Autor: Marek Pielach

Dziennikarz Obserwatora Finansowego, specjalizuje się w makroekonomii i finansach publicznych

Gospodarka potrzebuje nie tylko funduszy z Unii

Mamy wielki tort z Brukseli - ponad 300 mld złotych. Są powody do radości z udanych negocjacji. Retoryka sukcesu z walki o każdy unijny grosz powinna jednak szybko ustąpić na rzecz refleksji, jak środki te zostaną wykorzystane. Eksperci przypominają, że dynamika produktywności w gospodarce już wynosi zero, a fundusze z Unii to de facto wydatki socjalne, a nie rozwojowe.
Gospodarka potrzebuje nie tylko funduszy z Unii

Premier Donald Tusk na konferencji w Brukseli po zakończeniu negocjacji w sprawie budżetu EU 2014-2020 (c) PAP

Przywódcy państw Unii Europejskiej, jak co siedem lat, ustalili wieloletnie ramy finansowe, a więc plan, na którym będą opierały się budżety UE w latach 2007-2014. To ważne wydarzenie, ale daleko mu do cudu. Inaczej mogą twierdzić tylko ci, którzy skupili się na politycznym spektaklu, który przy takiej okazji jest nieodzowny. Tym razem spektakl był wyjątkowo długi, bo czasy ciężkie, a aktorzy ambitni.

Zwycięzcy w politycznym teatrze

Najlepiej przygotował się David Cameron, który próbę generalną miał jeszcze w Londynie zapowiadając referendum dotyczące wyjścia z Unii Europejskiej. Na scenę w Brukseli wszedł pieszo, zostawiając limuzynę za rogiem, by grać srogiego księgowego tnącego koszty. Z pomocą przyszła mu występująca w pierwszoplanowej roli żeńskiej kanclerz Niemiec Angela Merkel. Ich przeciwnikiem był zwolennik dużego budżetu prezydent Francji Francois Hollande, który  – co rzadkie w takich przedstawieniach –  wrócił do domu upokorzony. Reszta aktorów odgrywała role drugoplanowe.

W efekcie nowa perspektywa finansowa to 908 mld euro po stronie płatności (960 mld euro po stronie zobowiązań), a więc mniej niż 1 proc. PKB krajów UE i jest to najniższa relacja od 1993 roku, kiedy wprowadzono wieloletnie ramy finansowe. Oczywiście to także wyraźnie mniej niż chciała Komisja Europejska w czerwcu 2011 roku (988 mld euro w płatnościach, 1033 mld euro w zobowiązaniach) i mniej niż wyobraża sobie Parlament Europejski, do którego teraz ten teatr polityczny się przeniesie.

Z ważniejszych pozycji w nowej siedmiolatce w porównaniu do obecnej zwiększono tylko środki na programy zatrudnienia i badań naukowych – do 125,6 mld euro z 91,5 mld. Najwięcej oszczędzono na dopłatach dla rolników i rozwoju obszarów wiejskich. Będzie 373,2 mld euro, w porównaniu do obecnych 420 mld. Nadal jednak „Unia Europejska wydaje więcej na krowy niż na młodych ludzi”, jak stwierdziło w oświadczeniu przed szczytem Europejskie Forum Młodych i trzeba przyznać, że cytat się przyjął. Ucierpiała też polityka spójności. Przeznaczono na nią 325,1 mld euro, w obecnym budżecie to 354,8 mld.

Biorąc to pod uwagę najlepszymi aktorami drugoplanowymi okazali się w kolejności: premier Węgier, pani prezydent Litwy, premier Grecji, premier Łotwy oraz premier Polski. Tak wygląda pierwsza piątka krajów, które mogą dostać najwięcej pieniędzy w przeliczeniu na mieszkańca. Jeśli nie uwzględnimy liczby ludności Polska będzie oczywiście największym beneficjentem.

Dzięki porozumieniu z Francją, zapewne też dzięki pomocy Niemiec przy malejącym budżecie dostaliśmy z funduszu spójności więcej niż poprzednio. Choć jeśli uwzględnić inflację to o 10 proc. mniej. W każdym razie 72,9 mld euro na politykę spójności to liczbowo więcej niż 68 mld euro, a 28,5 mld euro na politykę rolną to więcej niż dotychczasowe 24 mld euro. Razem z innymi pozycjami daje to łącznie 105,8 mld euro, które po kursie z piątku warte są 441 mld złotych. Kwotę tę należy jednak zmniejszyć o jedną trzecią aby uwzględnić składki jakie musimy do UE wpłacić.

