Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Bez banków centralnych kryzysy byłyby częstsze

Dobre czasy sprawiają, że wszyscy uczestnicy rynku, zarówno przedsiębiorcy, jak i konsumenci oraz regulatorzy, stają się zbyt zadowoleni z siebie. To właśnie samozadowolenie oraz niewystarczająca wiedza są przyczynami kryzysów – twierdzi ekonomista Prof. Daniel Sichel, były pracownik Fed.
Bez banków centralnych kryzysy byłyby częstsze

Daniel Sichel (Fot. NBP/ W.Dąbkowski)

ObserwatorFinansowy.pl: Czy banki centralne, chcąc „zarządzać” cyklem koniunkturalnym tak, by eliminować kryzysy, nie biorą na siebie zbyt ambitnego zadania?

Prof. Daniel Sichel: Pytanie o rolę banków centralnych jest wciąż żywe. Myślę – i dla jasności, mówię to jako były pracownik Rady Gubernatorów Rezerwy Federalnej USA – że lepiej, że są niż gdyby ich nie było. Bez nich gospodarka działałaby gorzej. Alternatywa wobec systemu opartego na bankach centralnych to prywatna kreacja pieniądza i nie sądzę, żeby to się sprawdziło. Zresztą, przed powstaniem banków centralnych kryzysy wydarzały się częściej niż po.

Rzeczywisty wpływ banków centralnych na częstość występowania kryzysów jest jednak wciąż przedmiotem debaty ekonomicznej. Pewne jest natomiast, że banki centralne popełniają poważne błędy.

Oczywiście, że popełniają. Największy z nich to nieadekwatna odpowiedź Fed na Wielki Kryzys lat 30 XX w., czy fakt, że nie udało się przewidzieć ostatniego kryzysu finansowego i zapobiec jego wybuchowi. A jednak sądzę, że każde takie wydarzenie to lekcja, z której Fed i inne banki centralne wyciągają naukę i potem funkcjonują już lepiej. Wydaje mi się np., że gdyby nie kroki podjęte przez banki centralne w kryzysie 2008 r., byłby on znacznie poważniejszy.

Ma Pan na myśli luzowanie ilościowe?

Między innymi.

Cóż, znam ekonomistów twierdzących, że to same banki centralne podejmując podobne akcje sieją ziarno kolejnych kryzysów. Przykładem może być obniżenie stóp procentowych w reakcji na bańkę spółek internetowych z roku 2001, które potem przyczyniło się do powstania bańki na rynku nieruchomości. Pan tak nie uważa?

Sądzę, że ziarno kryzysów zasiewają długie okresy prosperity i stabilności. Takie, jak ten, którego doświadczaliśmy od połowy lat 80 XX w. do pierwszych lat nowego millenium. Dobre czasy sprawiają, że wszyscy uczestnicy rynku, zarówno przedsiębiorcy, jak i konsumenci oraz regulatorzy, stają się zbyt zadowoleni z siebie. To właśnie samozadowolenie, które każe nam ignorować sygnały niebezpieczeństwa jest źródłem kryzysów. Oraz niewystarczająca wiedza.

Weźmy wspomniane przez pana niskie stopy procentowe po bańce na rynku internetowym. Skąd one się wzięły? W tamtym czasie w USA obawiano się, że podobnie jak Japonia kraj wpadnie w pułapkę deflacji, równie niebezpiecznej jak inflacja. Z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy, gdy już np. dysponujemy zrewidowanymi danymi o ówczesnym poziomie cen, te obawy były nieuzasadnione, a jednak z punktu widzenia wiedzy, którą dysponowaliśmy wówczas, były jak najbardziej zasadne. I kolejna sprawa to kwestia, czy faktycznie, gdyby nawet stopy procentowe obniżono odrobinę mniej radykalnie, to kolejny kryzys by się nie wydarzył? Ekonometrycy wyliczyli, że nie miałoby to większego wpływu. Zarzewiem kryzysu było co innego niż polityka pieniężna. Oprócz wspomnianego samozadowolenia, były jeszcze te wszystkie, oparte na długu derywaty nowego typu, które ukrywały ryzyko w systemie.

Derywaty pojawiają się bardzo często w diagnozach ostatniego kryzysu. To innowacje finansowe. Dzisiaj także mamy w finansach sporo innowacji, jak chociażby blockchain i kryptowaluty. Niektórzy również uważają je za niebezpieczne. Jakimi metodami odróżniać w finansach innowacje dobre od złych?

