Bez innowacji trudno będzie pobudzić koniunkturę

Rzecz nie w tym, czy sami coś wymyślimy, czy skopiujemy od innych. Problemem jest to, że nie zwiększamy wydatków na innowacyjność i na badania naukowe w relacji do PKB. A pod tym względem jesteśmy na szarym końcu w Europie i ta luka rośnie. Znacznie bogatsze od nas społeczeństwa wydają trzy proc. PKB, a my jeden procent – mówi prof. Anna Wziątek-Kubiak.
Bez innowacji trudno będzie pobudzić koniunkturę

prof. Anna Wziątek-Kubiak, (c) arch. autora

Obserwator Finansowy: Z czym, Pani Profesor, weszliśmy w gospodarkę rynkową – jeśli chodzi o innowacyjność – te 20 lat temu?

Prof. Anna Wziątek-Kubiak: Z niczym. Przecież gospodarka planowa z założenia polega na anty-innowacyjności. Jest plan i ten plan trzeba wykonać. Innowacyjność jest z tym sprzeczna. Joseph Schumpeter mówił, że w ogóle innowacyjność to jest synonim przedsiębiorczości. Przedsiębiorczy, czyli taki, który coś nowego wymyśli – nowy rynek, nowy produkt, nowy proces produkcyjny. Na to w gospodarce planowej nie było miejsca. Nie było nawet prawdziwej ekonomii. Ja się musiałam po 1989 roku uczyć wielu nowych dziedzin ekonomii od początku. Nie było ekonomii, nie było nauki o zarządzaniu…

…ale przecież były te wszystkie instytuty branżowe – Instytut Chemii Przemysłowej, Instytut Mechanizacji Rolnictwa, Instytut Elektroniki i tak dalej. Ojciec jednego z moich przyjaciół był profesorem chemii, opatentował ileś tam różnych klejów. I co – to nie była innowacyjność?

Czy Instytut Elektroniki był po to, żeby wymyślić nowy produkt? Albo maszynę, którą kupi jakieś przedsiębiorstwo, żeby obniżyć koszty produkcji i wygrać na rynku? Innowacyjność jest metodą walki konkurencyjnej. Jak nie było konkurencji, to nie było też innowacyjności. Większość tych instytutów upadło w latach 90., ponieważ nie umiały funkcjonować, w tym konkurować o klienta, czyli o przedsiębiorstwa które zastosują ich innowacje w systemie gospodarki rynkowej. To, że ktoś coś wymyśli, to mało. Trzeba jeszcze nadać temu czemuś charakter komercyjny, a więc zastosować w produkcji, stworzyć nową technologię, znaleźć rynek. Takie – powiedzmy – panele słoneczne stały się innowacją dopiero wtedy, gdy się okazało, że jest na nie rynek i że można zarobić na ich produkcji. Przedtem były po prostu wynalazkiem. Innowacja nie jest innowacją, dopóki nie ma charakteru przemysłowego i komercyjnego, czyli rynkowego. Żeby była innowacją, to albo trzeba stworzyć rynek, albo w ramach istniejącego rynku zaproponować nowy, lub w sposób zasadniczy zmodernizowany produkt, albo też obniżyć koszty produkcji wyrobu, który już jest na rynku.

Od początku wieku do 2006 r. wydatki przedsiębiorstw na innowacyjność skoczyły z 11,5 mld złotych rocznie do 16,5 miliarda. O jedną trzecią. To bardzo dużo, nawet jeśli brać pod uwagę efekt niskiej bazy. To chyba znaczy, że z innowacyjnością w Polsce jest coraz lepiej?

Jak mam mówić? Optymistycznie, czy pesymistycznie? Bo optymistycznie to dużo – ogromny wzrost. A jeśli pesymistycznie, to trzeba zapytać – wzrost w stosunku do czego? W stosunku do produkcji przemysłowej? Udział nakładów firm na badania naukowe, liczony jako procent przychodów firm ze sprzedaży nawet się w tym czasie troszeczkę zmniejszył. Podobnie jak w PKB – dziś to jest 0,9 proc. a już były lata że było 1,1 proc.

Skoro tak słabo z tymi nakładami na badania, to co jest u nas źródłem innowacji?

