Autor: Jacek Ramotowski

Dziennikarz zajmujący się rynkami finansowymi, zwłaszcza systemem bankowym.

Bartkiewicz: Gospodarka czeka na modernizacyjny impuls

Inwestycje publiczne ruszą i mogą być impulsem do modernizacji gospodarki. Wysokie wykorzystanie mocy produkcyjnych przez sektor prywatny i brak rąk do pracy powinny spowodować, że firmy zaczną tworzyć nowe moce, mniej chłonące siłę roboczą - mówi Brunon Bartkiewicz, prezes ING Banku Śląskiego.
Bartkiewicz: Gospodarka czeka na modernizacyjny impuls

Brunon Bartkiewicz, prezes ING BŚ. (Fot. ING)

ObserwatorFinansowy.pl: Bankowcy często sami zadają sobie pytanie, czy banki przetrwają kolejne dziesięć lat. Wielu w to wątpi. A pan?

Brunon Bartkiewicz: Przetrwają.

Dzięki czemu?

Po prostu traktuję z dystansem katastroficzne wizje.

Utrata przychodów na rzecz fintechów to nie wizja, tylko fakt.

Niektórzy wyobrażają sobie pulę przychodów jak tort. Bankowcy siedzą przy stole, a tu przychodzi ktoś nowy i zabiera kawałek. Siedzący przy stole są przerażeni, że będą mieli mniej. Rzeczywistość gospodarcza to nie uczta. I tort się powiększa, i uczestnicy przyjęcia się zmieniają.

Tort ostatnio marnie się powiększa, a uczestnicy przyjęcia tworzą bardzo spetryfikowane towarzystwo. Dlatego się boją?

Strach wynika stąd, że sfera usług finansowych stała się modna wśród firm nowych i ogromnych firm technologicznych, które dotąd w tym sektorze nie działały. Marże przyciągają ich uwagę. Rozwój technologii i sektora usług finansowych odbywa się jednak liniowo – gdy nowe technologie wchodzą, są przez sektor absorbowane, nie mają takiego wpływu na banki, jaki miały na przykład na branżę muzyczną.

Zauważmy, że zmiany obejmują obszary usług płatniczych, zarządzania aktywami, niektórych operacji na rynkach finansowych i pewnych bardzo rentownych, a także wysoko ryzykownych kredytów. To obszary, w których element konkurowania o uwagę klienta, budowania z nim relacji, jest stosunkowo ograniczony.

Europa jest „przebankowiona”, aktywa sektora stanowią grubo ponad 300 proc. PKB. Banki od kryzysu się delewarują.

Nie zgadzam się z pojęciem “przebankowienie”. Zdemistyfikujmy te dane. W wielu krajach Europy grupy bankowe mają znaczenie regionalne, a nawet globalne, więc porównanie ich bilansów do wielkości PKB ich kraju jest – z punktu widzenia ekonomicznego – niewłaściwe. To trochę tak, jakbyśmy mówili, że hurtownia jest za duża, bo ma za duże obroty. W bilansach mamy spore lewarowanie, operacje w grupach finansowych są często dalekie od podstawowej działalności banków, czyli zbierania depozytów i udzielania kredytów. To prawda, że bilanse w wielu krajach w stosunku do PKB są duże, ale w Polsce nie, gdyż tu banki lepiej służą gospodarce. Nie mamy też do czynienia z sytuacją, żeby banki zajęły obszar całego pośrednictwa finansowego wobec podmiotów gospodarczych czy ludności, a na pewno nie można o takim zjawisku mówić w Polsce.

Jest natomiast faktem, że banki mają za dużo oddziałów, co jest pozostałością starych, kosztownych modeli.

Mamy wiele instytucji, które sobie nie radzą.

Bo mamy nowe realia technologiczne, regulacyjne, związane z ostatnią fazą kryzysu czy też bardzo wydłużonego okresu postkryzysowego. W tych realiach rynek musi znaleźć nową równowagę, co znaczy, że niektórzy radzą sobie świetnie, a niektórzy gorzej. W sytuacji poszukiwania nowej równowagi wielu graczy z rynku wypadnie.