Kluczowe są odpowiednie regulacje. Po pierwsze, regulacje powinny motywować rynkowych aktorów do wytwarzania dobrych, produktywnych innowacji. Powinny dawać do tego odpowiednie bodźce. Po drugie, regulacje powinny być na tyle proste i szczelne, żeby nie dawać bodźców do tworzenia produktów nakierowanych na omijanie prawa. Wiele z przedkryzysowych derywatów to były innowacje, które w zamyśle twórców miały właśnie zwodzić, omijać oko regulatora, wykorzystywać luki prawne. W ten sposób ukrywały ryzyko, które przenosiły.

Tyle, że ryzyko w sobie samo nie jest złe. Jest istotą działalności rynkowej.

Zgadza się. Złe jest jego tuszowanie. Reforma regulacyjna w USA miała za zadanie utrudnić ukrywanie prawdy o oferowanych produktach.

Udało się?

W dużej mierze tak. Tak czy siak trzeba pamiętać, żeby nie iść w skrajności. Innowacje są potrzebne także w finansach. To zresztą leży w naturze rynków finansowych, by szukać nowych dróg na osiągnięcie zysku. Regulatorzy powinni po prostu starać się za zmianami nadążyć. Wspomniane przez pana kryptowaluty, a przede wszystkim blockchain to bardzo interesujące i perspektywiczne innowacje, które mogą ułatwić przeprowadzanie transakcji rynkowych i ich weryfikację. Nie powinniśmy tego dusić.

Nawet jeśli kryptowaluty będą chciały konkurować z papierowym pieniądzem?

Nie sądzę, by tak się stało. Pieniądz ma trzy główne funkcje: ma być instrumentem przechowywania wartości, jednostką rozliczeniową i środkiem wymiany. Kryptowaluty nie sprawdzają się na wszystkich tych trzech polach. Jest tak dlatego, że ich notowania są zbyt niestabilne i z samej natury nie może istnieć instytucja stabilizująca ich kurs. W przypadku pieniądza papierowego ceny stabilizowane są przez banki centralne. Tak naprawdę kryptowaluty obecnie są w wymiarze rozliczeniowym wyłącznie przydatne ludziom chcącym unikać oka władzy.

Banki centralne nie wyemitują własnych kryptowalut?

Nie sądzę. Nie ma takiej potrzeby. Natomiast to jasne, że szeroko rozumiana rewolucja cyfrowa dotyka także sfery bankowości i finansów i nie można tego ignorować.

W 1997 r. opublikował Pan książkę dotyczącą wpływu komputerów na produktywność…

Tak. A właściwie jego braku. Rozwijałem uwagę Roberta Solowa, że komputeryzację widać wszędzie, tylko nie w statystykach produktywności.

Właśnie. Czy rewolucja cyfrowa, przede wszystkim Internet i rozwiązania mobilne, są już widoczne w takich statystykach?

Po pierwsze, to jest bardzo trudne zadanie metodologiczne, żeby wychwycić oddziaływanie zmian technologicznych, jeśli mają one charakter jakościowy. Łatwo np. pokazać, że realizacja danego zadania, załóżmy spisania i zredagowania wywiadu, zajmuje panu dwukrotnie mniej czasu, ale trudniej pokazać, że to nastąpiło w wyniku dostępu do lepszego oprogramowania, a nie np. dlatego, że nauczył się pan lepszej koncentracji na pracy. Dane zjawiska dopiero po osiągnięciu odpowiednio dużej skali i po odpowiednio długim czasie zaczynają być dostrzegalne dla statystyków. Jeśli chodzi o rewolucję cyfrową, to wciąż w statystykach produktywności zaznacza się ona dość blado, ale nie dajmy się zwieść! Z popularyzacją sieci może być tak, jak z pojawieniem się komputerów osobistych. W 1997 r. ten rynek był jeszcze dla statystycznego oka niezauważalny, ale to zmieniło się już trzy lata później, gdy publikowałem kolejną pracę w tym zakresie. Ale to prawda, że w 1997 r. nie udało mi się przewidzieć wzrostu znaczenia komputerów…

Błędy prognostyczne zdarzają się wielu ekonomistom.

To prawda (śmiech). Myślę, że cyfrowa rewolucja ujawni się w statystykach produktywności w pełnej krasie w ciągu kilku lat.

A co z negatywnym wpływem tej rewolucji na produktywność? Czy statystyki też to uwzględnią? Nieustanne przeglądanie Facebooka i zarywanie nocek, żeby przejść kolejną grę w opcji multiplayer to raczej te złe strony rewolucji cyfrowej, prawda?

Każda zmiana technologiczna ma swoje dobre i złe strony. Ale to, że nowe technologie to także nowego rodzaju rozrywka nie jest z konieczności złe. Gdy powstały komputery, także znaczna część wydatków konsumenckich na oprogramowanie to były wydatki na gry. Gdy powstał telegraf, większość wiadomości miała trywialny charakter. Jedno z drugim – użyteczność i rozrywka – nie stoi w sprzeczności. Są raczej nierozłączne.

Jednym ze źródeł bańki spółek internetowych, o której już mówiliśmy, była ślepa fascynacja nowymi technologiami i założenie, że wiemy, w jakim kierunku będą się rozwijać. Czy w 2018 r. łatwiej niż dwie dekady temu dobrze wyczuć trendy, które naprawdę będą miały znaczenie?

Wciąż trudno identyfikować jednoznacznie technologie, które będą miały duży i pozytywny wpływ na wzrost gospodarczy. Mówimy raczej ogólnikami, że to robotyka, druk 3D, sztuczna inteligencja bez wskazywania konkretnych zastosowań. A gdy wskazujemy, często się mylimy. Taka jest natura innowacji, że nie wiemy, które z nich są naprawdę przełomowe i czasami brniemy w ślepe uliczki. Tak było z dotcomami, ale tak było też z liniami lotniczymi w latach 20 XX w. Był wówczas boom na tym rynku i każdy chciał mieć akcje firm lotnicznych, które wówczas przewoziły głównie pocztę. Pewna firma zupełnie niezwiązana z lotnictwem zmieniła nawet nazwę na taką, która zawierała słowo „Airlines” i jej akcje natychmiast poszły w górę. No, a potem był krach w 1929 r.

Pracował Pan nie tylko w Radzie Gubernatorów Fed, ale i w amerykańskim Departamencie Skarbu. Dużo się mówi o wpływie polityki na podejmowanie decyzji gospodarczych przez takie instytucje. Pan odczuł, że nie tylko teoria ekonomii się tam liczy?

W Fed liczy się przede wszystkim merytoryka, a nie polityka. Owszem, zdarza się, że politycy próbują wpływać na prezesów banku centralnego, jak Reagan namawiający Paula Volckera, żeby ten nie podnosił stóp procentowych, ale to wyjątki. Gdy zacząłem pracę w Fed, świeżo po studiach na Princeton, myślałem, że doznam tam oświecenia, ale uderzyło mnie to, jak bankierzy centralni mało wiedzą o gospodarce i ile pokory potrzeba w takiej pracy.

W Departamencie Skarbu jest podobnie?

Nie. Tam polityka liczy się znacznie bardziej. Nie ukrywajmy, chodzi o to, by zaspokajać życzenia urzędującego prezydenta. Nie znaczy to jednak, że merytoryka i teoria ekonomii nie liczą się wcale. Gdy ja pracowałem w tym urzędzie, jego wiceprezesem był w końcu Larry Summers, jeden z najwybitniejszych ekonomistów świata.

Niektórzy zwracają uwagę, że w publicznych instytucjach finansowych pracuje zbyt dużo ludzi związanych ze światem wielkich finansów, co je w pewnym sensie korumpuje. Pan dostrzegł to zjawisko?

To oczywiste, że gdyby w Fed, czy w skarbie pracowali wyłącznie byli pracownicy Goldman Sachs, to nawet jeśli ich decyzje wypływałyby z dobrej woli, byłyby w pewien sposób spaczone konkretnym rodzajem postrzegania świata. W instytucjach jest potrzeba różnorodności kadrowej i sądzę, że ta świadomość jest coraz powszechniejsza. Świadczą o tym np. nowe nominacje na szefów w stanowych przedstawicielstwach Rezerwy Federalnej. Nowi prezesi pochodzą z innych środowisk i mają za sobą inne typy karier.

Na koniec chciałbym zapytać o amerykański dług. Wynosi ponad 105 proc. PKB. Niektórzy twierdzą, że USA mogą zadłużać się w nieskończoność, drukując dolary. To prawda?

Nie. Owszem, jesteśmy w pozycji uprzywilejowanej, posiadając walutę globalną, ale to nie znaczy, że uciekamy w ten sposób prawom ekonomii. Każdy dług kiedyś musi być spłacony i ten fakt musi w końcu dotrzeć do władz USA.

Jeszcze nie dociera?

Chyba nie. Nikt w każdym razie nic z tym nie robi.

– Rozmawiał Sebastian Stodolak

Prof. Daniel Sichel – ekonomista, wykładowca amerykańskiego Wellesley College, były pracownik Rezerwy Federalnej, Deprartamentu Skarbu USA i think-tanku Brookings Institution. W Warszawie gościł na konferencji „Tajemnica niskiego wzrostu produktywności w Europie” zorganizowanej przez NBP 26 października 2018 r.

Daniel Sichel (Fot. NBP/ W.Dąbkowski)

Tagi


Artykuły powiązane