Kopiowanie. Przedsiębiorca jedzie na targi zagraniczne i widzi, że ktoś tam produkuje to czy tamto. Albo inaczej pakuje. Bo przecież nowy sposób pakowania, który na przykład przedłuża żywotność produktu to też jest innowacja.

Ale problem nie polega na tym, czy coś wymyśliliśmy, czy skopiowaliśmy. Problem jest wtedy, gdy nie zwiększamy wydatków na innowacyjność i na badania naukowe w relacji do dochodu narodowego. A pod tym względem jesteśmy na szarym końcu w Europie i ta luka cały czas rośnie. Znacznie bogatsze od nas społeczeństwa wydają trzy proc. PKB, a my jeden procent – to o czym tu mówić.

Uczestniczyłam kiedyś w projekcie, kierowanym przez prof. Marka Belkę, w którym mieliśmy ocenić dla ministerstwa gospodarki programy restrukturyzacji przygotowane przez firmy konsultingowe. Ja m.in. zajmowałam się branżą farmaceutyczną. I pamiętam do dziś, że jedna z największych na świecie firm farmaceutycznych wydaje na same badania naukowe tyle, ile wynoszą przychody ze sprzedaży całego polskiego przemysłu farmaceutycznego. O czym my tu dyskutujemy?! Firma, która wymyśli piątą generację leku, ściągnie z rynku samą śmietankę. A tej, która robi w kółko te same lekarstwa sprzed dwudziestu lat, z trudem starczy na maślankę.

A na dodatek badania naukowe mają podwójną rolę. Wesley Cohen i Daniel Lewinthal napisali w swej znakomitej pracy o „dwóch twarzach” R&D, że badania naukowe nie tylko służą tworzeniu nowych produktów, ale także pozwalają na absorpcje innowacji i badań naukowych prowadzonych przez innych. Jeśli nie prowadzisz badań naukowych, to zdecydowanie obniżasz swoją zdolność do absorbowania innowacji, a może wręcz nie będziesz także w stanie absorbować nowych typów innowacji.

U nas wydatki firm na badania i rozwój w 2005 roku wyniosły 0,17 proc. PKB, a udział wydatków na ten cel w ogóle wydatków budżetowych stanowił 0,37 procent. To kilka razy mniej niż w Europie Zachodniej.

My się powinniśmy porównywać do Czechów i Węgrów, tymczasem wydajemy na badania naukowe ze dwa razy mniej od nich. Ale problem polega także na strukturze wydatków, podobnej jak w słabiej rozwiniętych krajach Unii – w Grecji, czy w Portugalii. Minimum 60 procent wydatków na badania to wydatki państwowe. I badania prowadzą instytucje państwowe, a nie firmy. Efekt jest taki, że te badania „są sobie”, a przedsiębiorstwa sobie. Przedsiębiorstwa w bardzo słabym stopniu korzystają z tych dwóch trzecich potencjału badań naukowych, jakie są w kraju prowadzone.

Czy innowacyjność polega u nas głównie na implementacji innowacji w dużych firmach należących do kapitału zagranicznego?

Niekoniecznie. Nakłady na innowacje działających w Polsce firm z większościowym udziałem kapitału zagranicznego nie różnią się specjalnie od nakładów firm krajowych. To co je różni, to fakt, że więcej współpracują z innymi firmami i instytucjami prowadzącymi takie badania. A głównie z firmami zagranicznymi. Nasze firmy jeśli współpracują, to głównie z firmami krajowymi. Natomiast firmy z kapitałem zagranicznym mają zdecydowanie lepszą absorpcję innowacji. Ale to nie szkodzi – jeśli firma z kapitałem zagranicznym wprowadza nowy produkt, to polskie firmy muszą ją gonić i ten produkt imitować. A potem, żeby zwiększyć swój udział w rynku muszą jeszcze stworzyć własną wartość dodaną. Na tym polega postęp! Tak rozwijał się Tajwan, czy Korea – imitując na początku zagranicę.

Czy małe polskie firmy mają wbudowaną w siebie gotowość do tego gonienia, imitowania i rozwijania?

