Autor: Kenneth Rogoff

Profesor ekonomii i polityki publicznej na Uniwersytecie Harvarda, publicysta Project Syndicate

Zagubieni europejscy keynesiści

Nie ma uniwersalnej keynesowskiej recepty na nieszczęścia strefy euro. Wcale jednak nie dziwi wysuwane dziś głupawe uzasadnienie, że zbyt wielkie oszczędności zabijają Europę. Komentatorów zżera polityka, a masy zdają się wierzyć, że istnieją łatwe, cykliczne rozwiązania głębokich problemów strukturalnych.
Zagubieni europejscy keynesiści

Trudności strefy euro biorą się z tego — co twierdzę od dawna — że finansowa i monetarna integracja Europy zbyt mocno wyprzedza obecny stan unii politycznej, fiskalnej i bankowej. Z takim problemem Keynes nie był obeznany, a tym bardziej nie próbował się do niego odnosić.

Przede wszystkim każda realistyczna strategia uporania się kryzysem strefy euro musi obejmować umorzenie (czyli darowanie) na wielką skalę długów krajów peryferyjnych. Ogromne obciążenie tych krajów łącznym długiem banków i rządu — to rozróżnienie stało się zresztą w całej Europie zamazane — sprawia, że szybki i trwały wzrost to tylko marzenie.

Tę potrzebę „hurtowego” umorzenia długów podkreślam już nie po raz pierwszy. Dwa lata temu, w komentarzu zatytułowanym „Uparci jak muły władcy euro”, pisałem, że „Europa znajduje się w kryzysie konstytucyjnym. Wydaje się, że nikt nie dysponuje władzą, upoważniającą do narzucenia sensownego rozwiązania kryzysu zadłużeniowego krajów peryferyjnych. Zamiast restrukturyzować, najwyraźniej niemożliwe do udźwignięcia, długi Portugalii, Irlandii i Grecji, politycy i architekci polityki gospodarczej forsują coraz większe pakiety ratunkowe, które są obarczone coraz mniej realistycznymi warunkami, dotyczącymi oszczędności“.

Chyba jeszcze dobitniej wyraża to współautorka niektórych moich prac, Carmen Reinhart. W artykule, zamieszczonym w maju 2010 r. na stronie opinii „Washington Post” (napisanym wraz z Vincentem Reinhartem), przedstawia ona „Pięć mitów o europejskim kryzysie zadłużeniowym” — a wśród nich „Mit 3: Oszczędności fiskalne rozwiążą zadłużeniowe kłopoty Europy”. Konieczna jest restrukturyzacja – powtarzaliśmy to jak mantrę dziesiątki razy w różnych sytuacjach, co potwierdzi każdy uczciwy obserwator.

Bez niej z północnych krajów strefy euro (w tym i we Francji) wyparują setki miliardów euro. Podatnicy tych krajów będą zmuszeni zasilić banki ogromnymi zastrzykami kapitałowymi — nawet, jeśli na dużych, hurtowych kredytodawców tych banków władze przerzucą znaczne straty, co zresztą powinny zrobić. Te setki miliardów euro są już przecież stracone, a udawania, że jest inaczej, nie można ciągnąć w nieskończoność.

Łagodniejszym sposobem osiągnięcia umiarkowanej redukcji obciążenia zarówno długiem publicznym, jak i prywatnym byłoby dopuszczenie przez pewien okres do trwałej, choć umiarkowanej inflacji, jak zalecałem w grudniu 2008 r. w komentarzu zatytułowanym „Inflacja to obecnie mniejsze zło”. Stała inflacja na umiarkowanym poziomie umożliwiłaby szybsze obniżenie realnej wartości nieruchomości i potencjalnie ułatwiłaby szybszy wzrost płac w Niemczech niż w krajach peryferyjnych. Cztery i pół roku temu byłby to naprawdę świetny pomysł — a i dziś też jest dobry.

