ceny swoje wydatki na skup zielonych certyfikatów i na kary za niewywiązywanie się z obowiązku kupowania określonej ilości energii ze źródeł odnawialnych.

Forum Odbiorców Energii Elektrycznej i Gazu szacuje, że ekologiczne parapodatki nakładane na energię podniosły w Polsce cenę prądu w ostatnich latach aż o 20 proc., a największy udział w tym miały zielone certyfikaty.

Projekt zmian

Z tych powodów Ministerstwo Gospodarki postanowiło zmienić system wsparcia energetyki odnawialnej. Obiecało, że obniży koszty jego funkcjonowania, co ma przełożyć się na mniejszy wzrost cen prądu.

Jednak projekt nowej ustawy resort przedstawił dopiero w grudniu zeszłego roku. Dopiero, bo według zobowiązań Polski wobec UE powinniśmy tę ustawę nie tylko opracować, uchwalić, ale i wdrożyć do grudnia 2010 r.  Na dodatek ów projekt został gremialnie skrytykowany przez menedżerów i ekspertów z branży energetycznej. Podwładni Waldemara Pawlaka uderzyli się w piersi i zapewnili, że dokument skorygują, uwzględniając zgłoszone postulaty. Jego poprawioną wersję przedstawili pod koniec maja. Przewiduje ona rewolucyjne zmiany. Oto najważniejsze z nich:

Po pierwsze: Już istniejące elektrownie, bazujące na źródłach odnawialnych, będą dostawać zielone certyfikaty tylko przez 15 lat, a w przypadku instalacji współspalania tylko przez 5 lat od momentu oddania ich do użytku. Jedynym wyjątkiem będą istniejące dłużej niż 15 lat elektrownie wodne, które w ostatnim piętnastoleciu zostały tak zmodernizowane, że zwiększyła się ich moc (będą dostawać zielone certyfikaty przez 15 lat od daty zakończenia tej modernizacji).

Po drugie: Nowo budowane elektrownie bazujące na źródłach odnawialnych będą dostawać zielone certyfikaty tylko przez okres zwrotu zainwestowanego kapitału.

Po trzecie: Dotychczas za każdy megawat energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych – niezależnie od ich rodzaju – producent dostawał jeden zielony certyfikat (ostatnio jego cenę określono na 270 zł). To się ma zmienić. Według projektu liczba przyznawanych certyfikatów będzie zależała od źródła energii oraz od wielkości elektrowni. Zostanie zastosowana także tzw. degresja, to znaczy, że wsparcie dla każdej nowo oddanej elektrowni będzie z każdym rokiem maleć. Ministerstwo Gospodarki chce też, żeby współspalanie docelowo przestało otrzymywać jakiekolwiek wsparcie.

Po czwarte: Nowością będzie wsparcie dla tzw. mikroinstalacji (o mocy do 200 kilowatów), czyli m.in. przydomowych wiatraków, paneli słonecznych, najmniejszych turbin wodnych i biogazowni rolniczych, które dotychczas nie były uwzględnione w systemie finansowego wsparcia. Ich właściciele nie będą jednak otrzymywać zielonych certyfikatów. Za to rząd zapewni im stałe, wyższe od rynkowych taryfy za dostarczane przez nich nadwyżki prądu do sieci (tzw. system feed in tariff). Do budowania mikroinstalacji ma zachęcać także m.in. zwolnienie z obowiązku prowadzenia działalności gospodarczej.

Ściągawka ze świata

Opracowując powyższe rozwiązania, Ministerstwo Gospodarki wzorowało się na rozwiązaniach niemieckich, szwedzkich i brytyjskich.

To w Niemczech stosuje się – oprócz modelu feed in tariif – różnicowanie wsparcia w zależności od rodzaju elektrowni oraz ich opłacalności. Dzięki temu rząd może stymulować rozwój tych źródeł energii odnawialnej, które na razie są mniej rentowne od pozostałych. Z wielu tych rozwiązań rząd Niemiec w ostatnim czasie (ze względów oszczędnościowych) zaczął się wycofywać, wywołując falę sprzeciwu dotychczasowych beneficjentów.

Resort gospodarki proponuje większe wsparcie dla morskich elektrowni wiatrowych, elektrowni wodnych, solarnych czy biogazowni, bo są one droższe w budowie od pozostałych instalacji.

Wielka Brytania postawiła z kolei na wspieranie rozwoju mikroinstalacji energetycznych, dzięki czemu jest ich na Wyspach już kilkaset tysięcy. Mikroinstalacje urzekają tym, że mogą je budować także przeciętni Kowalscy, przy domach, zmniejszając swoje wydatki na zakup energii. Ministerstwo Gospodarki przekonuje także, że dzięki upowszechnieniu w Polsce mikroinstalacji energetycznych, rozwojowi tzw. energetyki rozproszonej (polegającej na zastępowaniu lub uzupełnianiu dużych elektrowni setkami mniejszych siłowni rozsianych po całym kraju) będziemy mniej wydawać na przesył prądu. A także na rozbudowę i modernizację sieci przesyłowej.

