Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Rząd nie pokona rynku, więc powinien mu pomagać

Państwo bywa zawodne. To problem. Gdy pomyli się przedsiębiorca, to zapłaci za to on i jego klienci, ale jeśli pomyli się państwo, płacimy wszyscy – przekonuje prof. Peter H. Schuck, prawnik i ekonomista z Yale.

Rząd nie pokona rynku, więc powinien mu pomagać

Peter H. Schuck

Obserwator Finansowy: Czy mówiąc o zawodności rynku i państwa, mówi się o tym samym?

Peter H. Schuck: Nie całkiem. Państwo zawodzi, gdy programy polityczne, które wdraża w życie, przynoszą więcej społecznej szkody niż pożytku. Nie jest to rachunek czysto finansowy, gdyż koszt jest konkretny, ale już zyski lub szkody mogą mieć charakter niemierzalny. Stąd „zawodność państwa” to kategoria zdroworozsądkowa. W przypadku rynku można zaś mówić o kilku rodzajach zawodności. Po pierwsze: zdarza się, że rynek produkuje monopole, co skutkuje zawyżonymi cenami towarów i usług.

Po drugie: niektóre transakcje są związane z efektami zewnętrznymi, szkodzącymi stronom niebiorącym w tych transakcjach udziału. Hałas z lotniska szkodzi w końcu także tym mieszkańcom okolicy, który nie podróżują. Po trzecie: rynek zawodzi tam, gdzie dane produkty z jakichś względów nie mogą być sprzedawane po cenie całkowicie oddającej ich wartość. Takie produkty, np. ubezpieczenia społeczne, musi sprzedawać rząd. Rynek zawodzi także w innym sensie – 90 proc. firm, które dzisiaj powstają, zniknie w ciągu najbliższych pięciu lat, więc przedsiębiorcy bardzo, bardzo często się mylą.

I są za to surowo karani.

Zgadza się. Dochodzimy do bardzo ważnego punktu, który odróżnia zawodność rządu od zawodności rynku. Jeśli dostarczasz złe produkty, rynek cię ukaże i usunie. Jeśli jesteś politykiem i wdrożysz szkodliwy program polityczny, kara na ciebie nie spadnie. Program ów będzie kontynuowany, „poprawiany” do momentu wyssania z budżetu państwa wszystkich środków. Zatrważające jest to, jak wiele przynoszących straty programów politycznych jest w stanie funkcjonować przez dziesięciolecia.

Weźmy np. uchwalony 1931 r. Davis–Bacon Act. To ustawa wymagająca od firm wykonujących publiczne zlecenia budowlane, by nie schodziły ze stawkami godzinowymi poniżej pewnego pułapu. Efektem jest nie tylko niewłaściwa wycena pracy, która jest na rękę jedynie członkom związków zawodowych, lecz także wymuszane przez ustawę dodatkowe koszty administracyjne, które rocznie sięgają w skali kraju kilkuset milionów dolarów.

Z kolei Jones Act wymaga, by wszystkie firmy przewozowe w USA korzystały wyłącznie z flot operujących statkami produkowanymi w kraju, co w obliczu istnienia tańszych alternatyw zawyża koszty funkcjonowania tych firm i zmniejsza ich konkurencyjność. Mamy też subsydia rolnicze, które trafiają do dużych korporacji rolniczych zamiast do mniejszych farmerów. Mamy politykę promującą dostępność mieszkań dla ludzi o niskim dochodzie, co zaburza rynek kredytowy… Mogę wymieniać przykłady w nieskończoność, napisałem o tym zresztą całą książkę. Za wszystkie te zawodności rządu płacą w końcu podatnicy.

Niemniej sam Pan przyznaje, że rynek także nie jest idealny. Dobrze wiemy, że firmy także potrafią narobić szkód. Kto zawodzi częściej: państwo, czy rynek?

Biorąc pod uwagę fakt, że rynkowa aktywność ludzi jest znacznie szersza niż rządu i że w tej sekundzie przeprowadza się więcej transakcji niż w ogóle istnieje polityk rządowych na całym świecie, to trzeba by powiedzieć, że rynek. Okulary ilościowe nie są tu jednak wskazane. Gdy rynek zawodzi, cierpi na tym ograniczona grupa ludzi: właściciele firmy, pracownicy, klienci albo indywidualne osoby trzecie. Gdy zawodzi państwo, cierpi po pierwsze grupa ludzi, do której nieefektywna polityka była skierowana, np. niepełnosprawni, a po drugie – wszyscy podatnicy, ponieważ to z ich kieszeni pokrywa się koszty nieefektywnych programów.

Firmy są często zakładane przez ludzi niedoświadczonych i niewykształconych. Rząd dysponuje armią wykwalifikowanych urzędników, doradców, ekonomistów, ekspertów. To, że rynek się myli, to zrozumiałe, ale dlaczego – proszę wybaczyć być może naiwne pytanie – myli się rząd?

Pytanie nie jest naiwne. Jest tak, jak pan mówi. Przedsiębiorcy są z reguły gorzej przygotowani do prowadzenia firmy niż rządzący do rządzenia. W pewnym – czysto formalnym – sensie urzędnicy są bardziej kompetentni niż gracze rynkowi. Dlaczego tak często zawodzą? Wróćmy do początku naszej rozmowy. Ustaliliśmy, że rynek bywa zawodny i że państwo musi tę zawodność korygować. Oznacza to, że państwo musi naprawiać problemy, z którymi nawet rynek sobie nie radzi. Przed państwem stoją więc trudniejsze wyzwania niż przed przedsiębiorcą. Do tego sama natura rządu niczego tu nie ułatwia.

