Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Mała rewolucja w Wielkiej Brytanii

Początek wiosny to w Wielkiej Brytanii zapowiedź mniejszej, większej, a niekiedy kolosalnej awantury. Pod koniec marca przez Londyn przemaszerowało pół miliona Anglików, Szkotów, Walijczyków i mieszkańców Ulsteru. Chęć upustu złości była u wielu tak silna, że czekali nawet cztery godziny, żeby włączyć się do marszu.
Mała rewolucja w Wielkiej Brytanii

Demonstracja w Londynie, 26 marca 2001 r. (CC By jelm6)

Marsz zorganizowała centrala związkowa TUC. Skończył go wiec, który miał pokazać rządowi konserwatystów i liberalnych demokratów, co ludzie myślą o finansowych i gospodarczych posunięciach rządu. Trzy dni wcześniej wraz z budżetem przedstawił je w parlamencie George Osborne – kanclerz skarbu, czyli brytyjski minister finansów. Już z kontekstu wynika, że miłych słów kanclerz od zjadaczy chleba nie usłyszał. Cóż więc takiego uczynił rząd Davida Camerona i Nicka Clegga?

Teraz właściwie nic takiego, co miałoby prawo rozjuszyć społeczeństwo. Podwyżki podatków i cięcia wydatków w obronie przed katastrofą finansową zostały ustalone w awaryjnym budżecie uchwalonym wkrótce po przejęciu władzy od Partii Pracy w czerwcu 2010 r. Po niecałym roku przyszła pora na kosmetykę i kroki stwarzające zachęty dla biznesu i podtrzymujące niezłe trendy w gospodarce.

Konserwatyści i ich wspólnicy z Partii Liberalno-Demokratycznej nie przespali więc pierwszych miesięcy swych rządów. Zamiast robić bardzo poważne miny, trapić się i martwić przed kamerami, przewracać oczami i ciągle naradzać, jak to czyni większość europejskich gabinetów i polityków, koalicjanci z Wielkiej Brytanii przeforsowali rozlegle cięcia i duże oszczędności. Była to konieczna reakcja na stojące już w progu niebezpieczeństwo. W latach 2000-2010 rządowe wydatki Wielkiej Brytanii wzrosły w cenach realnych o 53 proc., a PKB urósł w tym samym czasie jedynie o 17 proc.

Office for Budget Responsibility, czyli Urząd Odpowiedzialności Budżetowej (Brytyjczycy dorobili się takiego, chociaż Polakom przydałby się znacznie bardziej) szacuje, że na koniec roku fiskalnego, który przypada na Wyspach 5 kwietnia, dług publiczny Zjednoczonego Królestwa wyniesie 909 mld funtów. Obecne cięcia nie powstrzymają wzrostu długu w ujęciu nominalnym. W roku finansowym 2015/16 może osiągnąć jakieś 1360 mld funtów, czyli miałby wzrosnąć o ponad 50 proc. Tak wyglądają powroty z hulanek. Niby dowlokłeś się już do domu, a w głowie nadal ciężko łomocze. Pociecha jest tylko taka, że deficyt budżetu mierzony jego udziałem w PKB ma spaść z prawie 10 proc. obecnie do poniżej 2 proc. za pięć lat.

George Osborne tak rozpoczął prezentację budżetu 2011/2012 przed Izbą Gmin: -Ubiegłoroczny budżet nagłej potrzeby szedł na ratunek narodowym finansom. Był też ceną zapłaconą za błędy przeszłości. Budżet dzisiejszy to budżet reformy gospodarki (…). Musieliśmy podjąć trudne kroki. Nie jest to jednak budżet rosnących podatków. Nie stać nas na takie, tak jak nie stać nas na lekką rękę w wydatkach.

