Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Rewolucji w służbie zdrowia nie będzie

Rząd chce skrócić kolejki do szpitali i przystępuje do reformy systemu. Pomóc ma przede wszystkim informatyzacja i zwiększenie kompetencji lekarza rodzinnego. Współpłacenie za niektóre usługi raczej nie zostanie wprowadzone.
Rewolucji w służbie zdrowia nie będzie

(CC By NC ND TK Presse)

Kilka tygodni temu Europejski Komitet Praw Społecznych opublikował raport, z którego wynika, że Polska nie zapewnia swoim obywatelom równego dostępu do służby zdrowia, a taki dostęp mamy przecież zagwarantowany konstytucyjnie. Chodzi o kolejki – na wizyty u specjalistów, a przede wszystkim na zabiegi, czeka się u nas nieprzyzwoicie długo. Przykład: wymiana stawu kolanowego. Jeśli sprawa nie jest pilna, poczekasz 451 dni, a jeśli nie cierpi zwłoki, czas oczekiwania skróci się do 281 dni. Reformujcie! – nawołują europejskie instytucje.

Gdy połajanki płyną już nawet z zagranicy, nasi politycy biorą się do pracy. Są już zresztą pod ścianą, bo jak przyznają w kuluarowych rozmowach, obecny system pociągnie bez reform maksymalnie 10 lat. Potem czeka go krach.

Kolejki to symbol nieefektywnego wykorzystania nakładów na ochronę zdrowia, a walka z nimi może przynieść realne oszczędności.

– Pacjent krąży w labiryncie, my musimy mu tę drogę wyprostować – zapowiedział niedawno Bartosz Arłukowicz, minister zdrowia.

Od kilku miesięcy nad koniecznymi „reformami kolejkowymi” debatował zespół ekspertów, a już 21 marca poznamy proponowany przez ministerstwo pakiet reform. Nie będzie jednak żadnej rewolucji.

– Wielu uważa, że reforma jest tylko wtedy, gdy coś się zburzy i wybuduje zupełnie na nowo. Wychodzimy z innego założenia. Chcemy wdrożyć wiele różnych poprawek na poziomie administracyjnym, ustawowym czy kompetencyjnym – przekonuje Sławomir Neumann, sekretarz stanu w ministerstwie zdrowia.

Choć oficjalnie on i pozostali urzędnicy nabierają wody w usta, nietrudno zgadnąć, o co dokładnie może chodzić.

Skąd bierze się kolejka

Narodowy Fundusz Zdrowia dysponuje rocznie budżetem równym sumie składek zdrowotnych wpłacanych przez ubezpieczonych i wpłat z budżetu centralnego, czyli z podatków. W ramach tej kwoty kontraktuje się z „dostawcami” (szpitalami, przychodniami, klinikami, sanatoriami…) usługi medyczne, które można przeprowadzić w danym roku. Budżet NFZ musi być zbilansowany, tzn. nie jest możliwy deficyt, z czego wynika, że jeśli zakontraktuje się jakąś liczbę operacji danego typu, ale zapotrzebowanie na nie będzie większe, to „nadwyżkowe” operacje muszą zostać przesunięte na następne lata.

Główną przyczyną powstawania kolejek jest bardzo szeroki zakres usług ubezpieczeń społecznych przy jednoczesnym niedostatku funduszy. Istnieją jednak również zupełne inne powody – związane z tym, jak system zdrowotny jest zaprojektowany. Wywołałyby on kolejki, nawet gdyby budżet NFZ był nieskończony. Pierwszą z nich jest brak płynnego obiegu informacji.

Załóżmy, że termin prostego zabiegu zostaje wyznaczony na 30 września 2014 r. – to dopiero za około sześć miesięcy. Zniecierpliwiony pacjent idzie na zabieg prywatnie. Jego zaplanowana operacja wciąż blokuje termin 30 września w państwowej placówce, choć wystarczyłoby zadzwonić i odwołać zabieg. Tak naprawdę jednak pacjent nie wie nawet, do kogo miałby zadzwonić, a jeśli dzwoni, często nikt nie odbiera. Jeśli nawet ktoś odbiera, to jest to niewłaściwa osoba…

Inny przykład: pacjent umawia się na wizytę z dwoma, a nawet trzema różnymi specjalistami, bo chce sprawdzić, czy wystawią podobne diagnozy. Kolejka do specjalistów się wydłuża, zazwyczaj niepotrzebnie.

