Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Jesteśmy skazani na kryzysy

Jedni o kryzysy obwiniają rząd, inni wolny rynek. Pierwsi twierdzą, że po usunięciu rządu kryzysy znikną, drudzy, że stanie się to po ujarzmieniu rynku. Obie grupy się mylą. Gospodarka rynkowa jest skazana na kryzysy. To dobrze. Są one warunkiem postępu – przekonuje Alex J. Pollock, amerykański filozof ekonomii i pracownik naukowy think-tanku R Street Institute.
Jesteśmy skazani na kryzysy

Alex J. Pollock (Archiwum autora)

Obserwator Finansowy: Jednym z celów regulacji rynków finansowych stało się w ostatnich latach ograniczanie niepewności i ryzyka. Czy to w ogóle realistyczne podejście?

Alex J. Pollock: Nie tylko jest ono nierealistyczne, lecz także niepożądane. Rynek nieodłącznie związany jest z niepewnością co do przyszłych wydarzeń i z podejmowaniem ryzyka. Wybitny ekonomista Frank Knight definiował niepewność jako sytuację dotyczącą zjawisk, których nie tylko nie można przewidzieć, ale których szans wystąpienia nie da się skalkulować. Ryzyko rozumiał z kolei jako pojęcie związane z sytuacjami, których prawdopodobieństwo można oszacować. Kapitalizm, czy raczej gospodarka przedsiębiorcza – bo kapitalizm to termin używany najczęściej przez jego wrogów – tworzy niepewność i ryzyko. Gospodarka socjalistyczna zaś opiera się na ich odrzuceniu. Problem w tym, że to odrzucenie z konieczności wywołuje stagnację, a zaakceptowanie niepewności i ryzyka jest warunkiem wzrostu. Oraz przyczyną kryzysów.

Kryzysy na wolnym rynku są nieuniknione?

Oczywiście. To z kolei pogląd mający swoje korzenie w myśli Austriaka Josepha Schumpetera, który pisał, że istotą gospodarki rynkowej jest poprawa jakości życia poprzez serię nieustannych kryzysów, załamań i zaburzeń. Nie da się mieć wzrostu bez kryzysów. Ale gra jest warta świeczki, bo ostatecznie jednak, pisał Schumpeter, celem wolnorynkowej gospodarki nie jest zapewnienie jedwabnych rajstop królowym, a robotnicom z fabryki. Jeśli z czasem zwykły człowiek za tę samą kwotę albo nakład pracy może kupić więcej lepszych towarów, kapitalizm działa. I działa.

A jednak pogląd, że kryzysy są nieuniknione nie jest przedmiotem całkowitego konsensu w ekonomii.

Nic dziwnego. Ekonomia to przecież nie jest nauka w sensie newtonowskim. Nie da się formułować konkretnych i wiarygodnych prognoz na takiej zasadzie, jak np. astronomowie prognozują dokładne daty i godziny zaćmienia Księżyca. Gospodarka to tak naprawdę nazwa dla sieci interakcji międzyludzkich i próby uczynienia z ekonomii nauki, ściśle w terminach matematycznych te relacje opisującej, muszą spełznąć na niczym. Keyens w jednym z esejów opublikowanych w latach 30 XX w. marzył o tym, żeby ekonomia stała się równie wyspecjalizowana jak stomatologia. Cóż, o ile w stomatologii, która jest prawdziwą nauką, od tamtego czasu zauważamy realny i olbrzymi postęp, o tyle w ekonomii nie. Tu wciąż wiele sporów, które toczą się od dwóch wieków, pozostaje nierozstrzygniętych.

Może zatem ekonomia nie jest nam potrzebna, jeśli jest taka niekonkretna?

Przeciwnie. Ekonomia jest interesująca i ważna. Nie ma w niej jednak rozstrzygających dowodów i nie można przeprowadzać eksperymentów, bo zjawiska ekonomiczne są unikalne ze względu na zmienne okoliczności – ale można w niej dobrze lub źle argumentować. Ekonomia to pouczające ćwiczenie intelektualne. W ekonomii bardziej niż pojęcie dowodu naukowego ważne jest pojęcie słuszności. O wielu rzeczach możemy powiedzieć, że są słuszne nie będąc w stanie matematycznie czy doświadczalnie tego udowodnić.