Specjalność Szwedów z kolei to przerabianie na energię większości odpadów (część jest spalana, a część przetwarzana na biogaz), odzyskiwanie tzw. przemysłowego ciepła odpadowego i pompy ciepła. W 1981 r. Szwecja była najbardziej uzależnionym od ropy krajem Zachodu, bo aż 84 proc. energii cieplnej wytwarzała z oleju opałowego. Dziś prawie w ogóle z niego nie korzysta. Ponad 48 proc. tej energii produkuje z biomasy, 16 proc. z odpadów i po 9 proc. z pomp ciepła oraz z przemysłowego ciepła odpadowego (chodzi m.in. o ciepło uchodzące wraz ze spalinami przez kominy elektrowni i fabryk). Ministerstwo Gospodarki zamierza ten model, choćby częściowo, powielić w Polsce, udzielając dużego wsparcia biogazowniom.

Jednocześnie resort chce – poprzez zawarte w projekcie ustawy rozwiązania – zmniejszyć nasze wydatki na wsparcie tego segmentu energetyki. Temu ma służyć m.in. stopniowe odbieranie wsparcia finansowego instalacjom współspalania, starym elektrowniom wodnym czy dużym elektrowniom wiatrowym. Jakie będą z tego tytułu oszczędności, na razie trudno oszacować, ale w grę wchodzą setki milionów złotych.

Szczegóły projektu z pewnością jeszcze się zmienią, m.in. dlatego, że mimo znaczących poprawek wciąż budzi on kontrowersje, także wśród zwolenników „zielonej” energetyki. Dlatego m.in., że proponuje bardzo duże wsparcie dla spalania biomasy, które od tzw. współspalania niewiele się różni i z którego wciąż korzystałyby głównie elektrownie węglowe, gremialnie rozbudowujące się dziś o kotły na biomasę.

>raport Banku Światowego o rozwoju energetyki solarnej

Konieczność czy fanaberia

Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energii Odnawialnej, twierdzi, że zaproponowane przez Ministerstwo Gospodarki wsparcie dla mikroinstalacji zapewni opłacalność jedynie panelom fotowoltaicznym i turbinom wodnym. Jednak już nie wystarczy, żeby opłacało się budować mikrobiogazownie (do 50 kW), mikroelektrownie wiatrowe (do 200 kW), a także najmniejsze, przydomowe instalacje (do 10 kW). To zaś oznaczałoby, że boomu inwestycyjnego w tych segmentach nie będzie. Grzegorz Wiśniewski krytykuje także resort za to, że nie uwzględnił postulatu wprowadzenia ulg podatkowych w przypadku takich inwestycji (to rozwiązanie stosuje się np. w Szwecji), zapewnił zbyt duże wsparcie wielkim elektrowniom wodnym (choć w pozostałych krajach UE już się ich nie buduje), a koszty finansowej pomocy dla energetyki odnawialnej w dalszym ciągu przerzuca w całości na konsumenta energii.

Jedno jest pewne: system wsparcia energetyki odnawialnej w Polsce radykalnie się zmieni. Nie wszystkim jednak sam kierunek się podoba.

Wielu ekspertów wskazuje, że produkcja energii ze źródeł odnawialnych jest, i długo będzie, droższa od tej, którą wytwarza się z węgla, gazu, uranu czy ropy. Potwierdzają to m.in. analizy firmy Ernst & Young, która policzyła, ile obecnie w Polsce kosztuje budowa elektrowni i produkcja prądu w zależności od rodzaju źródła energii.

Według cen i warunków rynkowych z 2011 r. koszt budowy lądowej elektrowni wiatrowej w naszym kraju to 6,6 mln zł w przeliczeniu na jeden megawat mocy, elektrowni węglowej – tyle samo, gazowej – 3,9 mln zł, atomowej – 14,4 mln zł, morskiej wiatrowej – 13,6 mln zł, małej elektrowni wodnej – 14,4 mln zł (uwzględniony koszt budowy tamy na rzece), fotowoltaicznej – 7,8 mln zł, elektrowni biomasowej – 10,3 mln zł, biogazowni rolniczej, wytwarzającej prąd i ciepło – 14,4 mln zł, a elektrociepłowni na biomasę – 10,7 mln zł.