Już od 1 stycznia 2011 roku podstawowa stawka VAT została podniesiona z 17,5 proc. do 20 proc. To było najbardziej bolesne dla Brytyjczyków, bowiem VAT uiszczany jest codziennie, a inne podatki i opłaty raz na długi czas. Reszta cięć w różnych ulgach i przywilejach to szczegóły, które bez przykrego towarzystwa zwyżki VAT prawdopodobnie nie wywołałyby silniejszego wzburzenia. Z oczywistą dezaprobatą spotkało się także podwyższenie średnio o 1 punkt procentowy składek na NIC (National Income Contributions), czyli brytyjski odpowiednik naszego Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS).

Mocno uderzy po najlichszych kieszeniach to, czego nie czuć, nie słychać, nie widać. Mowa o skrytych podatkowych bombowcach wprowadzających w błąd obywatelskie radary. W Polsce broń ta ma najczęściej prostą budowę. Chodzi o kwoty wolne od podatku. Nad Wisłą nie zmieniano ich po prostu przez całe lata. W Wielkiej Brytanii są zmieniane. Podstawą indeksacji był do tej pory wskaźnik wzrostu cen detalicznych RPI (Retail Price Index). Teraz będzie to CPI, czyli wskaźnik (wzrostu) cen towarów konsumpcyjnych.

Kanclerz Osborne zamienił literkę „R” na wdzięczniejsze „C” i może w ten sposób pozyskać dla budżetu nawet 1 miliard funtów w podatku dochodowym. Trik polega na tym, że inflacja mierzona RPI jest zazwyczaj wyższa od CPI. Obecnie RPI wynosi w Wielkiej Brytanii 5,5 proc., a CPI – 4,4 proc. Różnica nie jest wielka, ale jeśli do aktualizacji wysokości zarobków zwolnionych z opodatkowania zastosować CPI, kwota wolna od podatku będzie po indeksacji mniejsza, a podatek do uiszczenia – większy.

Obywatele uznali szybko, że rząd dzierży wyłącznie kij. Marchewką przedłożenia rządowego został zatem CIT oraz obietnice ograniczania omnipotencji państwa. Już wcześniej była mowa o obniżce podatku korporacyjnego o 1 punkt procentowy. Ustami Osborne’a rząd Camerona-Clegga twierdzi, że „źródłem wzrostu gospodarki brytyjskiej i rozwoju Wielkiej Brytanii ma być sektor prywatny, a nie rządowy deficyt”. Obywatele przyklasnęliby zapewne „ilościowemu poluzowaniu” jak eufemistycznie określa się dodrukowywanie pieniędzy z nadzieją na keynsowski cud przemiany szlachetnych odmian papieru na rzeczywiste bogactwo, ale się zawiedli. Whitehall nie poszedł drogą na bardzo niebezpieczne skróty.

Głębiej niż w zapowiedziach obniżony został podatek od dochodów firm. Jego wymiar został zmniejszony nie o zapowiadany jeden, a o dwa punkty procentowe. Jeszcze przez kolejne 3 lata stawki CIT będą zmniejszane co rok o 1 pp. W rezultacie od 1 kwietnia 2011 r. podstawowa stawka podatku dochodowego pobieranego od przedsiębiorstw (przy zyskach powyżej 1,5 mln funtów rocznie) wynosi 26 proc., a ostatecznie ma zejść do 23 proc. w roku fiskalnym 2014/15. Zejdzie, o ile oczywiście spełnione zostaną obietnice i o ile nie zmieni się rząd. Jeśli tak – Wielka Brytania będzie miała najniższy CIT w małej grupce krezusów z G7.

Zwraca uwagę staranność w doborze narzędzi i przewidywaniu reakcji. Równolegle z zapowiedzią obniżki CIT padło zapewnienie, że banki na zmniejszeniu tego podatku dużo nie skorzystają, ponieważ w ciągu roku podniesiona zostanie opłata ściągana z nich przez fiskusa (tzw. bank levy od wartości aktywów). Nienaruszony został najwyższy 50-procentowy próg podatku PIT od dochodów powyżej 150 tys. funtów rocznie, chociaż obecny brytyjski rząd uważa takie stawki za rujnujące.