A jednak są ekonomiści, np. prof. Alvin E. Roth z Uniwersytetu Stanforda, którzy próbują eksperymentować i nawet wynajdują na bazie swoich eksperymentów praktyczne zastosowania dla ekonomii, ot choćby nowe, lepsze metody kojarzenia ze sobą dawców organów do przeszczepów.

Ci ekonomiści są wspaniali i potrzebni, ale warto zauważyć, że używając ekonomicznego rozumowania podejmują działania natury przedsiębiorczej – wytwarzają swego rodzaju produkty czy usługi, które mogą, ale nie muszą działać. Posługują się rynkową metodą prób i błędów. I to właśnie ten mechanizm, istota przedsiębiorczości, jest kluczowy dla istnienia postępu.

Wróćmy do nieuchronności kryzysów. Faktycznie jedni za kryzysy obwiniają rząd, inni wolny rynek. Pierwsi twierdzą, że po usunięciu rządu znikną kryzysy, drudzy, że stanie się to po ujarzmieniu rynku. Obie grupy nie dostrzegają, że źli i dobrzy, mądrzy i głupi, pracusie i lenie są po obu stronach równania. Weźmy ostatni kryzys. Z jednej strony nieodpowiedzialną politykę kredytową prowadziły banki, z drugiej rządy dawały bodźce do nadmiernego zadłużania się. Kryzysy zazwyczaj nie mają jednej przyczyny, którą da się chirurgicznie wyciąć, by im zapobiec.

Zapobiec nie, ale może przynajmniej złagodzić albo skrócić?

Tu odpowiedź jest twierdząca. Ostatni kryzys był bardzo ostry, bardzo długi i wychodzenie z niego trwało także bardzo długo na tle wcześniejszych załamań. To fakt. Ja uważam, że ważnym czynnikiem, który problemy wydłuża, jest interwencja rządu. Słyszał pan o potężnym kryzysie, który wybuchł w USA w latach 1919-1920?

Nie.

No właśnie. A to dlatego, że w 1921 r. był już zażegnany mimo, że z początku załamanie było  porównywalne do krachu, który miał miejsce 9 lat później i zniszczył całą gospodarkę. Wysoka inflacja, bezrobocie, spadek produkcji trwały jednak tylko dwa lata, potem wszystko wróciło do normy. Jednym z wyjaśnień tego szybkiego uzdrowienia jest brak rządowej interwencji. Więcej, ówczesny prezydent USA William Harding, zamiast interweniować fiskalnie, obcinał wydatki rządowe. To oczywiście nie jest dowód, ale mocna poszlaka za moją tezą. Niestety, ta bierność rządu była historycznym wyjątkiem od reguły, a regułą są rządowe interwencje. W mojej karierze, którą rozpocząłem jako młody bankowiec w 1969 r., wydarzał się minimum jeden kryzys na dekadę i bez względu na to, jaka opcja i ideologia polityczna dominowała, rząd zawsze interweniował.

Politycy nie lubią być postrzegani jako bierni, gdy wokół się pali. Boją się, że stracą głosy.

To prawda. Za rządowymi interwencjami stoi przekonanie, że kryzys jest zbyt bolesny dla zbyt wielu osób, by pozostawić bieg rzeczy samemu sobie. Jestem w stanie zrozumieć ten argument, jednak uważam, że jego zwolennicy powinni przemyślać dwie kwestie. Po pierwsze, interwencja rządu w trakcie kryzysu to w istocie redystrybucja jego kosztów i decyzja, kto ma cierpieć bardziej. A więc interwencja także ma koszty. Po drugie, interwencja może, lecząc aktualny kryzys, wywołać kolejny. Amerykański bank centralny, Fed, w 2001 r. „uratował” gospodarkę przed skutkami pęknięcia bańki internetowej poprzez obniżkę stóp procentowych. Obniżka ta jednak przyczyniła się do nadmiernej akcji kredytowej, która wywołała kolejny kryzys. Alan Greenspan, ówczesny prezes Fedu, wygrał więc z koniunkturą w krótkim, ale przegrał w długim terminie.