Zbyt wiele jest także ośrodków administracyjnych, które zarządzają szpitalami.

– Czy można efektywnie zarządzać systemem, w którym właścicielami szpitali są wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast, starostowie, marszałkowie, rektorzy wyższych uczelni i szefowie kilku resortów? – pyta minister Arłukowicz.

Oczywiście, że nie można. Każdy chce, by to jego placówki oferowały możliwie najwięcej usług. W ten sposób kontraktuje się zabiegi, na które nie ma zapotrzebowania, albo takie, na które zapotrzebowanie zaspokaja pobliski szpital należący do innego właściciela. Koszty rosną, zamiast być trzymane w ryzach.

Trzecią istotną przyczyną powstawania kolejek jest struktura kompetencyjna polskiego systemu zdrowia.

– Mamy do czynienia z sytuacją, w której lekarze rodzinni mają niewielkie uprawnienia, zwłaszcza jeśli chodzi o możliwość kierowania na badania laboratoryjne, więc z marszu wypisują skierowania do specjalistów. Ci z kolei nie chcąc brać pełnej odpowiedzialności za pacjenta, nazbyt często kierują go do szpitala. W rezultacie pacjent, który mógłby być niekiedy wyleczony na podstawowym poziomie, ląduje na obserwacji w szpitalu. Jesteśmy w europejskiej czołówce, jeśli chodzi o liczbę hospitalizacji – przekonuje Łukasz Zalicki, ekspert w dziedzinie służby zdrowia firmy EY (d. Ernst&Young).

Na problem, o którym mówi Łukasz Zalicki, nakłada się kwestia wynagrodzeń. Lekarze rodzinni są wynagradzani w tzw. systemie kapitacyjnym. Im więcej pacjentów przyjmą, tym więcej pieniędzy dostają. W rezultacie w ich interesie leży odsyłanie kolejnych pacjentów do specjalistów. Z danych resortu zdrowia wynika, że w Polsce udziela się rocznie 140 mln porad na poziomie lekarza pierwszego kontaktu i 70 mln na poziomie lekarza specjalisty. To w uproszczeniu oznacza, że połowa wizyt u lekarza pierwszego kontaktu kończy się skierowaniem do specjalisty. W świecie eksperckim panuje zgoda, że aż 90 proc. potrzeb zdrowotnych zwykłych pacjentów powinni zaspokajać właśnie lekarze rodzinni.

Jak rząd zamierza skrócić kolejki

Pierwszą reformą, którą rząd na pewno będzie chciał przeprowadzić, ma być zwiększenie kompetencji lekarzy rodzinnych. Zyskają m.in. uprawnienia do wystawiania skierowań na badania diagnostyczne. Będą więc mogli np. czuwać nad wymagającymi obserwacji pacjentami, którzy wcześniej przeszli poważne, grożące nawrotem choroby. Odciążą w ten sposób specjalistów. Takie zmiany mogą jednak napotkać opór zarówno ze strony lekarzy rodzinnych, jak i ze strony specjalistów. Dlaczego?

Lekarze rodzinni będą zmuszeni do zwiększenia swoich kompetencji, do dokształcania się, a przede wszystkim do wzięcia na siebie większej odpowiedzialności za pacjenta. Zażądają wyższych płac.

– Do kapitacyjnego systemu wynagrodzeń trzeba więc wprowadzić czynnik uzależniający wynagrodzenie od efektów, który będzie motywował do bycia lepszym, tzn. lepiej wykształconym i skuteczniejszym lekarzem – przekonuje minister Neumann.

Lepszy byłby ten lekarz, który narażałby system na mniejsze koszty. Jak miałoby to wyglądać w praktyce? Tego minister zdradzić nie chce.

