Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Nie uniknęliśmy kryzysu. Odwlekamy go

Amerykański bank centralny waha się, czy zakończyć politykę luzowania ilościowego. Gdyby zrobił to zbyt wcześnie, gospodarce grozi krach. – Dopóki nie ma inflacji, a giełda idzie w górę, polityka pieniężna pozostanie ekspansywna. To jednak tylko odwlekanie kryzysu, który musi nadejść – przekonuje prof. Robert P. Murphy.
Nie uniknęliśmy kryzysu. Odwlekamy go

Prof. Robert P. Murphy

Obserwator Finansowy: Pozwoli pan, że zacznę od spraw dość odległych od polityki pieniężnej, o której mamy rozmawiać przede wszystkim. Jak idzie wdrażanie reformy służby zdrowia w USA? Mówi się, że to jedna wielka kompromitacja.

Robert P. Murphy: Niestety tak. Pasmo porażek. Najgłośniej mówi się o stronie healthcare.gov, która ma być centrum informacyjno-logistycznym nowego systemu. Problem w tym, że serwery na których była powieszona, przeciążyły się. Ktoś, kto projektował informatyczną stronę systemu, zapomniał, że jest on przeznaczony dla wszystkich Amerykanów. Sądzę, że są to problemy przejściowe.

Z nowym systemem związane są inne, bardziej fundamentalne utrudnienia, przede wszystkim negatywna selekcja. Oto ludzie, których dotąd nie było stać na ubezpieczenie, a są chorzy czy chorowici, masowo wykupują ubezpieczenia. Jednym z założeń reformy jest przecież to, że ubezpieczyciel musi sprzedawać polisy takim osobom. Z drugiej strony ci, którzy dotąd nie mieli ubezpieczenia, bo nie chcieli go mieć, choćby dlatego, że cieszyli się dobrym zdrowiem, wciąż migają się od uczestnictwa w nowym systemie. W rezultacie rosną całościowe koszty systemu.

Da się to naprawić?

Trzeba zmusić tych, którzy nie chcą ubezpieczenia, żeby je kupili. To jedyna droga.

Zmuszać Amerykanów do czegokolwiek? To wbrew mentalności tego narodu…

Ma pan rację. Zanim wprowadzono reformę, ludziom nie podobał się system ubezpieczeń zdrowotnych, ponieważ nie wszystkich było na nie stać. Problem w tym, że sytuacja wynikała po części z interwencjonizmu na rynku medycznym. Państwo na różne sposoby ograniczało konkurencję, zawyżając ceny. Niestety, jeśli ktoś chciał naprawić tę sytuację kolejną rządową interwencją, musiał się liczyć z tym, że trzeba będzie skorzystać z przymusu.

Kiedy Amerykanie to sobie uświadomili, zaczęli na reformę patrzeć sceptycznie. Oczekiwali niższych cen i większej dostępności usług, a dostali wyższe ceny, a w dodatku przymus wykupowania często zupełnie niepotrzebnych pakietów ubezpieczeniowych. Po co np. mężczyznom ubezpieczenie na wypadek zajścia w ciążę? Myślę, że do lata już będziemy wiedzieli, czy reforma zacznie działać, czy sama wymaga reformy. Niemniej nawet jeśli zadziała, to według mnie z ogólnego punktu widzenia nowy system jest szkodliwy. Zwiększa pole przymusu, któremu jest poddany obywatel, a także oddaje w ręce biurokratów bardzo ważne decyzje dotyczące opłacalności leczenia poszególnych przypadków. ObamaCare daje urzędnikom narzędzia kontroli kosztów.

Możemy więc spodziewać się pogorszenia sytuacji budżetowej USA w związku ze wzostem kosztu opieki zdrowotnej?

W krótkim okresie raczej nie. Przeciwnie, w kontekście reformowania systemu mówiło się raczej o podwyższe podatków, co zwiększy przychody budżetowe. W dłuższej perspektywie odbije się to jednak negatywnie zarówno na wzroście gospodarczym, jak i na budżecie.

Jak na razie jednak wydaje się, że prawdziwe jest stwierdzenie: USA mogą się dowolnie wysoko zadłużać, ponieważ mogą drukować dowolną ilość pieniądza.

Muszę przyznać, że ostatnie lata były bardzo dziwne. W normalnych warunkach dodruk pieniądza w skali, z jaką mieliśmy do czynienia po 2008 roku, spowodowałby bardzo wysoką inflację i podniesienie stóp procentowych. Tymczasem tak się nie stało. Bardzo aktywny Fed prowadził luzowanie ilościowe, obniżał stopy procentowe do zera i nic. Żadnych widocznych negatywnych skutków. Dlaczego? Jest kilka hipotez, jednak każda z nich prowadzi do tej samej konkluzji: to nie może trwać wiecznie.

Niestety ludzie w Fed uwierzyli, że można drukować w nieskończoność, a w rządzie – że można mieć co roku 500 mld dol. deficytu i wszystko będzie dobrze. W momencie jednak, gdy dolar straci status waluty międzynarodowej, a sygnały takiego procesu można już zaobserować, cała sytuacja ulegnie diametralnej zmianie. Wybuchnie bardzo ostry kryzys. Sądzę, że nie będzie okresu spowolnienia, ostrzegawczej ciszy przed burzą. Kryzys wszystkich zaskoczy.

Co więc należałoby zrobić? Ekonomiści banków centralnych argumentują, że właśnie przedwczesny i nieprzemyślany zwrot w polityce pieniężnej mógłby wywołać drugą falę kryzysu.

Ale inaczej się nie da! Jedyną drogą jest podwyżka stóp procentowych i koniec luzowania ilościowego. Wtedy wybuchnie kryzys, to niemal pewne, ale będzie to kryzys oczyszczający, bo przebijemy narastające bańki, zanim nabiorą gargantuicznych rozmiarów. Te bańki pompuje własnie polityka pieniężna. Proszę porównać wykres bijącego kolejne rekordy notowań indeksu S&P 500 z bilansem Fed. Korelacja jest uderzająca. Oczywiście Ben Bernanke próbował wyczuć właściwy moment zmiany polityki pieniężnej.

Najpierw w 2013 roku ogłosił, że będzie ograniczać luzowanie i rynki natychmiast zareagowały, podnosząc długoterminowe stopy procentowe. Bernanke się przestraszył i złagodził swoje zapowiedzi. Potem znów ogłosił ograniczenie luzowania, ale zapowiedział, że gdyby coś szło nie tak, to Fed ponownie zmieni decyzję. Rynki zinterpretowały to dobrze: póki co Fed nie przewiduje radykalnych zmian. Koniec końców pompowanie bańki trwa.

Jak długo może jeszcze trwać?

Żebym to ja wiedział! Jestem niezwykle zaskoczony, że trwa już pięć lat i nic się nie dzieje. Na razie nie ma inflacji, więc wszystkim wydaje się, że taka polityka nie niesie ze sobą żadnego ryzyka.

To by się zgadzało – ludzie są spokojniejsi. Popatrzmy choćby na ceny złota. Są o wiele niższe od rekordowych poziomów, a złoto to rzekomo miara niepokoju.

Tutaj uderza pan w czuły punkt szkoły austriackiej, której jestem zwolennikiem. Wielu jej przedstawicieli prognozowało mocne wzrosty cen złota.

Pamiętam, że nawet obstawiali konkretne liczby. 3 tys. dol. za uncję, 5 tys. dol…

Niektórych poniosło, zwłaszcza inwestorów, to prawda. Sami ekonomiści byli na szczęście powściągliwi. Ja także sądziłem, że złoto pójdzie w górę, ale na szczęście nie połasiłem się o dokładne prognozy. Myślę, że jesteśmy w sytuacji trochę jak z tragedii: wieszczymy kryzys, upadek dolara i póki nie nadejdą, nikt nam nie uwierzy.

Jest pan Kassandrą?

Na szczeście nie, bo mogę się mylić. Bo wie pan, jeżeli plan Fed wypali i uda się we właściwym momencie powrócić do tradycyjnej polityki pieniężnej, nie wywołując kolejnego kryzysu, to…

Zmieni pan szkołę ekonomiczną?

Na pewno zweryfikuję swoje polądy makroekonomiczne. Na razie jednak sądzę, że większa jest szansa, że to ja, a nie Fed, mam rację.

A jak w pańskiej teorii dotyczącej pieniądza odnajduje się bitcoin?

Austriacy generalnie uważają, że bitcoin nie może być pieniądzem, bo w jego przypadku nie da się ukazać historycznego procesu stawania się towarem, tak jak to zrobił Ludwig von Mises dla złota i srebra. Wedle większości przedstawicieli szkoły austriackiej to złoto jest prawdziwym pieniądzem. Ja jednak sądzę, że von Mises pisał raczej o środku wymiany, a bitcoin może nim być. On już nim w pewnym zakresie faktycznie jest. Pytanie, czy ludzie zaakceptują go szerzej? Uważam, że gdyby rząd wprowadził wolny rynek dla walut, to sami z siebie w końcu wróciliby do złota i srebra.

W obecnych warunkach jednak, gdy bitcoin pełni rolę alternatywy dla systemu państwowego, gwarantując dodatkowo pewną anonimowość i niezależność od instytucji państwowych, może on zdobyć jeszcze większą popularność. Myślę, że nawet za 20 lat bitcoin albo jakaś jego pochodna będzie wciąż w obiegu.

Więc nie jest to bańka?

Zależy, jak rozumiemy bańkę. Bitcoin, którego wartość mierzymy w dolarach, może być bańką jak wszystko mierzone dolarami. Proszę jednak pamiętać, że bitcoin to jest coś, czego podaży nie można sztucznie zawyżyć. Jest to matematycznie niemożliwe. Nie można wobec niego uprawiać inflacyjnej polityki pieniężnej, nie można uprawiać żadnej polityki. To waluta całkowicie apolityczna.

