Autor: Arkadiusz Sieroń

Dr hab. nauk ekonomicznych, pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim. Członek zarządu Instytutu Edukacji Ekonomicznej im. Ludwiga von Misesa

Nie taka nowoczesna teoria monetarna

Nowoczesna teoria monetarna szturmem zdobywa ekonomiczne salony. Ostatnio wdarła się również na łamy Obserwatora Finansowego w tekście Rafała Wosia pt. „Wczoraj Piketty, jutro nowoczesna teoria monetarna”. Niestety koncepcja ta jest bardziej popularna niż rozsądna.
Nie taka nowoczesna teoria monetarna

fot. Envato

Zdaniem Rafała Wosia nowoczesna teoria monetarna (MMT – ang. modern monetary theory) stanowi najmocniejszą ekonomiczną alternatywę względem neoliberalnej ortodoksji. Czy rzeczywiście tak jest?

Kluczową ideą MMT jest teza, według której rząd, który kontroluje emisję swojej waluty, nie może zbankrutować, ponieważ zawsze może wyemitować pieniądze, którymi spłaci swoich wierzycieli. Skoro tak, to – pisze Woś – „rząd suwerennego kraju, który suwerennie kontroluje emisję swojej waluty nie powinien cofać się przed ponoszeniem koniecznych do dobrego i sprawiedliwego rządzenia krajem wydatków publicznych”. Rząd suwerennego państwa stać bowiem na każdy wydatek – ze względu na monopol emisyjny, nie mogą mu się wszak skończyć pieniądze.
W pewnym sensie powyższy opis jest prawdziwy. Państwo rzeczywiście posiada monopol produkcji pieniądza, więc nie może być niewypłacalne tak samo jak osoby prywatne. Dlatego przecież od czasu do czasu słyszymy o hiperinflacjach – najnowszym przykładem jest Wenezuela, która nie tylko skorzystała ze swojej suwerenności monetarnej, ale dokonała tego z rozmachem.

Główna teza MMT nie stanowi zatem żadnej rewolucji. Neoliberalna ortodoksja, cokolwiek miałoby nią być, doskonale zdaje sobie sprawę nie tylko z tego, że państwo może zwiększać podaż pieniądza, ale także z kosztów tego sposobu finansowania wydatków (o czym ciekawie pisze dr. Mateusz Machaj w swojej polemice z red. Wosiem). Tym kosztem jest oczywiście inflacja, a żeby ją zminimalizować, zaprojektowano obecny ład instytucjonalny, w którym to rządy nie mogą bezpośrednio monetyzować swoich deficytów (czy jest to wystarczające zabezpieczenie, to już inna dyskusja – np. zwolennicy powrotu do standardu złota twierdzą, że nie). Nie jest to odkrycie koła – można o tym przeczytać w dowolnym podręczniku do podstaw ekonomii.

Koszty inflacji powodują, że – wbrew popularnemu mitowi wyznawanemu gorliwie przez MMT – rządy emitujące i spłacające zadłużenie w swojej własnej walucie również bankrutują. Według artykułu „Sovereign defaults by currency denomination” niewypłacalność w przypadku obligacji denominowanych w krajowej walucie jest równie prawdopodobna co w przypadku waluty zagranicznej – zmieniają się jedynie jej determinanty. Autorzy podają, że w latach 1996-2012 rządy przestawały honorować swoje zagraniczne długi 27 razy, zaś swoje krajowe zobowiązania – 31 razy (najbardziej znane współczesne przykłady to Rosja w 1998 r., Turcja w 1999 r. oraz Argentyna w 2001 r.), co empirycznie falsyfikuje MMT. Jak wyjaśnia agencja Fitch, rządy decydują się czasem nie spłacać w pełni swoich krajowych zobowiązań, ponieważ monetyzacja długu może wymagać bardzo wysokiej stopy inflacji, co jest gospodarczo i politycznie kosztowne. Ten koszt może być tak wysoki, że niektóre kraje decydują się np. na dolaryzację, zrzekając się – o, zgrozo! – swojej suwerenności monetarnej.

Warto też zdawać sobie sprawę, że największym krajowym wierzycielem rządu są krajowe banki. Jeśli rząd przestałby spłacać swoje zobowiązania, odbiłoby się to negatywnie na bankach oraz ich akcji kredytowej, co rykoszetem uderzyłoby w całą gospodarkę.

Jako charakterystyka potencjalnych uprawnień do nominalnej kreacji pieniądza przez państwa MMT nie jest żadną nowością. Jest za to błędnym opisem rzeczywistości, ponieważ zbytnio abstrahuje od obecnych uwarunkowań instytucjonalnych (mimo że to swoim przeciwnikom zarzuca zbytnie przywiązanie do standardu złota). W gospodarkach rozwiniętych rządy nie emitują waluty – czynią to niezależne formalnie od rządu banki centralne, które często mają zakaz bezpośredniego finansowania deficytów budżetowych (kwestia faktycznej relacji między bankiem centralnym a rządem oraz pośredniej monetyzacji, zwłaszcza w kontekście luzowania ilościowego, to temat na osobny artykuł). Zresztą nawet to nie jest prawdziwy opis kreacji pieniądza – współcześnie większość podaży pieniądza generowana jest przez banki komercyjne. Wbrew zatem temu, co twierdzi Woś – rządy nie mogą dowolnie zwiększać podaży pieniądza, aby sfinansować wszelkie możliwe wydatki. I nie wynika to z uwarunkowań klasowych, ale ograniczeń instytucjonalnych, które mają głębokie uzasadnienie, o czym zaświadcza historia niezliczonych inflacyjnych eksperymentów monetarnych.

To prawda, że MMT dostrzega ryzyko inflacji, ale zakłada, że dżin inflacyjny może wydostać się z butelki tylko wtedy, gdy gospodarka osiągnie pełne zatrudnienie. Ale nawet wtedy nie powinniśmy się martwić, ponieważ w takim przypadku rząd może łatwo ograniczyć inflację, zwiększając podatki. Nasuwa się tutaj kilka pytań, na które odpowiedzi nie znajdziemy w tekście red. Wosia.

Po pierwsze, kiedy będzie wiadomo, że gospodarka osiągnęła nieobserwowalną przecież produkcję potencjalną i czas podwyższyć podatki? Po drugie, dlaczego sam transfer pieniędzy z sektora prywatnego do publicznego – a tak należy rozumieć wzrost podatków – miałby zahamować inflację, przy niezmienionej podaży pieniądza? Po trzecie, co z inflacją cenową aktywów i deprecjacją kursu walutowego? Co z wariantami krzywej Philipsa i kontrowersjach wokół niej, co ze stagflacją? I wreszcie: dlaczego mielibyśmy wierzyć, że rząd z nieograniczoną niczym suwerennością monetarną przestanie drukować pieniądze i grzecznie zwiększy niepopularne podatki natychmiast po tym, gdy wybrany wskaźnik inflacji przekroczy określoną arbitralnie wartość?

Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną niepokojącą wadę MMT: zdaje się ona błędnie utożsamiać pieniądz z kapitałem. To prawda, że państwo dysponuje potencjalnie nadzwyczajną mocą drukowania pieniędzy, ale pieniądze nie są prawdziwym kapitałem. Banknoty lub zapisy elektroniczne nie są realnym bogactwem – są środkami wymiany, na co zwracali uwagę już Hume czy Smith. Liczy się tylko ilość dóbr i usług, na które możemy sobie pozwolić. Rząd może wpompować w gospodarkę dowolną ilość pieniędzy – ale nie może usunąć fundamentalnej rzadkości dóbr i magicznie wykreować nowych zasobów. Zwolennicy MMT narzekają tak naprawdę na rzadkość dóbr – nie wynika ona jednak z interesów klasowych, ale jest to fundamentalny problem ekonomii i jej raison d’etre. Wzrost podaży pieniądza nie rozwiązuje tego problemu. Inflacja i towarzyszący jej efekt Cantillona ostatecznie redystrybuuje tylko zasoby od jednych do drugich.
Teza Wosia, że MMT stanowi najmocniejszą alternatywę względem głównego nurtu jest zatem pobożnym życzeniem. Rzeczowa analiza ekonomiczna pokazuje, że MMT to połączenie starych oczywistości (obserwacja, że państwo może zwiększać podaż pieniądza) i nowych koncepcji (wynikające z tej obserwacji implikacje dla makroekonomii i polityki gospodarczej). Problem polega na tym, że – jak ujął to Thomas Palley – stare elementy są poprawne i dobrze zrozumiane przez ekonomistów, podczas gdy nowe są zasadniczo błędne. Nic dziwnego, że nawet prominentni keynesiści – ludzie dalecy od „neoliberalnej ortodoksji” i chęci redukcji interwencjonizmu państwa – nie widzą w MMT wartości dodanej.

fot. Envato

Otwarta licencja


Tagi