Z kolei specjaliści będą oporni, ponieważ jest ich w Polsce stosunkowo mało, więc mogą liczyć na niezłe zarobki, zwłaszcza że ci pacjenci, których nie uda im się przyjąć w państwowej przychodni, bardzo często odwiedzają ich w prywatnych ośrodkach. Szacuje się, że specjaliści zarabiają do 30 tys. zł miesięcznie. Więcej kompetencji w rękach lekarza rodzinnego to mniej pracy – a więc mniejsze zarobki – dla specjalisty.

Kolejną niezbędną – tym razem nieuderzającą bezpośrednio w niczyje interesy – reformą jest informatyzacja służby zdrowia. Dotąd miała ona wyłącznie wymiar eksperymentalny i była inicjowana lokalnie. Np. Powiatowe Centrum Zdrowia w Kartuzach w tym roku likwiduje papierowe recepty, dając lekarzom do ręki tablety i czytniki kodów kreskowych. Dane związane z przebiegiem choroby i leczenia będą zapisywane elektronicznie, a po wypisaniu ze szpitala pacjent otrzyma CD zamiast stosu papierów. Wszystko świetnie, ale takie rozwiązania powinny być stosowane w wymiarze ogólnopolskim. Rząd więc będzie chciał przyśpieszyć wprowadzenie tzw. indywidualnego konta pacjenta, na którym elektronicznie zapisywane będą informacje o przebytych chorobach, leczeniu, aktualnych badaniach. Każdy lekarz będzie mógł błyskawicznie zapoznać się z historią pacjenta, a to zdecydowanie przyśpieszy diagnozę.

Wprowadzenie takiego konta na ogólnopolską skalę pozwoliłoby także na stworzenie statystyki epidemiologicznej i skuteczniejszą – bo nakierowaną na realne problemy – politykę zdrowotną. To właśnie rozwiązania informatyczne mogą ułatwić bardziej efektywne planowanie zabiegów. Łatwiej będzie sprawdzić, w którym szpitalu kolejka do danego zabiegu jest najkrótsza, łatwiej będzie też wyeliminować przypadki podwójnych zapisów na wizyty i zabiegi.

Projekt informatyzacji służby zdrowia już jest w trakcie realizacji. Na stworzenie Elektronicznej Platformy Gromadzenia, Analizy i Udostępniania Zasobów Cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych przeznaczono, bagatela!, 712 mln zł z Programu Innowacyjna Gospodarka. Informatyczna infrastruktura będzie gotowa w 2015 r., jednak to od rządu zależy, czy poszczególne jednostki ochrony zdrowia będą umiały z niej skorzystać i ile będzie trwał okres adaptacji naszego systemu do nowych narzędzi.

Bez odważnych reform

Rząd raczej nie będzie chciał wdrożyć współpłatności. Szkoda, bo byłyby one bardzo efektywnym sposobem ograniczania kolejek. Nie chodziłoby o to, by pacjent musiał płacić za każde świadczenie medyczne, tylko za te podstawowe: profilaktykę, konsultacje, opatrunki czy badania laboratoryjne .

– Opieka ambulatoryjna mogłaby być odpłatna mniej więcej od 40 do 50 zł. Raz na jakiś czas to nie jest wielki wydatek, a nie jest to tak drogie jak chemioterapia, która kosztuje nawet do 200 tys. zł – przekonuje Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy.

– W Niemczech w latach 80. XX w. wprowadzono zasadę, że każda kolejna wizyta u dwóch różnych specjalistów z tej samej dziedziny w okresie krótszym niż kwartał kosztuje 10 euro. W ten sposób ograniczono zjawisko chodzenia po podwójną diagnozę. Po pewnym czasie zniesiono opłatę. Ludzie przyzwyczaili się, że wystarczy im jeden specjalista – tłumaczy sens dodatkowych opłat Grzegorz Byszewski, ekspert z dziedziny służby zdrowia stowarzyszenia Pracodawcy RP.