Kanclerz Osborne ujął to tak: – W czasach, gdy firmy, kapitały i ludzie mogą przenosić się, gdzie tylko chcą, wysokie stopy podatkowe mogą czynić prawdziwe szkody.(…) Gdyby tak miało pozostać, to 50 pensów podatku od zysku w wysokości jednego funta czyniłoby trwałe wyrwy w naszej gospodarce. Dlatego uważam ten stan za przejściowy, usprawiedliwiony tym, że dziś prosimy o większe wyrzeczenia ludzi o znacznie mniejszych dochodach.

David Cameron utworzył rząd tylko dzięki koalicji z liberalnym demokratami. Musi więc trzymać swe zamiary na wodzy. Decyzja o utrzymaniu 50-procentowej stawki w PIT oraz jej uzasadnienie jest tego ilustracją. Obiecał za to upraszczanie i spłaszczanie podatków.

W czyszczeniu systemu wspiera go UUP. W siedzibie Treasury (Skarbu), a więc brytyjskiego odpowiednika ministerstwa finansów mieści się „Urząd Upraszczania Podatków”, czyli w polskim skrócie – UUP. U nas byłby to raczej UOP, czyli Urząd Ochrony Podatków. Office for Tax Simplification działa od 20 marca 2010 roku. Nie tylko działa, lecz śmie nazywać brytyjski system podatkowy „miską ze spaghetti” i w ogóle ma się dobrze, w jaskrawym przeciwieństwie do sejmowej komisji „Przyjazne Państwo”, i jej syzyfowych zmagań. Kto sądzi, że UUP to żart, może sprawdzić pod adresem www.hm-treasury.gov.uk/ots.htm.

UUP obliczył, że koszty podążania przez brytyjskie firmy za przepisami wprowadzanymi przez kolejne rządy począwszy od 1998 roku wynoszą ok. 90 mld funtów rocznie. Publiczność puszcza takie wyliczenia mimo uszu, ponieważ są one abstrakcyjne. 99,9 proc. ludzi na świecie nie miała ani razu w ręku kwoty większej niż 30 tysięcy złotych, więc jak ma pojąć, czym jest 90 miliardów, w dodatku funtów. Są na ten problem sposoby. Zmniejszenie kosztów w brytyjskiej gospodarce o 90 mld funtów oznacza wzrost zysków do opodatkowania, także o 90 mld funtów. Ponieważ jeszcze w marcu br. stawka CIT wynosiła 28 proc., to do brytyjskiego budżetu trafiłoby dodatkowe 25,2 mld funtów, a ponadplanowe dochody do podziału, także w formie podwyżek dla pracowników – byłyby wyższe o 72,8 mld funtów. Zasady są uniwersalne, nadmiar prawa zawsze szkodzi. To uwaga a propos polskich wyścigów, kto jak najszybciej uchwali więcej nowego, jeszcze bardziej niechlujnego prawa.

Kanclerz Osborne nie zna polskiego tudzież amerykańskiego prawa podatkowego więc oznajmił w Izbie Gmin, że brytyjskie regulacje fiskalne – ubrane w kodeks podatkowy – są najdłuższe na świecie. Obiecał, że usunie z nich już od zaraz 43 zbędne ulgi podatkowe, co ma się przełożyć na skrócenie kodeksu podatkowego o całe 100 stron. Wskutek tego brytyjskie prawo podatkowe już nie będzie najdłuższe i ustąpi miejsca jurysprudencji z Indii, o czym żaden Anglik, ani tym bardziej Polak nie miałby bladego pojęcia, gdyby nie wysłuchał był mowy budżetowej.

Konserwatyści pospołu z Liberalnymi Demokratami biorą także pod uwagę połączenie pod jednym dachem dwóch wielkich instytucji National Income i National Insurance, czyli odpowiedników polskich urzędów skarbowych i ZUS. Natychmiast mają ruszyć konsultacje w tej sprawie. Nie wiadomo, czy spełnią się te zamiary, lecz wiadomo, że nikomu nie trzeba tłumaczyć jak wielka byłaby to ulga mieć zamiast dwóch – jednego wroga.

