Autor: Zsolt Zsebesi

Jest zastępcą redaktora działu krajowego w węgierskim dzienniku Népszava.

Podatkami w konkurentów

Węgierski VAT już jest najwyższy w Europie, niezamożnym daje po kieszeni liniowy PIT, co chwila pojawia się nowy podatek nadzwyczajny. Sporo zwolenników ma teza, że na Węgrzech podatki służą coraz bardziej za instrument walki politycznej.
Podatkami w konkurentów

(CC BY Enter The Story)

Polityka podatkowa rządu Viktora Orbána krytykowana jest nad Dunajem nie od dziś. Pierwszy poważny protest wywołało w 2010 r. wprowadzenie 16-proc. liniowego podatku od dochodów osobistych (PIT). Odejście od stawki progresywnej wiązało się ze zlikwidowaniem kwoty wolnej od podatku. Skutek był taki, że PIT objął zwolnione wcześniej wynagrodzenia minimalne. Dobrze zarabiający zyskali sporo na zniesieniu drugiej stawki (ponad 30 proc.), a najniżej uposażeni zaczęli dostawać do ręki o 16 proc. mniej. Rząd spróbował temu zaradzić na swój niekonwencjonalny i bezpretensjonalny sposób, zobowiązując pracodawców do wyrównania poszkodowanym uszczerbku, ale wskórał niewiele.

Cztery lata temu do 19 proc. obniżona została stawka podatku od zysku przedsiębiorstw (CIT), a w przypadku zysku mniejszego niż 500 mln forintów (dzisiaj to wartość około 7 mln zł) nawet do 10 proc. Nie było wtedy jednak jeszcze mowy o podatkach nadzwyczajnych, które rozmnożyły się zaraz potem. Ekstra podatki obowiązywać miały na krótko, dwa, góra trzy lata, i tylko w wybranych sektorach gospodarki: w bankowości, telekomunikacji, handlu wielkopowierzchniowym i energetyce. Ich uchwalenie tłumaczono koniecznością załatania 500-mld. dziury w budżecie – kolejnej konsekwencji wprowadzenia liniowego PIT.

Patent na nadzwyczajne podatki nie powstał w warsztatach Fideszu, bo funkcjonowały również przed 2010 r., ale ich udział w dochodach podatkowych budżetu państwa wynosił wtedy ledwo zauważalne 0,6 proc. Rząd Viktora Orbána sięgnął po tę metodę po słynnym spotkaniu w Brukseli z José Manuelem Barroso w 2010 r. Ówczesny szef Komisji Europejskiej odrzucił wtedy prośbę premiera o zgodę na powiększenie deficytu budżetowego państwa z 3 proc. do 7 proc. Viktor Orbán argumentował wówczas, że odchodzący rząd socjalistów fałszował dane statystyczne.

Podatki nadzwyczajne wprowadzono w sytuacji przymusowej, można więc było dać wiarę zapewnieniom, że około 2012 r. znikną. Były to jednak oczekiwania iluzoryczne. Udział podatków nadzwyczajnych we wpływach do budżetu zaczął bowiem rosnąć i to w szybkim tempie. W 2011 r. było to już 4,8 proc. W 2012 r. udział ten spadł do 3,15 proc., ale w projekcie budżetu na rok 2013 zaplanowano, że wyniesie aż 7 proc. Nic dziwnego, że pojawiały się wciąż nowe tytuły podatkowe, rosły stawki lub poszerzano krąg podmiotów objętych takimi obciążeniami.

Taki obrót spraw wymagał nowych uzasadnień. Rząd odwołał się przede wszystkim do potrzeby równego ponoszenia ciężarów, co miało oznaczać stworzenie wielkim korporacjom szansy zwiększenia ich udziału w finansowaniu potrzeb państwa. Premier wytyczył jednocześnie cel w postaci sprowadzenia PIT do wielkości jednocyfrowej oraz dalszego obniżenia podatku od zysków przedsiębiorstw CIT. Wywołane tym ubytki musiałyby zostać zrekompensowane, więc mowa jest o wprowadzeniu podatków obciążających konsumpcję oraz niepowiązanych z rentownością firm, a zależnych od wielkości ich przychodów. Ponieważ dalsze podnoszenie VAT (wynoszącego już rekordowe w Unii 27 proc.) jest niemożliwe, to nie pozostaje nic innego, jak liczyć na większe wpływy z podatków nadzwyczajnych.