Dlaczego więc współpłatności nie będzie? Choć wiceminister Neumann jest ich zwolennikiem, to wiele wskazuje na to, że zarówno jemu, jak i premierowi Tuskowi zabraknie odwagi, by zaproponować je społeczeństwu. Zwłaszcza przed wyborami – mogłoby nie zrozumieć, że leczenie banalnych schorzeń wysysa z systemu pieniądze i ogranicza możliwość leczenia poważnych chorób. Co więcej, nawet prywatni dostawcy usług medycznych, tacy jak sieci szpitali, nie patrzą na pomysł współpłatności przychylnym okiem. W obecnym systemie przychody zapewnia im kontrakt z NFZ, w systemie uzupełnionym o współpłatności nie dość, że ludzie zaczęliby rzadziej ich odwiedzać, to oni sami ponosiliby dodatkowe koszty administracyjne.

Jest jeszcze jedna ważna reforma do przeprowadzania. Bardziej fundamentalna. Chodzi o strukturę systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Łukasz Zalicki z EY z nieukrywanym żalem opowiada o zarzuconym przez rząd modelu konkurencyjnych płatników. Prace nad nim rząd prowadził, gdy ministrem była Ewa Kopacz.

– W modelu tym funkcjonuje koszyk świadczeń gwarantowanych przez NFZ i wielu ubezpieczycieli, których można wybierać w zależności od preferencji. Taki system funkcjonuje od 2006 r. w Holandii. Każdy Holender raz na rok wybiera firmę, która zarządza nie jego składką, tylko jego kosztem. Motywuje to ubezpieczycieli do ograniczania kosztów przez zwiększanie efektywności i poprzez profilaktykę. Mieliśmy to w Polsce testować lokalnie na poziomie jednego, dwóch województw. Niestety, to się nie wydarzyło – ubolewa Łukasz Zalicki.

On i pozostali eksperci przekonują, że konieczne jest także umożliwienie rozwoju raczkującemu systemowi ubezpieczeń dodatkowych, które pacjent może wykupić na własną rękę, odciążając w ten sposób publiczną służbę zdrowia. Rząd powinien wprowadzić tu jasne regulacje, co pozwoliłoby ubezpieczycielom wyeliminować związaną z niejasnym systemem prawnym niepewność i wypracować stabilny model biznesowy.

Rozwój tego rynku napotyka poważniejszą barierę: portfel Kowalskiego. Okazuje się (tak wynika np. z Diagnozy Społecznej prof. Janusza Czapińskiego), że przeciętne polskie gospodarstwo może przeznaczyć na dodatkowe usługi medyczne zaledwie 100 zł. Tymczasem żeby biznes się kręcił, musiałoby być to 200–250 zł na członka rodziny.

W rozwoju prywatnych ubezpieczeń na pewno nie pomoże podniesienie składki zdrowotnej.

– Niestety przybywa drogich w leczeniu starszych osób, a młodszych o mniejszych potrzebach w tym względzie ubywa. Rosną więc koszty, a ubywa potencjalnych przychodów. Coś z tym trzeba zrobić. Nie jestem zwolennikiem pomysłu podnoszenia składki zdrowotnej, ale nie jestem w stanie zapewnić, że uda się tego uniknąć. Gdyby do tego doszło, to przy ustalaniu wysokości podwyżki trzeba być ostrożnym, bo rynek pracy może na to różnie zareagować. Można oczywiście zamiast tego zwiększyć dotacje do NFZ z budżetu centralnego, ale to także jest w końcu opłacane z wyższych podatków. Tu nie ma idealnego rozwiązania – mówi minister Neumann.

OF

(CC By NC ND TK Presse)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Wysoka cena prywatyzacji karetek pogotowia

Kategoria: Trendy gospodarcze

W wyniku prywatyzacji karetek pogotowia w Sztokholmie zmarło więcej Szwedów, niż ginie rocznie w wypadkach samochodowych a odsetek zaszczepionych na COVID-19 jest tym wyższy, im mniej skorumpowane państwo. To wnioski z nowych badań naukowych.

Wysoka cena prywatyzacji karetek pogotowia

Sektor technologiczny w Rosji i Ukrainie w obliczu wojny

Kategoria: Analizy
Mimo wysokiego poziomu wykształcenia technicznego w Rosji innowacyjność jej sektora technologicznego jest stosunkowo niska. Jedną z istotnych przyczyn tej sytuacji jest trwająca od wielu lata migracja specjalistów, którą wojna znacznie przyśpiesza.
Sektor technologiczny w Rosji i Ukrainie w obliczu wojny