Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Procesy inwestycyjne: PPP w Polsce się nigdy nie uda

W Polsce nie łączy się ze sobą faktów. Rząd ogłasza program wielkich „inwestycji polskich” finansowanych z użyciem skomplikowanej inżynierii finansowej, a w tym samym czasie roi się od doniesień w sprawie wielkich i mniejszych opóźnień, przekroczonych budżetów, najrozmaitszych konfliktów inwestorów z wykonawcami na tysiącach budów. Czyżby miało się skończyć marnotrawstwo budowlano - inwestycyjne? Nie warto w to wierzyć.
Procesy inwestycyjne: PPP w Polsce się nigdy nie uda

(CC BY-NC-SA Gerald Russell)

Zważywszy dotychczasowe doświadczenia, jest szansa „puszczenia z dymem” co najmniej paru z kilkudziesięciu miliardów, które mają być wyczarowane w kazamatach alchemików finansowych. W tzw. dyskursie publicznym dominują w kontekście inwestycji wątki złych przepisów o zamówieniach publicznych oraz desperacji firm budowlanych poszukujących zleceń. I na tym praktycznie kończy się inwencja poszukiwaczy przyczyn zapaści procesu inwestycyjnego w Polsce.

Na tym tle bezgraniczne zdumienie budzi fakt, że żaden z ministrów mających związek z rozwojem gospodarki, rozbudową i przebudową infrastruktury, gromadzeniem na to pieniędzy poprzez pobór podatków oraz ochroną interesów skarbu państwa nie doprowadził do tej pory do szeroko zakrojonych badań przyczyn, do analizy nasuwających się wniosków i opublikowania na tej podstawie tzw. „białej księgi” błędów, win, czy niedomagań procesów inwestycyjnych i budownictwa.

Czy po jej lekturze wszystko dałoby się od razu naprawić? Z pewnością nie, ale wiadomo byłoby z grubsza co zmieniać i do czego mniej więcej należy dążyć.

Są doświadczenia z najwcześniejszego okresu transformacji ustrojowej i szalejącej inflacji, z lat cieniuteńkiego portfela w połowie lat 90-tych, z początków reform rządu Jerzego Buzka, z dłużących się chwil zaraz przed wejściem do Unii i najnowsze – kiedy do potężnego impulsu w formie środków z UE doszła euforia inwestycyjna związana z piłkarskimi mistrzostwami Europy. Nic tylko zebrać doborowy zespół kilkunastu osób z najlepszą wiedzą oraz umiejętnościami analizy i syntezy, dać im biurka z komputerami, dostęp do wszelkich możliwych źródeł informacji, nieco pieniędzy i jakiś rok, żeby nie było „po łebkach”. To jest jednak pomysł i zadanie, które państwo polskie przerasta, bo jego administracja zdaje się wierzyć, że wie już wszystko, a poza tym wie lepiej.

Wenezuela a sprawa Polska

Niedawna śmierć niezwykle kontrowersyjnego przywódcy Wenezueli przypomniała o zapasach jakie Hugo Chavez toczył z jedną z paru największych firm świata – amerykańskim koncernem naftowym ExxonMobil. Wartość rynkowa wielkich prywatnych koncernów naftowych zależy od ich zdolności do powiększania będących w ich dyspozycji zasobów ropy do wydobycia. Każdego roku toczy się więc bój o to, żeby nowych złóż było tyle, żeby z nadwyżką zastąpić bieżące wydobycie. To jest najważniejszy warunek zadowolenia akcjonariuszy. Dlatego wielkie koncerny zachodnie inwestują gdzie tylko mogą.

Jedna z inwestycji w roponośnym basenie Orinoko nazywa się Cerro Negro (Czarne Wzgórze). Była to spółka ExxonMobil z PDVSA, czyli wenezuelskim koncernem narodowym (po 41,67 proc.). Na trzeciego wspólnika wzięli Niemców z VEBA Oel, których później zastąpił koncern BP. Zasoby Cerro Negro szacowane były na 1,5 mld baryłek, czyli ok. 200 mln ton ropy do wydobycia w ciągu 35 lat.

Ropa z Wenezueli i jest ciężka, czarna i kwaśna, czyli ma dużo asfaltu i siarki. Jest często tak gęsta, że nie nadaje się do tłoczenia rurociągami. Trzeba ją zatem nie tylko wydobyć, ale także „uzdatniać”, czyli „odchudzać” ze smoły i asfaltu oraz oczyszczać z siarki. Potrzebna jest do tego cała „fabryka” nazywana w narzeczu nafciarzy „upgrader”. Problem w Cerro Negro nie polegał wyłącznie na kosztach postawienia takiej instalacji, ale głównie na tym, że okres jej spłaty (amortyzacji) był długi, a warunki polityczne i ekonomiczno-biznesowe niesłychanie chwiejne i niepewne.

Partnerzy postanowili sfinansować inwestycję długiem. Emisja obligacji miała przynieść 600 mln dolarów, ale warunkiem powodzenia było zmniejszenie bardzo dużego ryzyka angażowania się w Wenezueli pod koniec XX wieku. Zajęli się tym prawnicy i bankierzy inwestycyjni, którzy pokonali nieufność inwestorów z pomocą schematu nazwanego Common Security Agreement. Chodziło o to, żeby przekonać potencjalnych nabywców obligacji, że gotówka ze sprzedaży ropy nie rozpłynie się po prywatnych kieszeniach rozlicznych wenezuelskich „interesariuszy” i starczy jej na odsetki od obligacji.

W centrum skomplikowanej operacji był Bank of New York, który założył, a potem pilnował setek różnych rachunków bankowych przez które przechodziły wszystkie pieniądze z działalności w Cerro Negro. Zadaniem i obowiązkiem banku było gromadzenie wszelkich przychodów oraz opłacanie kosztów we właściwej kolejności – najpierw rachunki, faktury i przelewy za dostawy i roboty wykonane podczas wydobywania, podnoszenia jakości i transportu ropy do rafinerii Chalmette w Luizjanie, potem odsetki od obligacji i dopiero na samym końcu to co zostawało dla ExxonMobil i PDVSA oraz ich mniejszościowego wspólnika. Było tego dla nafciarzy po kilkadziesiąt milionów dolarów rocznie.

Przeróbka na produkty rafineryjne odbywała się w bezpiecznym miejscu w Luizjanie. Bank of New York zwalniał zatem środki i autoryzował przelewy we właściwych wysokościach i kolejności dopiero na sygnał z Chalmette, że właśnie dotarł kolejny tankowiec z ropą z Cerro Negro. Tak to działało przez prawie 10 bardzo burzliwych lat, aż do ultimatum Chaveza, który postanowił wykurzyć zachodnie koncerny naftowe z Wenezueli. Data została ustalona symbolicznie na 1 maja 2007 roku. Dopiął swego, ale realne straty z tego większe niż wszystkie niby-korzyści.

Procesy inwestycyjne w Polsce są tak ciężkie, kwaśne i nieruchliwe jak ropa znad Orinoko. Trzeba je usprawniać na wszelkie mądre i skuteczne sposoby. W przytoczonym przykładzie, wystarczyłoby pozamieniać nazwy firm z Wenezueli i USA na swojskie nazwy polskie.

Przykład z USA

Kilka tysięcy kilometrów na północ od terenów nad Orinoko są stany Indiana i Kentucky, które na całej między nimi granicy oddziela inna rzeka – Ohio. Także w bardzo bogatych Stanach Zjednoczonych bardzo liczne są przykłady infrastrukturalnej i inwestycyjnej niemocy. 40 lat zajęło różnym władzom publicznym deliberowanie nad koniecznością przerzucenia kolejnego mostu, który ułatwiłby drogę na trasie Louisville w Kentucky do Indianapolis i z powrotem.

Niesamowitym zbiegiem okoliczności oba stany zakończyły przygotowania i przystąpiły do budowy, każdy swojego mostu, dokładnie w tym samym czasie. Przeprawa wznoszona przez Kentucky jest umiejscowiona w samym środku Louisville. Indiana zbuduje swój most 13 km na wschód od centrum miasta i dlatego będzie się nazywał po prostu East End Crossing (w Indiana nie ma ani chybi tylu sławnych ludzi i dlatego nie było tak godnego kandydata jak Maria Curie-Skłodowska, która w Warszawie zastąpiła na drogowskazach Most Północny).

Obie budowy hydrotechniczne rozpoczną się latem tego roku, a pierwsze pojazdy mają wjechać na przeprawy w 2016 roku. Oba mosty mają podobne parametry, a ponadto będą przerzucane w tym samym czasie nad tą samą rzeką, w dodatku przez tę samą firmę Walsh Construction, a to oznacza w miarę porównywalne koszty (nakłady byłby bardziej zbliżone, gdyby nie różna liczba dojazdów i wjazdów, tuneli, skrzyżowań itp.).