W relacji do produktu krajowego

Pewnie dlatego na konferencji premiera, podczas której kroił wielki tort pojawiła się tylko liczba 303,5 mld zł, która powstała po przeliczeniu 72,9 mld euro z funduszy na politykę spójności. Te 303,6 mld złotych przez siedem lat to w praktyce 43 mld złotych rocznie i to zakładając 100 proc. wykorzystanie środków. Suma w porównaniu z budżetem państwa imponująca, ale w zestawieniu z całą gospodarką już nie. PKB Polski na koniec 2011 roku wynosił 1522,7 mld złotych, zatem 43 mld złotych rocznie to 2,8 proc.

Dla porównania ponad 10 proc. PKB – 157 mld zł miały na kontach we wrześniu 2012 roku polskie firmy, które – jak przyznaje Ministerstwo Gospodarki – boją się w obecnym otoczeniu inwestować. Co zatem byłoby bardziej pożyteczne – zaangażowanie ogromnych sił w pisanie wniosków unijnych aby „wyciskać Brukselkę” na góra 43 mld złotych rocznie, które pójdą na pokrycie kostką Bauma każdej gminy, czy stworzenie lepszych warunków dla inwestowania prywatnym firmom? Pytanie retoryczne, ale wciąż rzadko zadawane.

Ostatni raz słyszałem je rok temu podczas prezentacji raportu „Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu”. Jego autorzy z prof. Jerzym Hausnerem na czele niezbyt ciepło wyrażali się o planach polityki spójności na lata 2014-2020. Mówili o „opium absorbcji” i o tym, że te środki powinno się nazywać po imieniu polityką socjalną, bo nie służą rozwojowi, ale działaniom osłonowych w biedniejszych regionach.

„Preferowane są projekty szybkie, z reguły małe lub średnie (ze względu na czas realizacji) i o niskim ryzyku opóźnień w realizacji. Zazwyczaj są to też projekty, które absorbują względnie duże alokacje środków w stosunku do uzyskiwanych produktów. W efekcie osoby i instytucje odpowiedzialne za wdrażanie środków UE niechętnie i z rezerwą podchodzą do ambitnych, innowacyjnych, a tym samym trudnych i długotrwałych projektów rozwojowych nie zauważając w nich szans na zmiany cywilizacyjne i rzeczywisty postęp” – napisali w raporcie.

Łatwe pieniądze rozleniwiają

Sam rozmawiałem w tym czasie z przedsiębiorcami, którzy skorzystali z chyba najbardziej sensownej unijnej dotacji, jaką jest Program Operacyjny – Innowacyjna Gospodarka. Działanie 8.1, a więc wspieranie świadczenia usług drogą elektroniczną. Wielu z nich mówiło, że teraz tych „łatwych pieniędzy” by nie wzięło. Większość ich czasu pochłania bowiem wypełnianie formularzy i użeranie się z urzędnikami. Choć narzekali tylko ci, którzy faktycznie mieli jakiś model biznesowy i szansę na zyski w przyszłości.

Nie znam twórców projektu Jestemfryzjerem.pl – „portalu dla fryzjerów z pasją”, którzy w 2009 roku dostali ponad 800 tys. zł, ale przypuszczam, że tak nie narzekają. A że ich produkt z innowacyjnością nie ma wiele wspólnego to nieistotne. Ważne, że pokonali konkurencję w wypełnianiu wniosków. Niestety fundusze unijne często prowadzą do patologii. Urzędnicy bowiem nigdy nie będą tak dobrze decydować o alokacji kapitału, jak prywatni przedsiębiorcy we własnych firmach. Tym ostatnim niełatwo w dodatku konkurować z wydmuszkami napędzanymi dotacjami, które zabierają pieniądze z rynku, a po jakimś czasie efektownie bankrutują.

„Wiele szacunków wskazuje, że dynamika produktywności w polskiej gospodarce spadła z ok. 2-3 proc. rocznie na początku XXI wieku, do zera obecnie. Spadek tej dynamiki nastąpił akurat w momencie, kiedy do kraju zaczęły płynąć szerokim strumieniem fundusze europejskie” – przypomina w tekście w „Rzeczpospolitej” Ignacy Morawski.

Jeśli przyjąć, że mamy tu związek przyczynowo-skutkowy to za nieefektywnie lokowane miliardy z Brukseli płacimy utratą efektywnych miliardów w kraju, tyle że trudniej to dostrzec. W dyskusji o unijnych pieniądzach warto sobie przypomnieć, że „nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad” i nawet jeśli już prawie mamy w dłoniach zaproszenie do świetnej restauracji (na ramy finansowe musi się jeszcze zgodzić Parlament Europejski), nie oznacza, to że powinniśmy zamknąć kuchnię w domu. Szczególnie, że w tej knajpie podają tylko deser – wielki tort za 300 mld zł, a prawdziwych obiadów nie.

Marek Pielach

Premier Donald Tusk na konferencji w Brukseli po zakończeniu negocjacji w sprawie budżetu EU 2014-2020 (c) PAP

Otwarta licencja


Tagi