Ok, urzędnicy są wykwalifikowani i wykształceni, ale kilka czynników zmiękcza te zalety. Skuteczność polityki zależy od kultury politycznej danego kraju: czy mamy stabilne rządy oparte na konstytucji, czy został osiągnięty optymalny stopień decentralizacji władzy, czy obywatele są podatni na populistyczne hasła? Ponadto urzędnicy zawsze mają skłonność do koncentrowania się na własnych agencjach, ministerstwach, partiach czy grupach interesu, a nie umieją patrzeć przez pryzmat dobra całego społeczeństwa. Dalej – informacje, na których podstawie podejmują oni decyzje, są ułomne i niepełne. Urzędnicy często bywają więc w swoich działaniach irracjonalni.

Urzędnicy z natury są także mniej elastyczni, a bardziej zachowawczy. Gdy muszą opracować jakiś element polityki gospodarczej, zainterweniować na rynku czy coś uregulować, mają problem: rynek jest szybszy, bardziej elastyczny i dynamiczny niż oni. Rynek nie zna granic, umie „uciec” urzędnikom i politykom, adaptuje się do nowych warunków, np. wytwarzając szarą strefę. Można powiedzieć, że rynek jest na tyle niedoskonały, by państwo musiało interweniować, i na tyle doskonały, że jest na te interwencje niejako uodporniony.

Część ekonomistów lubi mówić o „dobrym rządzie”, czyli o takim, który nie jest złem koniecznym. Z tego, co Pan mówi, wynika, że „dobry rząd” to zupełnie nierealistyczny ideał. Rząd jest tylko od zalepiania dziur po rynku.

Wydaje mi się, że rząd powinien uświadomić sobie jedną fundamentalną rzecz: że nie pokona rynku, ale może mu pomóc. Powinien więc przy projektowaniu regulacji starać się działać razem z rynkiem, nie przeciw niemu, choć może to być trudne w kwestiach związanych z monopolami [śmiech]… Sądzę, że nad efektywnością rządu można pracować, można ją zwiększać.

Na przykład jak?

Choćby pracując nad przepływem informacji pomiędzy poszczególnymi jego agencjami, a także nad jakością tych informacji. Bardzo pomocna jest także analiza kosztów i korzyści z każdego nowego programu politycznego zarówno przed, jak i po jego wprowadzeniu. W przypadku USA mówi się często, że efektywność rządu zostałaby zwiększona przez zmianę ustroju na parlamentarny, ale ja nie sądzę, by to było dobre podejście. Parlament na wzór europejski oznacza centralizację i zwiększenie biurokracji. Ponadto w USA funkcjonuje dość mocny i realny podział władzy, czego o ustrojach europejskich powiedzieć nie można.

Jestem ciekawy pańskiej opinii na temat problemu imigracji, który badał Pan przez wiele lat. Polityka USA w tej mierze na pewno nie jest rynkowa właśnie ze względu na obawę, że sam rynek nie poradzi sobie z regulacją napływu imigrantów. Czy to słuszne obawy?

Myślę, że da się zoptymalizować politykę imigracyjną i uczynić ją bardziej wielkoduszną. Obecnie jest ona często po prostu głupia. Co roku np. przyjmujemy do USA 50 tys. zagranicznych studentów, rozdając im wizy na loterii. Tutaj należałoby wprowadzić aukcje, ślepy los nie może decydować o napływie ambitnych, zdolnych ludzi do naszego kraju…

A co z propozycjami á la Gary Becker, które idą w kierunku „kupowania” sobie obywatelstwa czy prawa do zamieszkania?

Myślę, że idea całkowitego urynkowienia imigracji nie jest szalona, tylko jest mało realistyczna. Ja osobiście nie jestem zwolennikiem ani otwartych granic, ani ich uszczelniania. Trzeba w tej materii mądrze łączyć twarde przepisy imigracyjne z mechanizmem rynkowym. W swojej książce piszę także o sukcesach rządu i akurat w kwestii imigracji zrobiliśmy w USA kilka kroków naprzód. Np. reforma z 1965 r. zniosła cenzus etniczny. Wcześniej przyjmowano imigrantów tak, by nie zaburzyć struktury etnicznej USA, więc zwracano uwagę na narodowość i opracowywano kwoty dla poszczególnych narodów. To było skandaliczne i tego już nie ma w takiej brutalnej formie.

Można więc uznać, że rządy się uczą…

Ale bardzo powoli. Wielkich sukcesów jeszcze nie zaliczyły. Na pewno za to uczą się społeczeństwa. Mają większą niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu świadomość negatywnych skutków, jakie może przynieść zła polityka, co objawia się w znacznie mniejszej popularności skrajnych ruchów politycznych.

Rozmawiał: Sebastian Stodolak

Peter H. Schuckprofesor w Yale Law School. Zajmuje się problemami na pograniczu prawa i ekonomii: imigracją, prawem administracyjnym, efektywnością polityki gospodarczej; autor wielu książek i artykułów naukowych.

 OF

Peter H. Schuck

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Krótkoterminowe trudności, długoterminowe szanse

Kategoria: Trendy gospodarcze
Napływ imigrantów z Ukrainy w czasie obecnej wojny krótkoterminowo powoduje trudności, natomiast w długim terminie jest szansą na uzupełnienie polskiego rynku pracy - mówi Obserwatorowi Finansowemu Beata Javorcik, Główna Ekonomistka EBOR.
Krótkoterminowe trudności, długoterminowe szanse