Proces umożliwiający spełnienie takich rachub właśnie się na Węgrzech toczy i nabiera tempa. Parlament przyjął już ustawę w sprawie podatków nadzwyczajnych na 2015 r. W filozofii zmian nie ma. Podatki te nie tylko służą zasilaniu budżetu, są także instrumentami szerszej polityki rządu, w tym narzędziem do realizacji bieżących i dość konkretnych celów polityczno-gospodarczych.

Przykładów na potwierdzenie tej tezy dostarczają dwa podatki, o których głośno teraz na Węgrzech. Pierwszy z nich to obowiązujący już w 2014 r. tzw. podatek reklamowy naliczany progresywnie od przychodów z reklam. Objęte są nim wszystkie media, ale ułożony został tak, żeby wydrenować jak najgłębiej jeden podmiot – stacja telewizyjną RTL. Początkowo dementowano stanowczo podobne „insynuacje”, ale nieco później niektórzy politycy partii rządzącej potwierdzali już otwarcie twierdzenia tutejszej prasy niezależnej, że powodem ukarania RTL było odrzucenie propozycji zakupu tej stacji, z którą zgłosili się przedsiębiorcy bliscy Fideszu.

Objęta represjami fiskalnymi stacja nie dała za wygraną i podniosła rzuconą jej rękawicę. Apolityczny wcześniej codzienny serwis informacyjny jest teraz wobec rządu ostro krytyczny. Kiedyś dominował w wiadomościach zestaw sensacji, okropności i dziwów z całego świata okraszony wieściami z życia tutejszych celebrytów. W nowym dzienniku telewizyjnym stacji, od chwili wprowadzenia podatku reklamowego ukazującym się w całkiem odmienionym kształcie, jest teraz wszystko o najnowszych skandalach w kręgach rządowych. Stacji służy to dobrze, bo jej oglądalność wzrosła i to wyraźnie.

Rząd na początku reagował nerwowo, ale z prawdziwą odpowiedzią odczekał do uchwalenia ustawy o podatkach na następny rok. Najwyższa do tej pory 40-proc. stawka podatku reklamowego została podniesiona do 50 proc., a to oznacza, że RTL będzie musiał oddać państwu połowę swoich przychodów (uwaga: nie zysków, tylko przychodów), a jeżeli (co niemal nieprawdopodobne) okaże się, że pozostanie mimo wszystko nad kreską, to zapłaci jeszcze CIT. Aby usunąć wszelkie ewentualne wątpliwości i niedopowiedzenia, w innej ustawie telewizje kablowe zostały zobowiązane do umieszczania na pierwszych miejscach sygnałów telewizji publicznej, co zepchnęło RTL, która była do tej pory w kablówkach na czele z powodu wysokiej oglądalności. W odpowiedzi RTL ma teraz rozważać przeniesienie swoich nadajników do innego państwa oraz zarejestrowanie swojej węgierskiej spółki poza terytorium tego kraju.

Rok 2015 przyniesie też debiut zupełnie nowego podatku nadzwyczajnego o obiecującej nazwie „nadzwyczajny wkład zdrowotny”. Płatnikiem będą firmy tytoniowe. Ich wpłaty do budżetu z tytułu VAT i akcyzy wyniosły w 2013 r. nie mniej, niż 425 mld forintów, podczas gdy rok wcześniej było to nawet 466 mld. Nowy podatek nadzwyczajny miałby obowiązywać jeden rok, ale nikt w to tu nie wierzy. Wszyscy spodziewają się też raczej słusznie, że tak jak w innych tego rodzaju przypadkach jego ciężar zostanie przerzucony na konsumentów. Równoległe z wprowadzeniem nowego podatku podniesiona zostanie również akcyza na wyroby tytoniowe.

Minimalna suma nowego podatku od firm tytoniowych, których obrót nie przekracza 30 mld forintów, to 30–60 mln forintów. W przypadku obrotu rzędu 30–60 mld podatek wynosi 810 mln forintów. Zarabiająca ponad 116 mld forintów firma BAT ma w 2015 r. zapłacić 3,5 mld forintów z tytułu nowego haraczu.

