W finansach publicznych skalpelem, nie siekierą

Prawie nigdy problemem nie jest brak pieniędzy w budżecie, prawie zawsze - ich złe wydatkowanie - zwykł mawiać pewien mądry ekonomista. Aby ograniczyć marnotrawstwo publicznych środków należy powiększać jawność finansów publicznych i poszerzać możliwości oddziaływania obywateli na wydawanie pieniędzy.
W finansach publicznych skalpelem, nie siekierą

Instytucje takie jak dostęp do informacji publicznej, wysłuchanie publiczne czy budżet partycypacyjny pozwalają ciąć wydatki z precyzją skalpela (CC BY-NC slayerphoto)

Jawność budżetu jest podstawową zasadą polskich finansów publicznych. Jaką wartość ma jednak informacja, że w 2011 roku budżet kancelarii Sejmu wynosi 430 mln zł? Żeby móc powiedzieć cokolwiek na temat sensowności tych wydatków trzeba wiedzieć dokładnie co ile kosztuje. Możliwość taką daje ustawa o dostępie do informacji publicznej. Pozwala ona każdemu obywatelowi zwrócić się z wnioskiem do dowolnej instytucji publicznej o przekazanie interesującej go informacji związanej z funkcjonowaniem tej instytucji. Na podstawie tej ustawy działają także Biuletyny Informacji Publicznej, które mają upubliczniać pewne informacje, jak np. ogłoszenia o przetargach i nabory do pracy. Eksperci oceniają jednak, że choć idea biuletynów jest bardzo dobra, to nie zawsze realizowana. Wiele instytucji nie ma biuletynów, choć taki obowiązek wynika z ustawy. Jeszcze do niedawna BIP w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nie zawierał żadnych informacji. Po co się starać skoro ustawa nie przewiduje żadnej sankcji za brak biuletynu?

– Ustawa o dostępie do informacji publicznej to jedna z lepszych ustaw – mówi Krzysztof Izdebski z Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej. – Mankament polega na tym, że ona działa dobrze, jeśli wszyscy chcą ją stosować.

Informacją publiczną jest każda informacja będąca w posiadaniu instytucji publicznej. Biorąc pod uwagę tekst ustawy, spory w jej stosowaniu powinny dotyczyć tylko tego czy daną informację można udostępnić ze względu na ochronę danych osobowych, tajemnicy przedsiębiorstwa, itp. W praktyce jednak urzędy często mówią, że żądana informacja nie jest informacją publiczną lub w ogóle nie odpowiadają na wnioski. Dopiero skarga na bezczynność urzędu powoduje, że informacje są udostępniane. Równie często zdarza się, że informacje udzielane są w sposób bardzo wymijający, zawierają cytaty z ustaw zamiast oczekiwanych danych.

– Dostęp do informacji zależy też od tego kto pyta. Znane organizacje i ważne osoby są traktowane inaczej niż mniej znane i mniej ważne – mówi Krzysztof Izdebski.

Trudno jest obiektywnie ocenić jak szeroko wykorzystywane są możliwości nadane przez ustawę o dostępie do informacji publicznej. Do organizacji monitorujących takich jak Rzecznik Praw Obywatelskich, Pozarządowe Centrum Dostępu do Informacji Publicznej, czy do sądów zgłaszają się jedynie ci, którzy mają problem z uzyskaniem dostępu do informacji publicznej.

– Czasami brak informacji nie wynika to ze złej woli, tylko z braku wiedzy, że takie prawo obowiązuje. Z punktu widzenia prezydenta, burmistrza czy wójta udostępnianie informacji publicznych nie jest priorytetem, ale to jest wymóg demokratycznego państwa prawa. Problemem nie jest też kultura tajemnicy, którą jakoby wynieśliśmy z PRL. Sprawa dostępu do informacji publicznych bardzo podobnie wygląda w Wielkiej Brytanii – ocenia Izdebski.

W Stanach Zjednoczonych dwa lata temu głośna była sprawa sporu agencji informacyjnej Bloomberg i Rezerwy Federalnej. Bloomberg domagał się udostępnienia informacji o tym, które banki skorzystały z pomocy finansowej Fed, powołując się na Freedom of Information Act. Fed odmówił zasłaniając się tajemnicą przedsiębiorstwa.

– Biurokracja nie chce się dzielić wiedzą. To jest postrzegane jako zagrożenie. Ustawa mówi wyraźnie, że nie trzeba wykazywać swojego interesu w dostępie do informacji. A urzędnicy pytają: a po co to panu? Co pan z tym zrobi? – tłumaczy Krzysztof Izdebski.

Czasami odmowa dostępu do informacji wynika z tego, że jakieś konkretne informacje chcą zostać ukryte.

Sama informacja bez możliwości oddziaływania na stan rzeczy byłaby bezużyteczna. Tę możliwość daje budżet partycypacyjny. To rozwiązanie ma dawać obywatelom dzielnicy, miasta lub regionu bezpośredni wpływ na to, jak zostaną wydane pewne środki z budżetu. Uważniejsze wsłuchanie się w potrzeby i oczekiwania ludzi ma podnosić jakość życia mieszkańców, zapewniać większą transparentność działań władz publicznych i wciągać obywateli we współrządzenie lokalną wspólnotą. Pierwszy raz sięgnięto po taki sposób współpracy lokalnych władz z obywatelami w brazylijskim mieście Porto Allegre. W tej chwili tak działają już tysiące lokalnych społeczności – w Hiszpanii, Niemczech, Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach.