Jak większość rządów, również brytyjski zapewnia, że oczkiem w głowie jego premiera są małe firmy. Przewidziano dla nich sporo nowych udogodnień, ale jedno z nich zostawia słuchacza mowy budżetowej G. Osborne’a z rozdziawioną paszczą. Obiecał on mianowicie trzyletnie moratorium na stosowanie nowych (tzn. nowo wprowadzanych) przepisów przez firmy zatrudniające poniżej 10 pracowników oraz nowo uruchamiane małe biznesy (start-upy). Minister nie podał szczegółów, więc nie wiadomo jeszcze jak ma to wyglądać w praktyce. Przyznać jednak trzeba, że brzmi to odważnie, wręcz obrazoburczo.

Dla wielu Brytyjczyków obrazoburcze są wszystkie lub niemal wszystkie nowości tegorocznej zapowiedzi budżetowej. Paradoks polega na tym, że mało się znajdzie rozsądnych, którzy zechcą powiedzieć, że duet Cameron-Clegg czyni szkodę brytyjskiej gospodarce i zaczernia perspektywy przed mieszkańcami Albionu. A mimo to aż pół miliona ludzi wyszło na ulicę, a parę tysięcy wywołało bitwy, burdy i pożary. Na ludziach doświadczonych liczby te nie robią wrażenia. Mogą być nawet znakiem nadziei świadczącym, że na wyspach brytyjskich trwa i ma się dobrze mała konserwatywno-liberalna rewolucja.

W pierwszym zdaniu powyższej relacji znalazła się sugestia, że nad Tamizą z początkiem wiosny niemal zawsze jest gorąco. Należałoby się z niej wytłumaczyć.

Całkiem jeszcze niedawno, bo ledwo 250 lat temu w Nowy Rok wchodzono w Anglii i Walii nie zaraz po Bożym Narodzeniu, a w dzień wiosennego przesilenia, czyli 25 marca. Co ma to wspólnego z podatkami i gospodarką? Względnie niewiele – bo tylko tyle, że podatki dochodowe zbiera się w cyklu rocznym, a obliczenie należności następuje na koniec każdego kolejnego roku. Żeby nie trzymać poddanych zbyt długo w niepewności, zaraz po obliczeniu daniny za miniony rok, władcy przystępowali do wyznaczania zadań fiskalnych na rok następny. Ponieważ nowy rok zaczynał się 25 marca to i nowe podatki opisywane z czasem w budżecie wchodziły w życie tego właśnie dnia.

W 1752 roku Anglicy poszli jednak śladem Szkotów oraz państw z kontynentu, wprowadzili kalendarz gregoriański i zaczęli liczyć następne nowe lata od 1 stycznia. Tak im zostało do dziś. Nie zmienili jednak pozostałych przyzwyczajeń. Rok fiskalny nadal zaczynać się miał z wiosennym zrównaniem dnia i nocy. Ale zaczyna się później, bo 6 kwietnia. Odpowiedź na pytanie skąd to przesunięcie zawiera się w konkluzji, że władcom można odmówić wszystkiego, ale nie chciwości. Juliański 25 marca to gregoriański 5 kwietnia.

Gdyby król Jerzy II litości miał trochę, odpuściłby poddanym i skróciłby ten jeden raz rok podatkowy o 11 dni różnicy między nowym a starym kalendarzem. 11 dni bez podatków było jednak wyrzeczeniem ponad siły. Z powodu tej bezsiły rok fiskalny kończy się w Wielkiej Brytanii 5 kwietnia, nowy rok podatkowy zaczyna się 6 kwietnia, a wiosna na Wyspach bywa gorąca.

Demonstracja w Londynie, 26 marca 2001 r. (CC By jelm6)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane