Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Kryzys nie zwiększył potrzeby strajkowania

Kryzysy muszą budzić emocje. W trudnych czasach ludzie biją się nie tylko z własnymi myślami. Są kraje gdzie strajki i manifestacje powróciły z nowymi siłami, odbudowanymi w czasach prosperity. Nie wszędzie tak się dzieje. Polacy, na szczęście, też nie zostali przodownikami w strajkowaniu.
Kryzys nie zwiększył potrzeby strajkowania

Świat częściej niż w sprawach pracowniczych pikietuje np. za obroną praw mniejszości. (CC BY-NC-ND looking4poetry)

Wyczerpujących danych n temat tego, jak strajkuje się na świecie w pełnym przekroju brakuje. Jest to skutek różnej organizacji i metodologii ich zbierania. Zadowalającym stopniem wiarygodności pieczętuje się raport Europejskiego Obserwatorium Stosunków Pracy (European Industrial Relations Observatory – EIRO) pt. „Sytuacje strajkowe 2005-2009” (Developments in industrial action 2005-2009), obejmujący państwa Unii Europejskiej i Norwegię.

Lata prosperity usypiają czujność. W trzech ostatnich latach przed ostatnim globalnym kryzysem liczba dni roboczych straconych w wyniku wszelkiego rodzaju akcji protestacyjnych wyraźnie w Europie spadała. W 2005 r. wskaźnik liczby straconych dniówek przypadających na 1000 pracowników wyniósł 35,4. W dwóch kolejnych latach zmniejszył się odpowiednio do 22,3 i 21,1. Potem były wydarzenia w Ameryce z kulminacją w postaci upadku Lehman Brothers. Skutki tej katastrofy szybko rozpełzły się po całym świecie. Złość była powszechna, więc wskaźnik protestacyjno – strajkowy urósł natychmiast. W 2008 roku na 1000 europejskich pracowników przypadało 50,5 straconych dniówek. Nastroje buzowały jednak dość krótko. Już w 2009 roku wskaźnik opadł do poziomu przedkryzysowego (24,3).

Zbiorcze dane niosą jednoznaczne przesłanie – kryzysy nie są akceptowane w szerokich kręgach pracowniczych. Można też próbować wyciągać głębsze wnioski. Względna krótkotrwałość protestów może np. wskazywać na dużą rolę zdrowego rozsądku. Mądrość ludowa nakazuje mocno trzymać w garści to, co jest i nie narażać się na utratę pracy w trudnych czasach, nawet gdyby wypłaty miały być mniejsze. A może ujawniają się także wysublimowane warstwy pojmowania? Protest powinien być wymierzony w coś lub kogoś. W przypadku globalnego kryzysu dość trudno wskazać konkretnego winowajcę i dość trudno uzgodnić sposoby ratunku. Świadomość walki z cieniem może zatem zniechęcać do długotrwałych protestów.

Dwa bieguny

Nie ma dowodów na słuszność tych, czy innych tez zmierzających do objaśnienia intrygującej krótkotrwałości aktywności strajkowej w okresie kryzysowym, ale warto eksplorować te obszary w poszukiwaniu prawidłowości, zwłaszcza, że indywidualne dane krajowe dostarczają mnóstwa „dziwnych” informacji i dodatkowych wskazówek. Okazuje się, że najwięcej strajkujących byłoby w Danii (!) oraz we Francji i Belgii.

W Danii wskaźnik straconych dniówek na 1000 pracowników wynosił w latach przedkryzysowych od 20 do 35. W 2008 roku skoczył do granic wiarygodności z 35 do 702, aby już w roku następnym opaść w pobliże zera absolutnego, konkretnie do 6. Wbrew jednak sugestywnym danym w duńskich głowach nie gotuje się tak burzliwie, jakby się wydawało. W 2008 roku trwał dwumiesięczny strajk pielęgniarek, wychowawców dzieci i młodzieży oraz opiekunów domowych. Spór z władzami samorządowymi toczył się obok globalnego kryzysu i dotyczył odnowienia układu płacowego. Zasięg sporu był rozległy. Tylko ten jeden powód zaważył w 98 proc. na wartości wskaźnika.

W latach 2005-2009 najintensywniej protestowali Belgowie, Finowie, Francuzi i Hiszpanie. Najbardziej wstrzemięźliwi w akcjach protestacyjnych byli zaś pracownicy z Europy Środkowej i Wschodniej oraz z Austrii, Niemiec, Luksemburga, Holandii, Portugalii i Szwecji.

Pamięć o tym, jak źle było jeszcze całkiem niedawno, to prawdopodobnie główne czynniki sprawiające, że średnia strajkowa dla nowych państw członkowskich Unii Europejskiej to jedynie czwarta część średniej dla UE15. Wspólna dla całej Europy jest natomiast największa podatność na konflikty w sektorach wytwórczych. W czołówce jest pod tym względem również sektor publiczny oraz transport i łączność. Najistotniejszym powodem sporów kończących się strajkami są płace, a potem zwolnienia i brak wypłat.

Z wiadomej już przyczyny prym przypadł Duńczykom, którzy w 2008 roku zamrnotrawili prawie 1,9 mln dni roboczych (licząc wszystkie osoby, które nie pracowały). Za nimi byli Francuzi – 1,55 mln dni w 2007 roku Hiszpanie – 1,5 mln dni w 2008 roku oraz Brytyjczycy – ok. 1 mln dni w 2007 roku. Według potocznego wyobrażenia pierwsi do strajków są Włosi. Raport EIRO potwierdza to tylko częściowo. Włochy są wprawdzie w pierwszym szeregu, ale nie zdołali w badanym okresie dojść do miliona – opuścili 800 tys. dni w 2007 roku. We Francji, Wielkiej Brytanii i Włoszech jest zatrudnionych po kilkadziesiąt milionów osób. Liczba dni roboczych w roku wynosi ok. 250. Jeden milion dni bez pracy można więc przeliczyć na zmniejszenie zatrudnienia w całym kraju o 4000 osób. Widać wyraźnie, że gospodarcze znaczenie strajków ma się nijak do ich ogromnego wpływu polityczno – społecznego.

Na drugim biegunie jest Austria. Wg danych Austriackiej Federacji Związków Zawodowych i Federalnej Izby Pracy, która jest odpowiedzialna po stronie rządowej za ochronę interesów pracowniczych liczba strajków i straconych dni roboczych w każdym roku okresu 2005-2008 wyniosła zero. Danych za 2009 rok w chwili publikacji raportu EIRO jeszcze nie miało. Austriacy twierdzą, że spokojem społecznym cieszą się wskutek harmonijnej współpracy pracowników i pracodawców w Komisji Parytetowej działającej pod przewodnictwem kanclerza (szefa rządu). Komisja zajmuje się płacami i cenami, nie ma ustawowego umocowania, a jej ustalenia żadnej mocy prawnej, ale silą woli zainteresowanych są przestrzegane. Równie spokojnie jest w Estonii i Słowacji, gdzie liczba straconych dni pracy jest albo zerowa, albo nie przekracza kilkudziesięciu, góra – kilkuset.

Polska na tle

Kryzys kryzysem, a Polacy – jak zwykle – zdawali się żyć swoimi sprawami. W latach 2005 i 2006 strajków i protestów powodujących zmniejszenie wkładu pracy niemal nie było. Pojawiły się w dwóch kolejnych latach, ale różnica między wartością wskaźnika dla 2007 r. i dla roku 2008 jest  niemal niezauważalna – odpowiednio 14,4 i 14,6. Brak jest w raporcie rozkładu miesięcznego dla poszczególnych lat, ale dane za rok 2009 (spadek wskaźnika do 0,7) skłaniają do wniosku, że świadomość kryzysu dotarła do Polski bardzo szybko i jeszcze szybciej wybiła z głów myśli o strajkach z tego powodu. Innymi słowy, intuicja ekonomiczna w narodzie istniała. Znajduje to potwierdzenie także w liczbach bezwzględnych. W latach 2007 i 2008 liczba dni pracy opuszczonych w wyniku strajków wyniosła 166,7 i 176,3 tysięcy. W przeliczeniu na całoroczne miejsca pracy jest to nie więcej niż 700. To tak jakby przez cały rok unieruchomiona była jedna średniej wielkości fabryka. W 2009 roku byłby to już jedynie większy warsztat zatrudniający 35 osób.

