Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Młot na socjalistów

Kapitalizm jest dobry, rząd jest zły. I są na to dowody. Zgromadził je Robert Murphy w „Niepoprawnym politycznie przewodniku po kapitalizmie”. Dokąd nas ten przewodnik zaprowadzi? W miejsce odległe od tego, w które od 100 lat prowadzą nas politycy.
Młot na socjalistów

Po Instytucie Ludwiga von Misesa – wydawcy tej książki – trudno oczekiwać książek krytycznych wobec wolnego rynku. Jego patron był jednym z najbardziej zagorzałych wolnorynkowców. Z tą świadomością należy przystępować do lektury „Niepoprawnego politycznie przewodnika po kapitalizmie”. Co więcej, autor – Amerykanin Robert Murphy – to znany i ceniony teoretyk szkoły austriackiej, która od m.in. Misesa się wywodzi, a jest najbardziej radykalnie wolnorynkową i konsekwentną szkołą w ekonomii. Pełno w niej minarchistów (zwoleników państwa minimalnego) i „akapów”, czyli anarchokapitalistów.

Mówimy więc o książce ekonomisty z konkretnymi, wyrazistymi poglądami (na łamach Obserwatora Finansowego można przeczytać rozmowę z Robertem Murphym).

Murphy jest znany nie tylko ze swojej szczerej austriackości, lecz również z tego, że rzucił polemiczną rękawicę samemu Paulowi Krugmanowi, proponując mu w 2010 r. publiczną debatę. Uchodzący w środowiskach wolnorynkowych za symbol interwencjonizmu i czarnego charakter noblista jest przedmiotem niezwykle częstej i bardzo ostrej krytyki. Pomysł debaty internauci wsparli kwotą ponad 100 tys. dol., ale Krugman odmówił, twierdząc, że nie chce uczestniczyć w „cyrku”. Wielka szkoda, bo jeśli Murphy potraktowałby Krugmana tak, jak traktuje antyrynkowe idee w swojej książce, moglibyśmy być świadkami naprawdę gorącej dyskusji.

Kapitalistyczne świnie

Świadczy o tym już sam początek książki – rozpoczyna się ona od quizu, który ma zdiagnozować, czy czytelnik jest… kapitalistyczną świnią. A jeśli jest, powinien chrumknąć z radości, bo lepiej dla wszystkich, gdy mamy „więcej kapitalistycznych świń niż biurokratycznych wieprzów”. Od tego momentu już wiemy, że Murphy nie będzie się patyczkował z żadnym socjalistycznym przekonaniem. O dziwo jednak nie rozprawia się z wrogimi sobie ideami za pomocą obelg, lecz argumentów. Najwyraźniej „świńska” retoryka miała tylko rozbawić czytelników na początek i dobrze, bo jej kontynuowanie mogłoby być nie do zniesienia.

W bardzo elegancki sposób Murphy rozprawia się chociażby z głęboko zakorzenionymi mitami na temat wolnego rynku. Oto na przykład wielu sądzi, że zakaz pracy dzieci zawdzięczamy bojownikom o prawa pracownicze. Murphy przekonuje, że regulacje w tej mierze jedynie podążyły za już istniejącą praktyką. Gdy dane społeczeństwo się bogaci, nie musi już posyłać dzieci do kopalni. Murphy przyznaje, że „historycznie to związki zawodowe domagały się ograniczenia pracy dzieci, jednak ich motywy wcale nie były szlachetne. Za ich agitacją kryła się troska o własne płace”. Związkom zawodowym nie obrywa się tak, jak od Janusza Korwin-Mikkego. Murphy nie chce ich odsyłać na cmentarz historii, przyznając że na prawdziwie wolnym rynku byłoby dla nich miejsce. Mogłyby na przykład pomagać stolarzowi, który przenosi się z miasta do miasta, w znalezienieu pracy i negocjowaniu umów. Niestety, nie mamy prawdziwie wolnego rynku, a związki w obecnej formule krzywdzą ludzi pracy, lobbując za wprowadzaniem płacy minimalnej. To w ocenie Murphy’ego jednoznacznie zły pomysł wprowadzany po to, żeby wyłączyć z konkurencji o miejsca pracy bezrobotnych.

Ekonomista podaje przykład amerykańskiej ustawy Davisa-Bacona z 1931 r., która uderzała w kolorowych, zmuszając wykonawców federalnych prac budowlanych do płacenia robotnikom stawek minimalnych obowiązujących na danym obszarze. „Wielu cyników postrzegało tę ustawę jako sposób na powstrzymanie strumienia dolarów podatników płynącego do rąk czarnych pracowników budowlanych” – pisze. To niezwykle ciekawe w kontekście polskich firm transportowych, które – także pod pozorem walki o równe płace! – zostały zmuszone przez rząd niemiecki do płacenia swoim pracownikom stawek minimalnych na niemieckim poziomie, jeśli wykonują przewozy przez ten kraj.