Stwierdzenie nierozerwalnej relacji między występowaniem kryzysów a wzrostem gospodarczym to jedno. Jak jednak wyjaśnić genezę tej relacji? Może antropologicznie: ludzie to istoty ułomne, błądzące, więc gospodarka – ich kolektywne dzieło – także musi czasem błądzić? Albo, jak twierdzą niektórzy, kryzysy to efekt upadku obyczajów, tj. łamania kodeksu etycznego, chciwości?

Czym innym jest błądzenie i pomyłka, czym innym celowe łamanie zasad. Walter Bagehot, autor „Lombard Street”, klasycznej już książki nt. bankowości, twierdzi, że ludzie znacznie częściej błądzą, czy też po prostu mylą się w ocenie sytuacji, niż łamią zasady. Zachowania nieetyczne występują oczywiście zawsze, a zwłaszcza w trakcie boomu, gdy wszystkim wydaje się, że zarabianie to jest bardzo łatwa sprawa. Jednak to nie zachowania nieetyczne wywołują kryzysy, a zwykłe ludzkie błędy w ocenie sytuacji. W Stanach Zjednoczonych jednym z największych błędów ostatnich dekad była polityka wspierania mieszkalnictwa. Chodziło o to, by jak najwięcej obywateli posiadało na własność domy. Politykę tę szczególnie mocno wspierał Bill Clinton w latach 90. Sprowadzała się ona do ułatwiania ludziom zaciągania kredytów hipotecznych i w rezultacie tworzyła na rynku bańkę. Bańka ta była niewidzialna, bo przez długi czas kredyty były spłacane. Wszyscy uwierzyli, że polityka przynosi dobre rezultaty i kontynuowali ją aż do momentu, gdy nastąpił krach. Błąd oceny popełniali wszyscy – politycy, biznesmeni, zwykli obywatele.

Wszyscy jesteśmy winni kryzysom?

W różnym stopniu, ale tak. Spójrzmy na to, co dzieje się obecnie w Portoryko. Rząd zbankrutował. Dlaczego? Kto jest winien? Niektórzy mówią: politycy, bo zadłużali się nadmiernie. Inni: inwestorzy, bo inwestowali w toksyczne aktywo, jakim się okazały obligacje portorykańskie. Jeszcze inni winią USA, ponieważ sztucznie budowały wiarygodność tych obligacji i przekonywały, że Portoryko świetnie sobie poradzi. Wiele z tych obligacji jest jednak w rękach zwykłych Portorykańczyków, którzy być może w końcu stracą oszczędności życia. Jak tę sytuację rozwiązać? Dać im kolejne pożyczki?

Wielu zwraca uwagę, że przyczyną kłopotów z systemem finansowym jest brak „skóry w grze” (skin in the game), innymi słowy: decydenci systemu nie ponoszą ryzyka, które sami kreują, nie ryzykują własną skórą. Pan się zgadza z taką diagnozą?

Dużo w niej racji. Trafił pan zresztą na mojego konika. Przyjaciele żartują, że powinienem mieć wygrawerowane na grobie „Skin in the game” zamiast epitafium, ponieważ tak często używam tego wyrażenia. Niestety, bardzo trudno w praktyce zaimplementować je np. w politykę. Przykładem niech będzie system kredytu studenckiego w USA. Rząd finansuje studentom naukę, a ci bardzo często nie spłacają tych pożyczek. Rośnie zadłużenie. Jasne, że to wina polityków, a także studentów, którzy w ten układ wchodzą. Ważne jednak, żeby zidentyfikować kluczowy element łańcucha przyczynowego – w tym wypadku będą to uniwersytety. W obecnym systemie mają one po prostu motywację, żeby szeroko promować kredyt studencki, gdyż dzięki temu zarabiają – zachowują pieniądze nawet wówczas, gdy ich absolwent jest bezrobotny, albo ogłasza bankructwo konsumenckie. Należałoby wobec tego powiązać jakoś osiągnięcia zawodowe studentów z pieniędzmi uniwersytetów. Skoro nie wykształciły danej osoby wystarczająco dobrze, by ta mogła spłacić kredyt, na którym one zarobiły, powinny także ponosić część odpowiedzialności.