Pobudzają myślenie dane dotyczące Irlandii, która przez około dwie dekady przeżywała prawdziwe prosperity. Po irlandzkiej, islandzkiej i paru innych lekcjach większość ekonomistów i polityków z wielką podejrzliwością i wstrzemięźliwością spoglądać powinna na przypadki nienaturalnie wysokiego i długotrwałego wzrostu gospodarczego. Irlandczycy z trudem godzą się ze stratą i jako naród krewki musieli dać spektakularny wyraz swej złości. Według EIRO, omawiany wskaźnik wynosił w Irlandii od 13,7 w 2005 roku do 2,0 w 2008 r., ale w 2009 r. skoczył do aż 170 straconych dniówek na każdy 1000 zatrudnionych. Mogłoby to świadczyć o dążeniu do obwiniania całego świata za własne krzywdy. Na tak wielki wzrost wartości wskaźnika miał jednak wpływ przede wszystkim (tj. w ponad 70%) jednodniowy strajk powszechny w proteście przeciw obniżkom płac i spadkowi zatrudnienia. Gdyby nie ten pojedynczy akt wskaźnik wynosiłby ok. 40-50 roboczodni. To znacznie więcej niż w większości państw Unii i świadczyłoby, że trudno o coś gorszego niż nagłe pożegnanie z niespodziewanym bogactwem.

Ponieważ zło m.in. w postaci globalnych kryzysów dociera do nas od długiego czasu przede wszystkim z Zachodu, to parę słów o tym co za Atlantykiem. „Encyklopedia strajków w historii amerykańskiej” podaje, że pierwsza zorganizowana przerwa w pracy na kontynencie północnoamerykańskim miała miejsce na Richmond Island w dzisiejszym stanie Maine. W 1636 roku rybacy sprowadzeni z Anglii zaprotestowali w ten sposób przeciw potrąceniom z wypłaty. Autorzy encyklopedii sądzą, że od czasu pierwszych kolonii było na terenie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych co najmniej 300 tys. strajków. Uważają, że prawdziwa liczba musi być większa, ale nie ma sposobu, żeby ją uściślić.

Od 1607 roku, kiedy w Jamestown powstała pierwsza stała osada kolonistów do chwili obecnej przeciętnie każdego dnia odbywały się tam co najmniej dwa strajki na dobę, ale tylko dwa razy w historii USA odbyły się strajki na skalę ogólnokrajową. Pierwszy, w 1970 roku, zorganizowali pocztowcy, a drugi, w 1997 roku, pracownicy firmy kurierskiej United Parcel Service. W latach 1947-1979 średnia liczba poważnych strajków wyniosła w USA 303 rocznie. Co roku brało w nich udział przeciętnie 1,5 mln pracowników a liczba straconych dniówek wyniosła 24,5 mln (średniorocznie). W okresie między rokiem 1980, a 2006 średnia liczba dużych strajków zmalała do 50 rocznie, liczba strajkujących do 325 tysięcy rocznie, a z rejestru roboczodniówek ubywało 7,3 mln. Można zatem ogłosić, że Ameryka już prawie nie strajkuje, a w każdym razie dzisiejsze strajki, to zabawa w porównaniu ze starciami z końca XIX i pierwszych dekad XX wieku.

Ostatni kryzys nie objawił się zmianą tendencji. Wspomniana encyklopedia strajków podaje, że 2008 rok zaznaczył się jedynie dwumiesięcznym protestem inżynierów Boeinga, którzy wywalczyli w ten sposób poprawę warunków płacy i zatrudnienia. Wspomina także o tygodniowej akcji pracowników zamykanej w Chicago wytwórni drzwi i okien. Zyskała rozgłos, ponieważ włączył się do niej jeden ze związków zawodowych potępiając Bank of America za wstrzymanie kredytowania fabryki. Fali strajków na tle kryzysu jednak nie było.