Muszą mieć. Bo jak nie będą miały, to wypadną z rynku. Rzecz w tym, na ile dobrze to robią. Jak się porówna firmę niemiecką i polską – dużą z dużą, średnią ze średnią, małą z małą – to zawsze wyjdzie, że polskie firmy są mniej innowacyjne. Są badania, które robił Paul Robertson z Australii, że to efekt poziomu rozwoju. Im wyższy poziom rozwoju, tym wyższy poziom innowacyjności i gotowość do innowacyjności.

To tak, jak pisał John Kenneth Galbraith o „zielonej rewolucji”. Bogatemu łatwiej ryzykować, bo nie umrze z głodu, nawet jeśli nowy gatunek kukurydzy się nie przyjmie. Chciałbym jeszcze zapytać o to rozróżnienie, którego Pani Profesor używa mówiąc o innowacjach procesowych i produktowych. Czym się różnią?

Produktowe to takie, w których przedsiębiorstwo wprowadza nowy produkt, bądź też poddaje dotychczasowy produkt zasadniczej modernizacji. Natomiast procesowe to takie, w którym proces produkcji zostaje zmieniony na taki, który albo podwyższy jakość, albo obniży koszty produkcji. Jeśli przedsiębiorca wprowadza jedynie innowacje procesowe, to znaczy, że dopiero zaczyna. Dwie trzecie firm innowacyjnych – wszystko jedno, czy w Polsce, czy na świecie, tu nie ma różnicy – ma oba rodzaje innowacji. Bo żeby wprowadzić nowy produkt też przecież trzeba wymyślić nowy proces.

I tu mamy pewien problem. Otóż z badań, jakie prowadziłam analizując dane z jednej strony z branż wysokiej technologii, jak farmacja, elektronika, IT, a z drugiej strony niskiej technologii jak przemysł spożywczy, odzieżowy, czy meblarski wychodziło, że w Polsce na początku tego wieku firmy przesuwały się z innowacji produktowych do innowacji procesowych.

To źle.

To jest źle. Bo metoda procesowa to metoda walki na rynku poprzez obniżkę kosztów. To w dzisiejszym świecie oznacza przede wszystkim konkurencję z Chinami.

Jeśli by się to okazało cechą nie grupy branż, ale całej naszej gospodarki, to potwierdzałoby chyba, że tak się podzieliliśmy z Europą Zachodnią. Że staliśmy się „Chinami Europy”, które mają produkować znane już i stosunkowo niedrogie wyroby, konkurując niższymi niż we Włoszech płacami i niższymi niż z Chin kosztami transportu. Czy tak?

Podejrzewam, że to oznacza, że produkujemy produkty „stare”. To znaczy takie, które zostały już wdrożone parę lat temu i kończą już swój cykl życia. Że jakaś tam firma zaczęła jakiś czas temu produkować w Polsce pewien wyrób i nadal to robi. Ale od zeszłego roku wprowadziła na rynek nowy wyrób i produkuje go u siebie – we Włoszech, we Francji, czy w Niemczech. To grozi tym, że skoro ten produkowany w Polsce produkt jest już w swych końcowych latach życia, to za rok nikt go nie będzie chciał.

Trzeba będzie zaprzestać jego produkcji?

Tak wychodzi z badań pięciu tysięcy przedsiębiorstw w dwóch grupach branż – grupy najbardziej zaawansowanych technologii i tych najbardziej tradycyjnych. Może w branżach pomiędzy nimi – tych średnio zaawansowanych technologicznie – jest lepiej. To by trzeba jeszcze stwierdzić na nowszych danych, bo ja używałam danych z okresu do 2006 roku.

Jeśli by się potwierdziło, to dałoby to obraz zdecydowanie pesymistyczny.

Ale z drugiej strony z danych CIS (Community Innovation Survey), w którym zbierane są informacje o 25 tysiącach przedsiębiorstw z 27 krajów Europy, wynika, że w Polsce w 2006 roku sprzedaż nowo wprowadzonych na rynek produktów dała ok. 5 procent przychodów firm ze sprzedaży. Byliśmy czołowym w Europie krajem, jeśli chodzi o wprowadzanie nowych produktów. Oczywiście jedno z drugim nie musi być sprzeczne, bo pytanie polega na tym, jakie to są produkty?

Jakie? Nowa łyżka do butów? Innowacje, ale z niską wartością dodaną?