Zadłużanie spadkobierców to mit

Bardzo ciekawe passusy są poświęcone zagadnieniom podatków, długu publicznego i deficytu. W oczach libertarian są one zazwyczaj czymś niekorzystnym. Nie inaczej jest w przypadku Murphy’ego, ale on interesująco niuansuje sprawę. Zauważa, że w retoryce interwencjonistów wspaniały i napędzający koniunkturę deficyt budżetowy staje się automatycznie czymś złym, gdy ma wynikać z cięć podatkowych. Wtedy deficyt to już zadłużanie wnuków. „Krytycy cięć podatkowych chętnie sięgają po chwyt retoryczny, polegający na przypominaniu społeczeństwu o tym, że ciężar tych samolubnych decyzji będą musiały rzekomo ponieść przyszłe pokolenia. Tego rodzaju argumenty są (zazwyczaj) bezsensowne” – twierdzi. Tłumaczy, że jeśli rząd zwiększa dzisiaj, a potem – aby to zrekompensować – wypuszcza obligacje, to obligacje te odziedziczą właśnie przyszłe pokolenia. To im Skarb Państwa będzie płacił odsetki. „Czasami retoryka używana w dyskusjach o cięciach podatkowych i deficycie zarysowuje taką wizję świata, jakby politycy używali wehikułu czasu, by odebrać luksusy przyszłym pokoleniom, przez co dzisiaj możemy je samolubnie skonsumować. To absurd: wszystko, co konsumujemy dzisiaj, musi zostać wyprodukowane przy pomocy bieżących zasobów” – pisze Murphy. Według niego największą wadą deficytu jest wysysanie kapitału z sektora prywatnego do publicznego, co ma prowadzić do marnotrastwa, nie zaś zadłużanie przyszłych pokoleń.

20 baniek dla prezesa? OK!

Wywody Murphy’ego mają także swoje słabsze momenty. Czasami wyważa po prostu otwarte drzwi, zwłaszcza obalając mity po wielokroć już obalone. Np. gdy udowadnia, że prezydent Herbert Hoover był tak naprawdę interwencjonistą nie mniejszym niż Franklin Delano Roosevelt, albo że spekulanci są tak naprawdę pożyteczni, a nie szkodliwi.

Zupełnie nieprzekonująca jest próba wytłumaczenia, dlaczego prezesi firm notujący słabe wyniki muszą odtrzymywać olbrzymie pensje i odprawy. Murphy tłumaczy to tak: „Gdyby zmiany konieczne, by zarabiać miliony dolarów, były takie oczywiste, to firma nie znalazłaby się w tarapatach. Kiedy nowy prezes przedstawia swój ambitny plan, to wie, że bardzo prawdopodobne jest jego niepowodzenie. Gdyby akcjonariusze stwierdzili, że zapłacą mu 20 mln dol. w razie powodzenia, ale nie zapłacą mu nic w przypadku porażki, to nie byłaby to dla niego zbyt atrakcyjna propozycja. Osoba, która zostaje wybrana, by przewodzić wielkiej korporacji, mogłaby mieć pewnie zarobki w wysokości setek tysięcy dolarów na przykład za świadczenie usług konsultingowych”. Naprawdę zdaniem Murphy’ego świadczenie usług konsultingowych jest atrakcyjniejsze niż success fee w wysokości 20 mln dol. za powodzenia planu restrukturyzacji firmy? Murphy wygodnie pomija najczęściej przedstawiany zarzut wobec wysokich prezesowskich pensji i odpraw: nie reprezentują one realnej wartości dodanej, którą menedżer wnosi do firmy. Biorąc pod uwagę fakt, że współcześnie menedżer jest tylko jednym z elementów suwerennego zespołu i sam by sobie z zarządzaniem nie poradził, ten argument nabiera dodatkowej mocy. U Murphy’ego nie znajdziemy wyjaśnień.

Największą wadą książki jest wyrywkowe przytaczanie argumentacji, którą się zwalcza. Zostawia to czytelnika w poczuciu, że wciąż nie jest przygotowany do prowadzenia sprawnej wolnorynkowej apologetyki – co przecież było oczywistym, choć niewyrażonym explicite zamierzeniem autora. To zresztą dość częsta przywara wielu „Austriaków” – łatwo zbywają niewygodne argumenty drugiej strony i nie wkładają wystarczająco dużo wysiłku w kompleksową polemikę. Młot na socjalistów działa zaś tylko wtedy, gdy jest odpowiednio ciężki.

Marginalistyczny kontekst na marginesie

Książkę Murphy’ego czyta się dobrze. Chociaż porusza tematykę czasami dość skomplikowaną, nie ma w niej wielu terminów dla laika niezrozumiałych. Gdy się jakieś trafią, to autor stara się je prosto wyjaśnić. Powiedziałbym, że „Przewodnik…” może pełnić rolę miniwprowadzenia w wolnorynkowe idee, ale byłoby źle, gdyby ktoś na tym poprzestał. Dobrze uzupełnić ją o znajomość teorii, na których Murphy swoje argumenty opiera, tj. o szkołę austriacką. To jednak wymaga już o wiele większego wysiłku i skupienia – chodzi przecież o lektury niełatwych książek jej założycieli i sięgnięcie aż do czasów tzw. rewolucji marginalistycznej, czyli dzieł z II połowy XIX w., m.in. Carla Mengera. Dopiero czytane w tym kontekście artykuły i książki współczesnych „Austriaków” nabiorą pełnej mocy przekonywania.

Na uwagę zasługuje fakt, że głównym mecenasem polskiego wydania jest Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych „Opoka”, którego prezes Tomasz Tarczyński napisał nawet przedmowę. To diablo zaskakujące, że istnieją finansiści, którzy wspierają radykalnie wolnorynkowe rozwiązania. Czy pan prezes jest świadomy, że realizacja ideałów prawdziwie wolnego rynku oznacza rewolucję na rynku akcji i powrót do dawnych, XIX-wiecznych praktyk, gdy w akcje inwestowało się głównie dla dywidendy, a nie dla zarabiania na dołkach i górkach? To oznaczałoby wielką rewolucję w firmach, które zajmują się zarządzaniem pieniądzem i jego inwestowaniem.

Otwarta licencja


Tagi