W Polsce budżet partycypacyjny funkcjonuje w formie funduszu sołeckiego. Zebranie wiejskie, na które wstęp ma każdy obywatel gminy decyduje o sposobie wykorzystania pewnego, niewielkiego budżetu. Wynosi on średnio 10 tys. zł na sołectwo. Fundusz sołecki funkcjonuje od ubiegłego roku. Rząd finansuje do 30 proc. wydatków rozdysponowanych przez fundusz. Według informacji pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej mniej więcej 60 proc. gmin przyjęło uchwały o stworzeniu funduszu sołeckiego.

– Dzięki wprowadzeniu funduszu sołeckiego znacznie wzrosło poczucie wspólnoty, ludzie czują się traktowani poważnie. Wydatki są zaś coraz bardziej racjonalne. Pieniędzy nie wydaje się na festyn, tylko na potrzebny mieszkańcom przystanek – ocenia Krzysztof Izdebski.

Struktura demokracji bezpośredniej, taka jak budżet partycypacyjny, może funkcjonować, gdy istnieje zintegrowana społeczność. W Porto Allegre ważne były więzi sąsiedzkie. Eksperci oceniają, że sołectwa świetnie nadają się, by zacząć eksperyment z tą formą zarządzania finansami publicznymi w Polsce – ludzie na wsi dobrze się znają i nieczęsto zmieniają miejsce zamieszkania.

Specjaliści ostrzegają iż władza musi zdawać sobie sprawę, że kiedy ludzie przyjdą na takie spotkanie po raz pierwszy czy drugi, zwłaszcza, gdy nie posiadają na bieżąco kontaktów z władzą, atmosfera na sali może być gorąca. Uzewnętrzniają się pretensje, bo takie spotkania dają możliwość ich wyartykułowania, często po raz pierwszy w życiu danej społeczności. Ale jeśli wszyscy zainteresowani widzą, że są słuchani, to taka nauka przyniesie efekty.

Są także inne możliwości wpływania bezpośrednio przez obywateli na wydatkowanie publicznych środków, czy szerzej – wpływania na politykę. Są nimi konsultacje społeczne i wysłuchania publiczne, podczas których władza przed podjęciem decyzji otwiera się na opinie z zewnątrz.

– Między wysłuchaniem publicznym, a konsultacjami społecznymi jest istotna różnica – tłumaczy Paweł Dobrowolski z Instytutu Sobieskiego, pomysłodawca wprowadzenia tej instytucji do polskiego porządku prawnego. – Wysłuchanie publiczne jest zabezpieczone przed manipulacją wieloma rozwiązaniami proceduralnymi, takimi jak czas wypowiedzi, ujawnienie powiązań organizacyjnych uczestników, itp. Tego w konsultacjach nie ma i dlatego często stają się wentylem dla frustracji, ale nie dostarczają wiedzy czego różne grupy społeczne chcą i jakie rozwiązania są dostępne.

Ale i funkcja wentyla jest ważna dla zdrowia społecznego.

– Ludzie będą mniej narzekać, bo sami uczestniczą w podejmowaniu decyzji, a nie tylko ponoszą konsekwencje decyzji podjętych przez kogoś innego. Kiedy ludzie mają informacje, nie rodzą się plotki. Jeśli dostają informację zwrotną, że czegoś się nie da zrobić, to prędzej to przyjmą niż jeśli nie mają żadnej informacji. Bo przynajmniej mają poczucie, że ktoś ich poważnie potraktował – tłumaczy Krzysztof Izdebski.

Argumenty wysuwane przeciw instytucjom takim jak budżet partycypacyjny czy wysłuchanie publiczne i konsultacje społeczne są stare jak demokracja. Ich przeciwnicy uważają, choć może nie jest to zdanie wyrażane wprost, że ludzie są zbyt nieoświeceni, żeby sami o sobie decydowali. Politycy wierzą w decyzje obywateli w momencie wyborów, lecz chcieliby ich utrzymywać jak najdalej od wszelkich decyzji w trakcie kadencji. Pojawia się też opinia, że stosowanie zasady budżetu partycypacyjnego, to jest czasochłonny proces i nie ma potrzeby angażowania weń środków, skoro eksperci mogą szybko i tanio rozstrzygnąć sprawę. Ale pomija się ryzyko, że kiedy decyzja ekspertów jest błędna, to jej skutki są dużo poważniejsze i trudniejsze do odwrócenia.

Te wnioski są potwierdzane przez badania. Bruno S. Frey, Marcel Kucher i Stutzer Alois (2001) przebadali, jaki jest wpływ demokracji bezpośredniej na subiektywne poczucie zadowolenia ludzi. Porównując różne kantony w Szwajcarii, które swoim obywatelom dają różny zakres bezpośredniego wpływu na sferę publiczną, stwierdzili, że im bardziej demokratyczny kanton, tym większe poczucie zadowolenia ludzi. Odkryli także, że dla ludzi wartość ma już sama możliwość wpływania na bieg rzeczy. Ten aspekt zbadali porównując zadowolenie obywateli mających prawa polityczne i obcokrajowców mieszkających w Szwajcarii, którzy ich nie mieli.

– Obecny proces budżetowy można porównać do operowania siekierą – miliardy złotych są przesuwane w tę i w tamtą, bez należytego zważenia na konsekwencje – mówi Paweł Dobrowolski. – Przez wykorzystanie informacji publicznej czy wysłuchania publicznego decyzje o wydatkach można by porównać do cięcia skalpelem.

A to znacznie efektywniejsza metoda – bardziej wrażliwa i mniej inwazyjna, czyli niosąca za sobą mniejsze spustoszenie.

Instytucje takie jak dostęp do informacji publicznej, wysłuchanie publiczne czy budżet partycypacyjny pozwalają ciąć wydatki z precyzją skalpela (CC BY-NC slayerphoto)

Otwarta licencja


Tagi