I ma tę przewagę nad złotem i srebrem, że nie da się go sfałszować.

To prawda.

Mówi pan, że rozwój wydarzeń po kryzysie pana zaskakuje i że istnieje szansa, że będzie pan musiał zrewidować swoje poglądy ekonomiczne. Zgodziłby się pan z głosami, że potrzebujemy całkiem nowej teorii ekonomicznej? Że mainstream zawiódł i stał się ideologią?

Mainstream rzeczywiście zawiódł, bo jego przedstawiciele stali się pyszni. Wpiszmy sobie w wyszukiwarkę frazę „Ben Bernanke się myli”, a wyskoczą nam filmy na YouTube, na których ten czołowy przedstawiciel mainstreamu całkowicie mylnie acz z wielką pewnością siebie wypowiada sądy na temat przyszłości. Ekonomiści głównego nurtu muszą zrewidować swoje myślenie. Wielu z nich na przykład nie zauważa istnienia… baniek. Naprawdę! W podstawowej dla mainstreamu hipotezie rynku efektywnego to pojęcie nie istnieje. Wielu wciąż twierdzi, że baniek nie ma, tylko po prostu od czasu do czasu ceny nagle spadają. Tak same z siebie. Prof. Eugene Fama, laureat Nagrody Nobla, tak twierdzi i nie podaje poważnego wyjaśnienia. To nie jest naukowe podejście.

Pańska szkoła też się myliła, prognozując z kolei hiperinflację w wyniku działań Fed.

Niektórzy się zagalopowali. Musimy być bardziej pokorni. Mises ostrzegał, że ścisłe prognozy w ekonomii to ślepa uliczka. Sądzę jednak, że szkoła austriacka ma głębsze postrzeganie procesów rynkowych niż główny nurt. Ot, na przykład pojęcie kapitału i inwestycji. W ujęciu dominującym stopy procentowe, gdy są wysokie, ograniczają inwestycje, a gdy są niskie, stymulują je. Mają więc być – w zależności od potrzeb – hamulcem lub pedałem gazu.

Problem w tym, że nie rozróżnia się tutaj typów inwestycji w różnego rodzaju kapitał. Tymczasem inwestycje mogą przecież być trafione albo nietrafione. Kiedy sztucznie stymuluje się niskimi stopami wzrost inwestycji, w ich ogólnym bilansie rośnie udział tych nietrafionych. W rezultacie wytwarza się złudzenie prosperity prowadzące w końcu do poważnego załamania.

Czy w pokryzysowym czasie, gdy wzrosło zainteresowanie nieortodoksyjnymi teoriami, udało się wam przebić do świadomości przeciętnych ludzi? Wydaje się, że obecnie jest bardzo istotne, które widzenie gospodarki przyjmują zwykli obywatele, bo decyduje o ich wyborach politycznych.

10 lat temu Austriacy byli po prostu obywatelami Austrii. Teraz ludzie już wiedzą, że istnieje także szkoła austriacka, która prócz swoich założycieli nie ma nic wspólnego z austriacką narodowością. Niestety nie spodziewam się odrodzenia takiej popularności poglądów naszej szkoły, jaka miała miejsce w okresie międzywojennym, gdy żył Friedrich von Hayek. Do mainstreamu raczej nie wejdziemy, bo on chce matematycznych formuł na wszystko, a większość naszych dociekań to jednak dociekania werbalne. Nie zapisujemy swoich myśli wzorami tak często, jak główny nurt. Części z nich nie da się nawet tak zapisać. Na pewno jednak nasze postrzeganie gospodarki podoba się inwestorom, mamy wśród nich wielu zwolenników.

Warto zauważyć, że główny nurt i keynesizm to z kolei ulubione doktryny ekonomistów z wielkich instytucji finansowych, jak Goldman Sachs. Myślę, że to wiele mówi, bo tych, którzy myślą dniem dzisiejszym, ewentualnie jutrzejszym bonusem, nie interesuje, czy inwestycje, które przeprowadzają, są dobrze skalkulowane. Interesuje ich, by wykres giełdowy jak najdłużej szedł w górę. Nawet jeśli byłoby to wspinanie się ku przepaści.

Rozmawiał: Sebastian Stodolak

Prof. Robert P. Murphy – amerykański ekonomista, przedstawiciel ekonomii austriackiej, która rozwija spuściznę po Ludwigu von Misesie czy Friedrichu Auguście von Hayeku. Autor publikacji naukowych i książek popularyzujących ekonomię, m.in. „Teorii Chaosu” i „Politycznie niepoprawnego przewodnika po kapitalizmie”. Pracuje także jako ekonomista w zajmującym się zmianami klimatu Instytucie Badań nad Energią.

 

Prof. Robert P. Murphy

Otwarta licencja


Tagi