Główna jednak między nimi różnica polega na tym, że most zamawiany przez władze Indiany będzie zbudowany w trybie PPP, czyli partnerstwa publiczno-prywatnego. W Kentucky prawo na takie eksperymenty nie zezwala, więc pozostaje tradycyjny sposób zarządzania i finansowania.

Dla speców od inwestycji plac budowy nad rzeką Ohio będzie wymarzonym poligonem doświadczalnym do sprawdzania, zalet, wad i ułomności dwóch rożnych formuł inwestycyjnych. Wielkich inwestycji w warunkach PPP przeprowadzono już tysiące (np. w Wielkiej Brytanii, w latach 1998-2007 za 50 mld dolarów), lecz nie było do tej pory przypadku, żeby można je było porównywać na każdym z etapów bezpośrednio i z samego bliska z kontraktami tradycyjnymi, tak jak oglądamy codziennie produkty na półce w sklepie.

Są już pierwsze spostrzeżenia. Most zamawiany przez Kentucky ma kosztować 860 mln dolarów. Rachunki za most z Indiany mają wynieść razem 763 mln dolarów. Władze Indiany chwalą się przy tym, że bardzo zaoszczędziły na zmianie koncepcji i przejściu na formułę PPP. Utrzymują, że gdyby trzymały się tradycyjnego rozwiązania „ogłaszam przetarg – zamawiam – płacę” koszt ich mostu byłby o 225 mln dolarów droższy, a termin oddania budowli do użytku o 8 miesięcy dłuższy.

Główne korzyści z PPP mają być jednak długofalowe. W przypadku mostu z Indiany wznoszonego na warunkach PPP jednorazowe koszty budowy przeprawy zostały połączone w projekcji finansowej z kosztami utrzymania mostu przez 35 lat eksploatacji. Zarówno za budowę jak i za późniejsze funkcjonowanie mostu odpowiedzialna będzie ta sama spółka celowa WVB East End Partners. Tworzą ją firmy należące do grup: Vinci Concessions, Walsh Construction i Bilfinger Berger. Wg optymistycznych zapowiedzi, rozłożenie odpowiedzialności wykonawców na kilkadziesiąt lat prowadzić ma do racjonalizacji kosztów w długim okresie. Z myślą o długofalowych korzyściach rozpatrywane są np. pomysły zastosowania droższej, ale nie wymagającej ciągłego malowania stali, wytrzymalszych nawierzchni, czy energooszczędnego oświetlenia.

Jak to się skończy – czas pokaże. Jedno jest prawie pewne – warunkiem koniecznym stosowania PPP są rządy rozsądnego prawa, ale przede wszystkim dominacja rozumu w jakiejkolwiek działalności.

Dlatego PPP należy daleko trzymać od Polski. To nie jest przesadny wniosek.

W Polsce można legalnie dorobić do głodowej zazwyczaj renty. Renty są niskie, bo państwa nie stać na wyższe, a nie stać, bo państwo mnóstwo pieniędzy rozdaje niepotrzebującym. Dorobić do renty można pracując na etacie lub np. prowadząc działalność gospodarczą. Warunek fundamentalny jest taki, żeby nie przekroczyć ustalonego limitu dorabiania, bo jeśli ktoś dorobi więcej niż mu wolno z mocy prawa, to państwo (ZUS) mu rentę cofnie. I do tego momentu wszystko zdaje się być jasne.

Pewna pani rencistka prowadziła działalność gospodarczą, ale kiepsko jej się wiodło i miała straty. Poszła więc jeszcze na etat, pilnując żeby limitu nie przekroczyć. Okazało się jednak, że przekroczyła, bo ZUS nie uznaje pojęcia straty. Urząd ów obliczył domniemane dochody rencistki z działalności gospodarczej jako procent od odprowadzanych przez nią obowiązkowych składek. Nie ma tłumaczenia, że brak dochodów nie zwalnia od płacenia składek, więc większość „stratnych” płacze i płaci. Z drugiej strony, masz działalność – musisz mieć dochody, a jak nie masz, to my je obliczymy na podstawie algorytmu od składek. I już masz.

Być może winne jest prawo, ale najpewniej jego koniunkturalna i wręcz bezczelna interpretacja. Rencistka nie pójdzie do sądu, bo nie ma do tego głowy, zdrowia oraz pieniędzy. Cała reszta wzruszy ramionami, a najwyżej ponarzeka. I tak to się ciągnie od lat.

Jan Cipiur

(CC BY-NC-SA Gerald Russell)

Otwarta licencja


Tagi