W Polsce też?

To się już dzieje.

I będzie działo się dalej?

Myślę, że tak.

W Polsce zostanie “na koniec dnia” 5-7 dużych baków?

Często używa się wskaźnika liczby banków dysponujących 80 proc. całej sumy bilansowej. W Polsce ten wskaźnik jest bardzo wysoki, czyli trzeba kilkunastu banków, żeby w sumie dało to 80 proc. Jeżeli popatrzymy na wydarzenia ostatnich lat, to liczba ta się kurczy. Nie wchodząc w to, ilu mniejszych graczy z rynku wypadnie, koncentracja sektora bankowego trwa. Największe banki szybciej rosną niż sektor.

Pięć największych ma na razie niespełna połowę sumy bilansowej, a dziesięć trochę ponad 70 proc. Ile banków nam dziś potrzeba?

Dużych 6-7, a przypuszczam, że będzie ich 5-6. Koncentracja będzie przebiegać niezależnie od procesów konsolidacyjnych, ale konsolidacja ją przyspieszy, gdyż nie widać chęci wchodzenia nowych podmiotów na rynek, ani konsolidacji mniejszych podmiotów, które stają się w ten sposób wielkimi graczami.

A można jeszcze zbudować nowy bank od zera i w ciągu kilku lat wprowadzić go do grupy stosunkowo dużych, jak to było z Aliorem?

To jest wciąż możliwe. Jest miejsce dla nowych graczy, co nie zmienia obrazu całego rynku. Nowe technologie powodują, że koszt założenia każdej korporacji spada. Powstaje ogromna różnica pomiędzy marginalnym kosztem “wytworzenia” nowej instytucji pod nazwą bank, a kosztem tej, która na tym rynku działa. Instytucje, które zainwestowały kiedyś w stare technologie, mają kłopot z tym, żeby je wymienić na najnowsze. To bardzo ważne zjawisko. Ten model wykorzystaliśmy w grupie ING tworząc ING Direct. Taki był też schemat powstania Inteligo czy mBanku. W Europie mamy już przykłady banków, którym regulator pozwolił na funkcjonowanie z wykorzystaniem infrastruktury chmurowej. Natomiast decydująca jest umiejętność przebicia się do świadomości klientów i wykorzystanie przewagi kosztowej celem stworzenia lepszej oferty dla klientów.

Wielu regulatorów w Unii stawia sobie za cel, by zdecydowanie podnieść konkurencyjność, a mniejsze koszty wejścia temu sprzyjają. To głównie regulatorzy na tych rynkach, które miały wysoką koncentrację.

A my idziemy w przeciwnym kierunku. Powtarzamy błędy popełnione przez innych?

Punkt startu mamy inny. W wielu krajach Europy mieliśmy silną koncentrację, więc idą w stronę przeciwną. W Polsce mieliśmy silnie zdekoncentrowany sektor bankowy. Sytuacja staje się trudniejsza ekonomicznie ze względu na dodatkowe obciążenia, wymogi kapitałowe, technologiczne, konkurencję na rynku pracy. Niektóre banki sobie z tym nie radzą, więc idziemy w kierunku koncentracji.

Pana bank będzie brał udział w konsolidacji?

Konsolidacja z mojego punktu widzenia jest narzędziem i nie odcinam się od używania żadnego narzędzia. Nie jest to cel sam w sobie. Narzędzie pod nazwą “zakup innej instytucji” musi jakiemuś celowi służyć, a niekoniecznie celem tym musi być bycie największym, bo nie ma już prostej relacji polegającej na tym, że większy ma przewagę kosztową.

Poza pierwszą piątką są banki, które mają apetyt na duży wzrost, a pana bank jest piąty. Nie musi uciekać?

Nie uczestniczę w wyścigu. Przyzwyczailiśmy się do tego, że każda firma chce być większa. Po co, jeśli zmieniają się świat i reguły gry. Nie musimy być ogromni, ale chcemy być najlepsi. Liczba klientów nie jest jedyną miarą banków, bo nie ma wspólnej definicji klienta. Nasza definicja pozwala nam sądzić, że dla wielu klientów jesteśmy bankiem podstawowym.

Jaka to definicja?

Składa się z paru elementów – są w niej dane wolumenowe i takie, jak liczba transakcji.

A dochodowość na kliencie?

Dochodowość na kliencie, co oczywiste, jest inna w banku consumer finance, ale my budujemy długoterminowe relacje. Dla nas ważny jest również klient, który ma na ROR 100 zł i na rachunku oszczędnościowym 200 zł. Opłacalność takiego klienta jest oczywiście negatywna. Ale nam na nim zależy, bo wierzymy, że jeśli będzie dobrze obsłużony, to może zwiększy kiedyś relacyjność z nami, albo szepnie słowo kilku innym osobom. Gdybyśmy mieli perspektywę krótkoterminową, powinienem zrezygnować z tych klientów. Ale mamy inną perspektywę – działania na zawsze. To jest nasz horyzont.

Mam wrażenie, że bankowców najbardziej frustruje to, iż kredyt dla przedsiębiorstw słabo „idzie”. Od lat chcieliby z tym ruszyć, żeby nie brano ich na języki, że źle służą gospodarce. Ale się nie udaje. Kiedy to zaskoczy?

To, czego banki by sobie życzyły, nie ma wielkiego znaczenia dla gospodarki. Ważne jest, w jakim tempie kredyt powinien wpływać na wzrost, którego jako kraj i jako społeczeństwo bardzo potrzebujemy. Wszyscy się zastanawiają, co jest jajkiem, a co kurą. Czy mamy taki wzrost, ponieważ hamuje go brak kredytu, czy mamy taki poziom kredytu, gdyż gospodarka nie pędzi.

Na dziś sposób podstawiania akcji kredytowej jest adekwatny do popytu. A jest on niski dlatego, że są stosunkowo niskie inwestycje publiczne, mnożnikowy wpływ tych inwestycji jest dość mały, inwestycje w sektorze prywatnym są na bardzo niskim poziomie, przy jednoczesnym bardzo wysokim poziomie wykorzystania mocy produkcyjnych. W ostatnich latach najsilniej na wzrost oddziaływał wzrost konsumpcji. Potrzebujemy nowego impulsu.

Jakiego?

Mamy przekonanie, że inwestycje w sektorze publicznym przyspieszą już na przełomie II i III kw., co widać po liczbie projektów, które zostały zaaprobowane do dofinansowania ze środków unijnych. Widzimy już wzrost przypływu środków, które Unia nam podstawia pod finansowanie tych inwestycji. Sam ten efekt zwiększy wzrost PKB o ok. 50 pb, więc przesuwamy naszą prognozę wzrostu do 3,3-3,5 proc. w skali całego roku, przy czym wielkość ta przekroczy 3,5 proc. w drugiej połowie tego roku. Sądzimy, że konsumpcja się utrzyma, będzie też działać wsparcie eksportowe i inwestycje publiczne.

Dobrze byłoby, żeby efekt inwestycji publicznych przekładał się na inwestycje przedsiębiorstw. To wielkie pytanie, w jaki sposób zareaguje sektor prywatny. Na pewno wpływa na niego niepewność otoczenia podatkowo-regulacyjnego. Miejmy nadzieję, że to ulegnie stabilizacji, czego pierwsze symptomy już widać. Zastanawiamy się też, czy istnieją jeszcze jakieś bariery dla podejmowania inwestycji i rozszerzania skali działalności.

Istnieją? Jakie?

Brak rąk do pracy. Wiele firm zastanawia się, czy działalności nie przesunąć tam, gdzie rąk do pracy jest więcej. Liczę również na to, że firmy zaczną się zastanawiać nad możliwością kreowania nowych mocy produkcyjnych z mniejszą absorpcją siły roboczej.

Czyli modernizacja gospodarki? Jest możliwa?

Jest nieuchronna. Demografia wskazuje, że nie ma innego wyjścia. Presja jest tak duża, że musi się to zacząć dziać – robotyzacja zarówno w produkcji, jak i robotyzacja softwarowa. Jestem przekonany, że polskie przedsiębiorstwa są na tyle silne, że sobie z tym poradzą. Jest czas na inwestycje i to inwestycje przesuwające nas na inny poziom.

Czy banki są przygotowane do oceny ryzyka takich inwestycji. Lata, kiedy się niewiele działo, nie uśpiły czujności?

Banki muszą być przygotowane. Dochodzimy do kolejnych barier rozwojowych, które musimy przesuwać. Ktoś, kto będzie robił to zbyt opieszale, może wypaść z rynku, a ktoś, kto już to zrobił, będzie miał swoje przewagi, może kreować nowe zdolności produkcyjne i być coraz bardziej konkurencyjnym na rynku międzynarodowym.

Przed bankami perspektywa wzrostu stóp. Jak się do tego przygotować?

Trzeba mieć dobrze skonstruowany bilans, dobrze przygotowane scenariusze i odpowiedzi na różne warianty. Zarządzanie bilansem jest naszą podstawową czynnością, w związku z tym prace przygotowawcze na wypadek wzrostu – ale też i spadku stóp – trwają zawsze. Myślę, że w każdym banku trwają nad tym prace.

Spadek stóp też można sobie teraz wyobrażać?

Wzrost, spadek albo różną dynamikę wzrostu lub spadku. Możemy mieć do czynienia ze stopniowym wzrostem, różnym wygięciem krzywej albo z gwałtownym wzrostem. Proces zmian stóp procentowych nie jest tylko i wyłącznie zjawiskiem ekonomicznym, lecz także elementem gry politycznej czy strategii ekonomicznej kraju, w związku z czym nie jest do końca przewidywalny. Dlatego trzeba być przygotowanym na różne warianty rozwoju sytuacji, bo różne części bilansu różnie reagują na wzrost stóp.

Nie jesteśmy hazardzistami i nasz bilans ma się sprawdzać w każdych okolicznościach. Choć cały rynek mówi o wzroście stóp, mamy też scenariusz, w którym mogą one spaść. Ten wariant nie byłby dobry dla gospodarki. Stopniowy wzrost stóp w roku 2018 jest naszym podstawowym scenariuszem. Inflacja troszkę wyskoczyła, ale pewnie się uspokoi, a szczytowy pułap osiągnie w 2018 roku, w okolicach 2,3 proc. Do końca jeszcze nie jesteśmy w stanie skwantyfikować, w którym kierunku pójdą wynagrodzenia, czyli inflacja płacowa, i jak ona się przełoży na konsumpcję, ale zakładamy, że ten rok będzie już pod znakiem bardzo silnej presji płacowej.

Banki systematycznie zmniejszają wskaźnik kredytów do depozytów (LTD). Z czego to wynika?

Zmniejszyła się wielkość finansowania od banków-matek, koszty są większe i wciąż bardzo drogi jest dostęp do rynku międzybankowego. Sektor zszedł już poniżej 100 proc., a dla pełnej niezależności bilansu, jeśli uwzględnić jeszcze potrzeby płynnościowe, wskaźnik LTD powinien spaść do ok. 90 proc. I w tę stronę sektor idzie. Wraca do podstaw, pełnej niezależności, opartej o własne depozyty, pozyskane od klientów. Banki idą w kierunku relacyjności z klientami, gdyż to jest ostoja stabilności.

Rozszerzają się też spready między wyceną depozytu i kredytu.

To jest oczywiste, gdyż banki muszą wygenerować dużą pulę kapitałów, bowiem wymogi regulacyjne rosną, a jednocześnie dochodowość jest poddawana silnym presjom, jak choćby przez podatek bankowy.

WIBOR pomału rośnie, czyli…?

To znaczy, że rynek przygotowuje się do wzrostu stóp.

Rozmawiał Jacek Ramotowski

Brunon Bartkiewicz, prezes ING BŚ. (Fot. ING)

Otwarta licencja


Tagi