Co jeszcze musiałoby się zdarzyć? Inne posunięcia obejmują restrukturyzację na poziomie krajów oraz integrację polityczną strefy euro. W kolejnym komentarzu („Pozbawiona centrum strefa euro nie przetrwa”) stwierdzałem, że „bez dalszej, głębokiej integracji politycznej i gospodarczej — która być może nie obejmie wszystkich obecnych członków tej strefy — euro może nie dotrwać nawet do końca bieżącej dekady”.

Wprawdzie jeśli idzie o euro, zwykle wszystkie oczy zwrócone są na Niemcy, teraz jednak to Francja będzie odgrywać główną rolę w decydowaniu o jego losie. Niemcy nie mogą wiecznie dźwigać samotnie euro na swoich barkach. Francja musi stać się „drugą kotwicą” wzrostu i stabilności.

Okresowe działania popytowe, typu keynesowskiego, mogą pomóc w utrzymaniu na krótką metę wzrostu wewnętrznego, ale nie rozwiążą długofalowych problemów Francji z konkurencyjnością. Równocześnie bowiem i Francja, i Niemcy muszą zaakceptować postawę, która w ciągu paru lat doprowadzi do znacznie ściślejszej unii politycznej. Inaczej zbliżającej się unii bankowej oraz transferom fiskalnym brakować będzie niezbędnej legitymacji politycznej.

Jak zauważa mój kolega Jeffrey Frankel, niemieckie elity od ponad 20 lat podkreślają, że strefa euro nie będzie „unią transferową”. W końcu jednak okazało się, że rację mieli zwykli Niemcy, a elity były w błędzie. Bo rzeczywiście: jeśli strefa euro ma przetrwać, jej północne kraje będą musiały kontynuować pomoc dla peryferii, udzielając im nowych pożyczek aż do momentu, gdy odzyskają one dostęp do prywatnych rynków finansowych.

Jeśli więc założyć, że Niemcy nadal będą płacić coraz większe rachunki (niezależnie od tego, czy strefa euro przetrwa), to w jaki sposób da się najlepiej wykorzystać siłę ich bilansu do złagodzenia problemów Europy ze wzrostem? Oczywiście, Niemcy muszą się wówczas pogodzić z przyznaniem coraz większej roli Europejskiemu Bankowi Centralnemu, mimo że oznacza to bezpośrednie zagrożenia dla budżetu. Nie ma jednak bezpiecznej drogi naprzód.

Wciąż pojawiają się liczby czy projekty dotyczące wykorzystania niższych w przypadku Niemiec kosztów pożyczkowych, po to, żeby — nie ograniczając się do zwykłego rozdymania bilansu EBC — pomóc ich partnerom. Żeby jednak ta zasada współudziału w podejmowaniu zobowiązań zadziałała, przywódcy strefy euro muszą przestać marzyć, że jednolita waluta może przetrwać kolejne 20 czy 30 lat bez silniejszej unii politycznej.

Umorzenie długów i gwarancje spowodują — co nieuniknione — rozdęcie długu rządowego w Niemczech, gdyż władze będą zmuszone ratować niemieckie banki (a pewnie i banki w niektórych krajach sąsiedzkich). Im wcześniej jednak ta podstawowa prawda zostanie przedstawiona i uznana, tym mniejsze będą koszty długookresowe.

W moim rozumieniu, wykorzystanie możliwości finansowych Niemiec do bezpośredniej pomocy sąsiadom byłoby o wiele bardziej skuteczne, niż przypuszczalny „efekt skapywania” ekspansji fiskalnej pod przewodem Niemiec. Tymczasem w obecnej dyskusji o Europie pomija się niestety jeden fakt, że niezależnie od tego, jak głośny i agresywny stanie się ruch przeciwko oszczędnościom, to i tak nie pojawi się proste, keynesowskie lekarstwo na dług i kłopoty ze wzrostem w strefie jednolitej waluty.

© Project Syndicate, 2013

www.project-syndicate.org


Tagi


Artykuły powiązane

Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu

Kategoria: Analizy
Na mapie Europy widać podział na Zachód z euro w obiegu i środkowo-wschodnie peryferia z własnymi walutami. O ile nie zdarzy się w świecie coś nie do wyobrażenia, euro sięgnie jednak w końcu Bugu, choć niewykluczone, że wcześniej dopłynie do Dniepru.
Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu