Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Backloading uderzy w Polskę

Parlament Europejski przegłosował tzw. backloading, czyli zawieszenie części aukcji uprawnień do emisji CO2. Celem jest zwiększenie ceny uprawnień. To rozwiązanie boleśnie uderzy w takie kraje, jak Polska, których energetyka opiera się na węglu. Podrożeje prąd i ciepło, a wiele branż przemysłu zapłaci więcej i za energię, i za prawo do wypuszczania dwutlenku węgla do atmosfery.
Backloading uderzy w Polskę

Bruksela chce zmusić przemysł do korzystania z czystych źródeł energii. (CC By ND alh1)

Przyjęcie backloadingu wymaga jeszcze zgody większości rządów krajów UE (ich przedstawiciele mają głosować w tej sprawie w drugiej połowie grudnia), ale to wydaje się już przesądzone.

Rozwiązanie ma zostać wprowadzone w życie prawdopodobnie w połowie przyszłego roku. Jest bardzo niekorzystne dla Polski. Na wzroście cen uprawnień do emisji CO2 najbardziej stracą te państwa Unii, których przemysł i energetyka wytwarzają najwięcej dwutlenku węgla, a Polska do nich należy – przez energetykę opartą na węglu (którego spalaniu towarzyszy dużo większa emisja dwutlenku węgla niż produkcji energii w elektrowniach gazowych czy atomowych) i przemysł dwa razy bardziej energochłonny niż unijna średnia.

Koszty dla Polski

Krajowy Ośrodek Bilansowania i Zarządzania Emisjami (agenda rządowa) oszacował, że gdyby backloading wprowadzono na początku tego roku – tak, jak pierwotnie planowano – to koszty polskich przedsiębiorstw zwiększyłyby się z tego tytułu, w okresie styczeń 2013 – czerwiec 2014, o 1,8 mld zł. To pokazuje skalę kosztów, które spadną na firmy, ale również na odbiorców ich towarów i usług. W przyszłych latach będą one jeszcze większe, bo polskie firmy z roku na rok będą musiały kupować coraz więcej uprawnień do emisji CO2. Do zeszłego roku dostawały większą ich część za darmo, ale od 2013 r. zaczynają stopniowo tracić te bezpłatne pule, by w 2020 r. płacić już za każdą tonę dwutlenku węgla wypuszczoną do atmosfery.

Wyższe ceny owych papierów uderzą najbardziej w energetykę, bo produkcja energii odpowiada za największą część emisji CO2. Zwiększone z tego tytułu koszty branża energetyczna przerzuci zapewne na klientów, wliczając je w cenę energii (tak robiła dotychczas, uwzględniając przy ustalaniu taryf koszty zakupu uprawnień do emisji dwutlenku węgla). To oznacza podwyżkę cen prądu i ciepła. Trudno na razie oszacować, jak duża będzie ta podwyżka. Ceny energii w Polsce – przy uwzględnieniu siły nabywczej – już dziś należą do najwyższych w Europie. Jak wskazuje firma doradcza EnergSys, udział rachunków za energię w wydatkach gospodarstw domowych w UE to średnio 4,5 proc., a w Polsce – aż 9 proc. (gdy ów wskaźnik przekracza 10 proc., a dotyczy to już wielu polskich rodzin, mówi się o tzw. ubóstwie energetycznym).

Ceny prądu dla przemysłu są porównywalne z cenami w zachodniej Europie. Bywały one już nawet wyższe niż w Niemczech, Francji czy Hiszpanii. Przez backloading znów może do tego dojść.

Potrzebne ulgi, jak w innych krajach

W krajach zachodnich branże energochłonne odczują nowe regulacje w dużo mniejszym stopniu niż u nas. Tam produkcja energii na ogół nie opiera się głównie na węglu. Poza tym wiele państw zachodnioeuropejskich stosuje różnego rodzaju ulgi dla przemysłu energochłonnego, czym my na razie nie możemy się pochwalić (na takie rozwiązania nie zgadzało się dotąd Ministerstwo Finansów). W Niemczech, Francji, Belgii i Hiszpanii jest to np. zwolnienie lub zmniejszenie akcyzy na prąd. W Niemczech energochłonny przemysł jest zwolniony z dopłat do energii odnawialnej, a po wprowadzeniu backloadingu ma dostawać z budżetu państwa rekompensaty z tytułu zwiększonych cen uprawnień do emisji CO2 (niemiecki rząd podjął decyzję o wprowadzeniu takich rekompensat już w 2011 r.).

Komisja Europejska zdaje sobie sprawę, że sam backloading, przy występującej obecnie na rynku ogromnej nadwyżce uprawnień do emisji CO2, nie wystarczy, by znacząco zwiększyć ich ceny. Znacząco, czyli w takim stopniu, by opłacało się inwestować w „niskoemisyjne” technologie, których rozwoju życzy sobie Bruksela. Backloading ma być więc tylko pierwszym krokiem w szykowanej reformie unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji CO2 (EU ETS). Celem jest wyraźne i trwałe podniesienie cen uprawnień. Wśród rozważanych narzędzi wymienia się m.in. interwencyjny skup praw do emisji (taki, jaki stosuje się np. na rynkach rolnych) w sytuacji, gdy ich ceny będą dołować. To ważne nie tylko dlatego, że oznacza jeszcze wyższe koszty dla energetyki i branż energochłonnych.

Równie istotne jest to, że na razie nie wiadomo, jaki kształt przybierze ta reforma, w jaki sposób władze UE będą chciały wpływać na ceny uprawnień do emisji CO2. To sprawia, że nie sposób dziś przewidzieć, jaki będzie poziom tych cen. Niepewność z tym związana jest jednym z głównych powodów, dla którego firmy energetyczne w Europie, w tym u nas, wstrzymują inwestycje. Ich opłacalność zależy bowiem w dużej mierze od przyszłych cen uprawnień do wypuszczania CO2 do atmosfery.

Wprowadzono go w 2003 r. jako jedno z głównych narzędzi UE służących do redukcji ilości CO2 w atmosferze. Objął ponad 10 tys. najbardziej energochłonnych, a więc emitujących najwięcej dwutlenku węgla, instalacji przemysłowych w UE. Na Polskę przypada aż 838 takich obiektów. Do 2012 r. każda z tych instalacji dostawała określony przydział bezpłatnych uprawnień do emisji CO2, z puli przyznanej danemu krajowi. Jeśli wypuszczała do atmosfery więcej tego gazu niż przewidywał jej przydział, musiała za to zapłacić, dokupując uprawnienia do dodatkowej emisji. Odkupić je można było od tych, którzy nie wykorzystali swojego limitu. Stąd w nazwie systemu słowo „handel”. Głównym celem przyjętego rozwiązania było to, żeby unijnym firmom opłacało się zmniejszać emisję CO2 (przez inwestycje w tzw. niskoemisyjne technologie), bo niewykorzystaną część bezpłatnych uprawnień mogły sprzedać. Nie przekraczając przyznanego limitu, obniżały własne koszty.

W 2013 r. unijny system redukcji emisji gazów cieplarnianych radykalnie się zmienił. Wysokoemisyjny przemysł ma płacić za każdą, a nie tylko nadwyżkową tonę wyemitowanego dwutlenku węgla – traci uprawnienia do darmowej emisji CO2. Tylko dla kilku krajów Europy Środkowej, w tym dla Polski, oraz dla paru branż (zagrożonych przenoszeniem poza UE z powodu zbyt wysokich kosztów, wynikających z unijnej polityki klimatycznej) przewidziano okresy przejściowe na dostosowanie się do tych zmian. Elektrownie węglowe oraz fabryki z najbardziej energochłonnych sektorów będą tracić owe darmowe uprawnienia stopniowo.

Ta zmiana miała doprowadzić do większego tempa redukcji emisji CO2 na obszarze UE.

Unijny system handlu uprawnieniami do emisji CO2

Wprowadzono go w 2003 r. jako jedno z głównych narzędzi UE służących do redukcji ilości CO2 w atmosferze. Objął ponad 10 tys. najbardziej energochłonnych, a więc emitujących najwięcej dwutlenku węgla, instalacji przemysłowych w UE. Na Polskę przypada aż 838 takich obiektów. Do 2012 r. każda z tych instalacji dostawała określony przydział bezpłatnych uprawnień do emisji CO2, z puli przyznanej danemu krajowi. Jeśli wypuszczała do atmosfery więcej tego gazu niż przewidywał jej przydział, musiała za to zapłacić, dokupując uprawnienia do dodatkowej emisji. Odkupić je można było od tych, którzy nie wykorzystali swojego limitu. Stąd w nazwie systemu słowo „handel”. Głównym celem przyjętego rozwiązania było to, żeby unijnym firmom opłacało się zmniejszać emisję CO2 (przez inwestycje w tzw. niskoemisyjne technologie), bo niewykorzystaną część bezpłatnych uprawnień mogły sprzedać. Nie przekraczając przyznanego limitu, obniżały własne koszty.

W 2013 r. unijny system redukcji emisji gazów cieplarnianych radykalnie się zmienił. Wysokoemisyjny przemysł ma płacić za każdą, a nie tylko nadwyżkową tonę wyemitowanego dwutlenku węgla – traci uprawnienia do darmowej emisji CO2. Tylko dla kilku krajów Europy Środkowej, w tym dla Polski, oraz dla paru branż (zagrożonych przenoszeniem poza UE z powodu zbyt wysokich kosztów, wynikających z unijnej polityki klimatycznej) przewidziano okresy przejściowe na dostosowanie się do tych zmian. Elektrownie węglowe oraz fabryki z najbardziej energochłonnych sektorów będą tracić owe darmowe uprawnienia stopniowo.

Ta zmiana miała doprowadzić do większego tempa redukcji emisji CO2 na obszarze UE.

Paradoks

Problem w tym, że elektrowniom i energochłonnym fabrykom opłaca się inwestować w niskoemisyjne technologie dopiero przy określonym poziomie ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Tymczasem ta cena od kilku lat spada, choć według oczekiwań KE miała cały czas rosnąć i osiągnąć w 2013 r. poziom 40 euro. Jeszcze w latach 2005-2006 dochodziła do 30 euro. Było to wystarczająco dużo, że firmom opłacało się inwestować w zmniejszanie ilości gazów cieplarnianych. Tym bardziej, że były to często inwestycje w energooszczędne rozwiązania.

Potem jednak przyszedł kryzys, a w ślad za nim w wielu unijnych krajach zaczęło się kurczyć zużycie energii, głównie w wyniku spadku produkcji, a więc i emisja CO2. Dzięki temu oraz m.in. za sprawą częściowego przestawienia się wielu producentów energii czy fabryk na niskoemisyjne czy zeroemisyjne technologie (do tych drugich zalicza się odnawialne źródła energii) dziesiątki firm przemysłowych zamiast deficytu uprawnień do emisji dwutlenku węgla notowało ich sporą nadwyżkę. Jej część sprzedawało, a resztę zostawiało sobie do wykorzystania w kolejnych latach (unijne prawo na to zezwala).

Efektem była dużo wyższa od popytu podaż uprawnień, która stale rośnie. Na początku 2012 r. sięgnęła aż 955 mln ton (obecnie wynosi aż 1,5 mld ton, a do 2020 r. ma wzrosnąć do 1,86 mld ton). To skutkowało gwałtownym spadkiem ceny tych uprawnień. W listopadzie 2010 r. dochodziła ona do 15 euro za tonę, a wiosną 2012 r. spadła w transakcjach spotowych poniżej 7 euro. W tym roku średnia nie przekraczała 5 euro. Według analityków tego rynku w latach 2014-2015 miała utrzymywać się poniżej 6 euro i aż do 2017 r. nie przekraczać 10 euro.

Władze UE, chcąc utrzymania się Wspólnoty na pozycji globalnego lidera w walce z globalnym ociepleniem, nie mogły pogodzić się z tak niską, nie zachęcającą do inwestowania w „niskoemisyjne” technologie ceną. Stąd wzięła się propozycja backloadingu. Czyli przeniesienia części puli uprawnień do emisji CO2, które miały być sprzedawane w latach 2013-2015, na lata 2019-2020. Po to, żeby przynajmniej przez jakiś czas zmniejszyć ich podaż na rynku i podbić tym sposobem cenę.

W zeszłym roku KE w oparciu o prognozy ośrodków analitycznych, specjalizujących się w tym rynku przewidywała, że dzięki backloadingowi cena uprawnień do emisji CO2 w latach 2014-2015 wzrosłaby nawet do 15 euro, a potem spadłaby poniżej 10 euro i utrzymywałaby się na tym poziomie aż do 2020 r. Dzisiejsze prognozy są już zupełnie inne i przewidują dużo mniejszy wzrost cen uprawnień do emisji CO2. Według Domu Maklerskiego Consus, specjalizującego się w rynku CO2, ich średnia cena wyniesie w przyszłym roku 5,81 euro, w 2015 r. – 7,09 euro, w 2016 r. – 7,52 euro, a w latach 2013-2020 – przeciętnie 6,65 euro.

Consus w raporcie pt.: „Podsumowanie 300 dni trzeciego okresu rozliczeniowego ETS”, podaje ostatnie prognozy cenowe 12 europejskich ośrodków analitycznych (m.in. Commerzbanku, Uniceredit, Societe Generale i UBS), przynajmniej w części zakładające wprowadzenie backloadingu. Wahają się one od 1 do 11 euro na 2014 r. (średnia arytmetyczna z tych prognoz to 5,59 euro), od 1 do 12 euro w 2015 r. (średnia – 6,32 euro) i od 1 do 10,2 euro na 2016 r. i przeciętnie od 1 do 12,1 euro w latach 2013-2020 (średnia – 6,76 euro).

Co z tego wynika? Po pierwsze, że ten rynek nawet po wprowadzeniu backloadingu wciąż będzie bardzo rozchwiany i nieprzewidywalny. Po drugie – ceny uprawnień do emisji będą w najbliższych latach raczej rosnąć.

Dla Polski ich cena wyższa nawet o 1 euro oznacza wydatki zwiększone o setki milionów złotych rocznie. Tylko tzw. zawodowe elektrownie i elektrociepłownie w Polsce  tylko w tym roku powinny dokupić  uprawnienia do emisji 60 mln ton CO2 (na samą Polskę Grupę Energetyczną przypada połowa tej puli).

Przy cenie praw do emisji wyższej o 1 euro daje to wydatki większe o 60 mln euro.

Według pesymistycznych scenariuszy ta cena może już w przyszłym roku wzrosnąć nawet o 7 euro – z 5 do 12 euro (taki wzrost przewiduje m.in. Krajowy Ośrodek Bilansowania i Zarządzania Emisjami). Będzie jeszcze wyższa, jeśli władze UE zdecydują się na dalsze majstrowanie przy cenach CO2, a wszystko na to wskazuje.

Według ostatniego raportu Międzynarodowej Agencji Energetycznej „World Energy Outlook 2013” ceny prądu dla przemysłu są w UE średnio ponad dwa razy wyższe niż w Stanach Zjednoczonych. Do USA, dzięki tamtejszym, niskim cenom energii, wraca nie tylko produkcja przeniesiona kiedyś z tego kraju do Chin, ale zaczynają się tam przeprowadzać także pierwsze fabryki z krajów Unii Europejskiej. Komisja Europejska zdaje się jednak nie dostrzegać tych sygnałów alarmowych. Kiedy je zauważy wielka część, firm, które mają możliwość przeniesienia działalności będzie już pewnie poza granicami UE.

Największym jednak paradoksem tej sytuacji jest to, że pierwszą przyczyną zmian podjętych przez KE, która walczy o ograniczenie emisji CO2, jest rzeczywiste ograniczenie tej emisji, które miało miejsce. Spadek emisji był bardziej związany z kryzysowym ograniczaniem produkcji niż z przechodzeniem na zeroemisyjne technologie z odnawialnych źródeł energii, ale jednak był to spadek.

OF

Bruksela chce zmusić przemysł do korzystania z czystych źródeł energii. (CC By ND alh1)

Otwarta licencja


Tagi