Dużo gorzej dla źródeł odnawialnych wygląda zestawienie kosztów produkcji energii (Ernst & Young wziął pod uwagę przy ich szacowaniu także koszty inwestycyjne oraz założył oczekiwany zwrot z zainwestowanego kapitału na poziomie 10 proc. rocznie): elektrownia na węgiel kamienny (przy założeniu, że musi płacić za każdą wyemitowaną tonę CO2, a cena uprawnień do emisji wyniesie 60 zł za tonę) – 282 zł za 1 megawatogodzinę, gazowa – 314 zł (w tym przypadku także uwzględniono koszt zakupu uprawnień do emisji CO2), atomowa – 313 zł, elektrociepłownia biomasowa – 393 zł, wiatrowa lądowa – 466 zł, morska wiatrowa – 713 zł, fotowoltaiczna – 1091 zł, elektrownia biomasowa – 487 zł, mała elektrownia wodna – 484 zł, a elektrociepłownia na biogaz – 470 zł za MWh.

Odnawialne źródła energii wypadają tak źle z kilku powodów.

Pierwszy, to wciąż bardzo wysokie koszty budowy instalacji energetycznych bazujących na tych źródłach.

Drugim powodem jest to, że wiele z nich nie produkuje prądu cały czas, tak jak elektrownia węglowa (instalacje fotowoltaiczne w Polsce wykorzystują całą swoją zainstalowaną moc tylko przez około 1000 godzin rocznie, a wiatraki „pracują” średnio tylko przez 4 – 5 godzin dziennie).

Trzeci powód, to dość wysokie ceny biomasy, które wynikają m.in. z tego, że wciąż za mało wykorzystujemy do produkcji energii odpady organiczne, które są najtańszą biomasą.

Czwarty powód – w produkcji energii z węgla czy z gazu wciąż nie uwzględnia się dużej części tzw. kosztów zewnętrznych, np. emisji szkodliwych tlenków azotu. W 2016 r., zgodnie z unijnymi dyrektywami, elektrownie w krajach UE będą musiały radykalnie zmniejszyć emisję tych gazów, co pociąga za sobą bardzo kosztowne inwestycje. A tego już w porównaniach nie uwzględnia się.

Nie ma innego wyjścia

Zasadnicze pytanie jednak brzmi: skoro energetyka odnawialna jest wciąż tak mało konkurencyjna, to czy Polska mogłaby przestać wspierać jej rozwój?

Odpowiedź brzmi: nie. I nie chodzi tylko o nasze zobowiązania wobec UE, wynikające z pakietu energetyczno-klimatycznego. Ale i o to, że energetyka odnawialna to dziś najszybciej rozwijający się segment sektora energetycznego na świecie i według rynkowych prognoz (m.in. brytyjskiego koncernu BP) ów trend utrzyma się w najbliższych dekadach.

Ta ogólnoświatowa tendencja wynika w dużej mierze z utrzymującego się od lat – głównie za sprawą krajów rozwijających się – szybkiego wzrostu globalnego popytu na energię i paliwa, co pociąga za sobą wzrost cen ropy, gazu, węgla, a także uranu. To dlatego energetykę odnawialną wspierają u siebie wszystkie najbogatsze państwa świata, a także wiele krajów rozwijających się, wśród nich Chiny, Indie i Brazylia.

Gdzie dziś najszybciej na świecie rozwija się krytykowana u nas energetyka wiatrowa? W Chinach. Aktualny plan pięcioletni Państwa Środka (2011 – 2015) zakłada zmniejszenie emisji CO2 o 17 proc. oraz zwiększenie udziału odnawialnych źródeł  w produkcji energii do 11,4 proc. Chińczycy dostrzegli w odnawialnych źródłach energii i energooszczędnych technologiach swój interes, bo dzięki nim tworzą u siebie tysiące nowych miejsc pracy i firm, całe nowe gałęzie gospodarki.

Szwedzi są dumni, że dzięki odnawialnym źródłom energii zmniejszyli swój import i uzależnienie od niego oraz stworzyli w swoim kraju 200 tys. dodatkowych miejsc pracy.

Jeśli przez taki pryzmat spojrzy się na segment energetyki odnawialnej, wtedy okaże się, że jej wspieranie nie jest tak mało racjonalne, jak przekonują przeciwnicy.

Jacek Krzemiński

(CC By-NC-ND KoppCorentin)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Atom daje tanią energię i niskie emisje

Kategoria: Ekologia
Uranu wystarczy na co najmniej 200 lat, a może nawet na dziesiątki tysięcy lat – mówi dr inż. Andrzej Strupczewski, profesor Narodowego Centrum Badań Jądrowych.
Atom daje tanią energię i niskie emisje

Coraz bardziej ambitne cele energetyczne

Kategoria: Ekologia
Udział źródeł odnawialnych w konsumpcji energii wynosi w Polsce około 16 proc. Do 2030 r. powinien on wzrosnąć do 23 proc., a dekadę później co najmniej do 28,5 proc. W obliczu zagrożeń klimatycznych i geopolitycznych oczekuje się, że nasze cele będą bardziej ambitne.
Coraz bardziej ambitne cele energetyczne