Rząd oczekuje 13 mld forintów wpływu z nowego podatku, z czego 6,4 mld zapłaci amerykański Philip Morris. Nadzwyczajny wkład zdrowotny jest progresywny, więc Philip Morris, BAT i Imperial Tobbaco złożą się we trójkę nawet na 80 proc. przychodów z tego nowego tytułu. Cieszy to mniejsze firmy (a wśród nich rozwijającą się w szybkim tempie węgierską firmę Continental Dohányipari Zrt, bliską sercu Jánosa Lázára, ministra-kierownika urzędu premiera), które zapłacą proporcjonalnie mniejszy podatek. Szef tej firmy, dobry znajomy ministra, wysłał dwa lata temu ze swojego komputera do oceny przez Brukselę projekt innej ustawy dotyczącej tego rynku. Skandal był poważny, ale obyło się bez konsekwencji. Ustawa ta przemeblowała jednak później papierosowy rynek detaliczny z korzyścią dla przedsiębiorców bliskich Fideszowi, a szef wspominanej firmy był jednym z tych, którzy wywalczyli na przetargach najwięcej koncesji.

Podobnie jak w poprzednich razach, rząd nie konsultował tego podatku z nikim i nie bierze pod uwagę swoich wcześniejszych doświadczeń. Podatki nadzwyczajne nie przynoszą bowiem planowych wpływów i dzieje się tak regularnie, a w przypadku podatku tytoniowego spowodują prawdopodobnie rozrost czarnego rynku, co jeszcze bardziej pogłębi lukę między oczekiwaniami a budżetową rzeczywistością. W 2015 r. sytuacja ukształtuje się zapewne w ten sposób, że państwo będzie pobierać od przeciętnej paczki papierosów 299 forintów akcyzy, do tego 287 forintów z tytułu 25-proc. tzw. podatku wartościowego i 310 forintów VAT. Razem da to niemal 900 forintów podatku od jednej paczki. Dopiero teraz można zacząć liczyć koszty produkcji, marżę fabryki tytoniowej i sprzedawcy oraz nowy podatek. Widoki dla palaczy są zatem czarne. Według ekspertów tutejszy rynek papierosowy może wytrzymać podwyżkę z roku na rok rzędu 50 forintów, a w roku 2015 będzie to 70–80 forintów. Po pierwszej ustawie o handlu papierosami podwyżka cen spowodowała wzrost udziału czarnego rynku w obrocie papierosami z około 6 proc. do 12–14 proc. Skoro średnia cena paczki papierosów wynosi na Węgrzech równowartość 3 euro, a u sąsiadów po wschodniej stronie 1 euro, to nic w tym dziwnego.

Rosnący czarny rynek szkodzi deklarowanej intencji, zgodnie z którą władze odwołują się do potrzeby ochrony zdrowia obywateli, wysokich kosztów leczenia chorób odtytoniowych i niskiego udziału firm tytoniowych w ich pokrywaniu. Wszystko to prawda, ale jest też druga strona. Drogie wyroby markowe to wzrost konsumpcji papierosów zawierających o wiele więcej szkodliwych substancji niż papierosy produkowane według norm europejskich. Te gorsze pochodzą z wytwórni ukraińskich, ostatnio również z Białorusi, jak również z zupełnie nieznanych źródeł zapewne poza wszelką kontrolą państwową.

Z wielką krytyką spotyka się ponadto rozwiązanie, zgodnie z którym wytwórnie tytoniowe nie będą mogły sprzedawać swoich wyrobów bezpośrednio do jednostek handlu detalicznego. Do tej pory same rozprowadzały swoje papierosy w zamian za 10-proc. z góry ustalonej marży. Teraz będzie między nimi hurtownik (państwowy lub prywatny, ale wyznaczony przez władze), który otrzyma 1,5–5 proc. marży hurtowej liczonej od ponad 500 mld forintów rocznej wartości produkcji tytoniowej przeznaczonej do dystrybucji na Węgrzech. Znawcy przedmiotu twierdzą, że biznes ten przypadnie najprawdopodobniej firmie Continental Dohányipari Zrt. kierowanej przez przyjaciela ministra Jánosa Lázára, tego, który zawiaduje kancelarią premiera Orbána.

(CC BY Enter The Story)

Otwarta licencja


Tagi