Jeremy Brecher – jeden z autorów encyklopedii przypomina, że w długim okresie ujawniała się prawidłowość polegająca na tym, że gdy spadały płace i znikały miejsca pracy – narastały strajki i inne formy protestu. Dlaczego w kryzysie lat 2008-2009 związek ów tak się rozluźnił? Brecher twierdzi, że jest to skutek globalizacji, odchudzania korporacji, zmiany sposobu integracji z poziomej na pionową (zajmujemy się wyłącznie montażem samochodów, więc sprzedaliśmy hutę, walcownię blach karoseryjnych, fabrykę opon i hutę szkła połączoną z fabryką szyb samochodowych), co zmniejsza siłę związków zawodowych, osłabiania więzi klasowych. Widoczna stała się też niechęć państwa do włączania się w spory między pracobiorcami a pracodawcami. Jeśli w ostatecznym rozrachunku podstawową rolą państwa jest dbałość o utrzymanie strumienia podatków na właściwym poziomie, to przytoczone dane o prawie niedostrzegalnych strat spowodowanych akcjami strajkowymi dobrze wyjaśniają wstrzemięźliwość państw we wkraczaniu w stosunki pracy w okresach trudności gospodarczych. Los zbiorowości zależny od skuteczności zmagań z kryzysem jest ważniejszy od niedoli pojedynczych osób, grup pracowniczych, czy zawodowych.

Dane z kolejnego źródła mogą prowadzić do wniosku, że ze strajkowych armat strzela się najczęściej kulami w płot. Międzynarodowa Organizacja Pracy (MOP, ang. ILO) swój kolejny globalny raport płacowy opublikowany w grudniu 2010 roku opatrzyła podtytułem „Polityki płacowe w czasach kryzysu” Z danych wynika, że w dwóch latach bezpośrednio przed kryzysem płace rosły w skali globalnej w tempie 2,7-2,8 proc. rocznie. W 2008 r. tempo to spadło do 1,5 proc., a rok później wyniosło 1,6 proc. Kryzys nie był zatem szczególnie dotkliwy.

Dotyczy to głównie Azji i Ameryki Łacińskiej, gdzie płace generalnie rosły. Kryzys finansowy szalał przede wszystkim w krajach rozwiniętych, gdzie wzrost odbywa się mniej w sektorach fizycznych produktów i usług, a bardziej w sferze tzw. usług niematerialnych, w tym zwłaszcza finansowych. W tym kontekście oczywista jest informacja, że to w najbogatszych krajach musiało dojść do spadku płac realnych. W 2008 r. spadek wyniósł 0,5 proc., ale już rok później straty zostały nadrobione, bowiem place realne wzrosły o 0,6 proc. Niestety, nie wszędzie. W państwach Europy Środkowej i Wschodniej w 2009 roku realne płace uległy zmniejszeniu. Spadek wyniósł tylko 0,1 proc. i mieści się w granicach błędu statystycznego. Lepiej jednak nie mówić tego Estończykom. W 2009 roku gospodarka estońska skurczyła się o jedną siódmą, płace spadły o jedną czwartą, a jedna piąta zdolnych do pracy była bez stałego zajęcia. W 2008 roku zanotowano w Estonii 50 dni roboczych straconych w wyniku strajków, a w 2009 roku – 225. Cokolwiek się więc w Tallinie i okolicach zagotowało, licząc wskaźnikowo, aktywność strajkowa w niewielkiej Estonii wzrosła 4,5-krotnie!

W okresie kryzysowym statystyczny efekt wzrostu realnych wynagrodzeń może być mniej skutkiem nominalnych podwyżek niż rezultatem mniejszej inflacji i/lub sytuacji, że likwidacja miejsc pracy dotyczy głównie robót najgorzej opłacanych.

MOP zauważyła, że kryzys uderza silniej w PKB niż w płace. W większości krajów w latach 2007-2009 nastąpił krótkoterminowy wzrost udziału płac w PKB. W przełożeniu na język dosadnych konkretów wynika z tego, że w ujęciu makro strajki w okresie kryzysowym można sobie było darować. Już wcześniej ekonomiści zajmujący się pracą i płacami zauważyli, że najczęściej kryzysy i wzrosty płac mijają się ze sobą. W kryzysie udział płac w PKB rośnie i spada w okresie rekonwalescencji gospodarki.

Świat częściej niż w sprawach pracowniczych pikietuje np. za obroną praw mniejszości. (CC BY-NC-ND looking4poetry)

Otwarta licencja


Tagi