No właśnie. Może być tak, że przedsiębiorcy wymyślają nowe produkty, ale w ramach tego samego niskiego technologicznie segmentu. Takie wnioski można wyciągnąć z faktu niskiej jednostkowej wartości polskiego eksportu. Czyli ze sprawdzania, jaka jest względna cena jednostkowa (względna, bo w porównaniu do średniej unijnej) jednostki eksportowanego przez nas towaru, niezależnie od miary, wszystko jedno czy to będzie tona mięsa, czy zeszyt w kratkę.

Produkujemy zmodernizowane łyżki, a nie farmaceutyki najnowszej generacji?

Chodzi o to, żebyśmy wytwarzali produkty o wyższej wartości dodanej.

Produkty high-tech?

Ja nie lubię tej całej dyskusji o high-tech i low-tech, bo moim zdaniem ona niewiele mówi. Weźmy choćby wino. Czy to jest high-tech, czy low-tech? Oczywiście wino za 500 złotych będzie najprawdopodobniej high-tech, a to za 15 złotych jest typowym przykładem niskiej technologii.

Czy spowolnienie gospodarcze miało jakiś wpływ na polskie bariery ograniczające innowacyjność?

Cykl koniunkturalny w ogóle przekłada się na zdolność do wprowadzania innowacji. Jak się pogarsza koniunktura, to firmy wprowadzają mniej innowacji. Robi się oszczędności wszędzie gdzie się da. Według badań sprzed kilku lat przedsiębiorstw innowacyjnych było u nas niewiele ponad 20 proc., podczas gdy w całej Unii Europejskiej ok. 40 procent. Ale innowatorzy nie są jednorodni – można ich podzielić na tych „wytrwałych” i na innowatorów okresowych. Ci drudzy – jest ich jakaś jedna trzecia – mogą łatwo z tej kategorii w ogóle wypaść. A jak wypadną, jak nie będą mieli nowych produktów i nowych procesów, to trudniej będzie pobudzić w kraju koniunkturę. Wyjście ze spowolnienia gospodarczego i powrót do poprzedniego poziomu innowacyjności może być długim i trudnym procesem.

Czy można jakoś temu zaradzić?

Na przykład zmianą podejścia, jakie resort finansów ma do wydatków innowacyjnych, ułatwieniem zaliczania ich w koszty inwestycyjne. Bo przecież innowacje są najbardziej ryzykownym typem inwestycji. Może się nie znajdzie kooperanta, albo rynek okaże się za mały, albo w ogóle ludzie nie będą tego chcieli kupować. Każda innowacja to jest olbrzymie ryzyko i oczywiście przedsiębiorstwa się przed tym ryzykiem bronią, ale z drugiej strony rynek na nie naciska. Ja jestem przeciwniczką ingerencji państwa, ale jednak państwo powinno w tej sytuacji szukać sposobu wspierania innowacji.

Jak?

Na przykład poprzez możliwość wieloletniej amortyzacji wydatków poniesionych na ten cel. Albo szukanie współpracy z bankami, żeby obniżyć oprocentowanie kredytów na ten cel. Albo jakieś subsydia. To już jest kwestia państwowego instrumentarium, którego państwo dzisiaj nie ma, bo sytuacja budżetowa zmusza do cięcia wydatków. To jest zrozumiałe, ale dobrze byłoby, żeby – gdy wraz ze wzrostem koniunktury zacznie rosnąć innowacyjność – dokładać do tego środki z budżetu, wzmacniać firmy podejmujące innowacyjne działania, dosypywać do tego innowacyjnego pieca.

Rozmawiał: Ryszard Holzer
 
Anna Wziątek-Kubiak – profesor ekonomii, kierownik Zakładu Polityki Gospodarczej w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN, wykładowca w Wyższej Szkole Biznesu w Dąbrowie Górniczej. Jest ekspertem w CASE – Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych, gdzie prezentowała w październiku wnioski z badań nad innowacyjnością polskich przedsiębiorstw. Badania przeprowadzane są w ramach europejskiego projektu badawczego MICRO-DYN „Konkurencyjność przedsiębiorstw, regionów i przemysłów w gospodarce opartej na wiedzy: jakie jest miejsce w Europie dla wzrostu opartego na tworzeniu miejsc pracy”.
prof. Anna Wziątek-Kubiak, (c) arch. autora

Tagi