Mówiliśmy jednak o błędach prowadzących do kryzysów finansowych. Współodpowiedzialność za ich skutki, mogłaby je ograniczyć. Jak jednak wprowadzić ją w praktyce?

Koncept „ryzykowania własną skórą” w finansach i bankowości jest dość dynamicznie rozwijany i faktycznie ma szanse ograniczyć liczbę „błędów i wypaczeń”. Jednym z zarzutów wobec sektora finansowego w trakcie ostatniego kryzysu było np. to, że prezesi firm, które upadły, albo przyniosły straty, otrzymywali duże bonusy i premie. Innymi słowy, ich pensja nie była powiązana z ich osiągnięciami. Obecnie dochodzi się do wniosku, że premie i bonusy powinny odzwierciedlać długookresowe osiągnięcia menedżera. Rozumie się przez to osiągnięcia na przestrzeni dużej części cyklu koniukturalnego i np. bierze się pod uwagę wyniki z 5 lat. Logika jest prosta: jeśli przez 4 lata firma osiągała dobre wyniki, a ty zgarniałeś jako prezes premie, a w piątym roku okazuje się, że te wyniki były tylko pochodną przelewarowania, sztucznym wzrostem i firma zaczyna mieć kłopoty, te premie powinny być uznane za nienależne. Istnieją firmy, które swoje struktury wynagrodzeń projektują tak, by takie nienależne premie móc odzyskać. Gorzej jest, jeśli chodzi o wprowadzanie „Skin in the game” wśród decydentów politycznych. To cynicy, unikający odpowiedzialności za wszelką cenę. W końcu, jak powiedział kiedyś Jean Claude Juncker, obecnie przewodniczący Komisji Europejskiej, „gdy robi się poważnie, trzeba kłamać”.

W jednym z artykułów pisze pan, że historycznie biorąc wolny rynek i globalizacja to tendencja długoterminowa z okresowymi anomaliami. Obecnie jesteśmy w trakcie takiej anomalii, czy może wszystko idzie zgodnie z tą proglobalistyczną tendencją?

Jesteśmy w sytuacji zagrożenia anomalią. Po pierwsze, grożą nam wojny handlowe w wyniku polityki Donalda Trumpa. Po drugie, kryzysy wydarzają się średnio co 10 lat. Ostatni skończył się mniej więcej w 2012 r., co oznacza, że za kilka lat może wybuchnąć kolejny, wzmacniając antyrynkowe ideologie. Patrząc jednak dalej w przyszłość jestem optymistą – ludzie będą poprawiać swój standard życia tak, jak robią to już ponad 200 lat. To jest właśnie główny argument za wolnym rynkiem. Wielką siłę widzę w sieci internetowej, która pozwala na skuteczniejszą wymianę informacji i pozyskiwanie wiedzy. Przypomina mi ona praktyczną realizację postulatu jezuity filozofa Teilharda de Chardin, że ewolucja nie kończy się na człowieku, a na noosferze, czyli ludzkości rozumianej globalnie jako dusza świata, coś wręcz ponad ludzkiego.

Nie boi się pan, że właśnie dzięki temu postępowi ludzkość przekroczy siebie i zniszczy zarazem, stwarzając myślące maszyny?

Nie sądzę. Nawet sztuczna inteligencja ograniczona byłaby tym samym, co inteligencja ludzka: niezbadaną i niekalkulowalną niepewnością.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Alex J. Pollock, amerykański filozof ekonomii, pracownik naukowy think-tanku R Street Institute, specjalizuje się w dziedzinie finansów i bankowości

Alex J. Pollock (Archiwum autora)

Tagi