Autor: Ignacy Morawski

Ekonomista, założyciel serwisu SpotData.

Brak konsensusu w świecie ekonomii może jej wyjść na dobre

Brak jest dzisiaj intelektualnych liderów, którzy porwaliby serca i umysły w walce z kryzysem gospodarczym. W latach 30. brylował J.M. Keynes, w latach 70. intelektualny tron przejęli neoliberałowie, z F. Haykiem i M. Friedmanem na czele. Dziś nie za bardzo wiemy, dokąd zmierzamy. Niesie to ze sobą pewne niebezpieczeństwa, ale ma też pewne zalety.
Brak konsensusu w świecie ekonomii może jej wyjść na dobre

(CC By-NC-ND Dave Pearson)

Olivier Blanchard potwierdził powszechne obawy, kiedy powiedział niedawno, że kryzys gospodarczy będzie trwał jeszcze co najmniej sześć-siedem lat. Ten znany francuski ekonomista, obecnie szef działu analiz Międzynarodowego Funduszu Walutowego, odwołał się do prostego doświadczenia historycznego: dwa poprzednie systemowe kryzysy globalne trwały około dekady, podobną długość miały lokalne kryzysy bankowe. Obecnie trwający okres wysokiego bezrobocia, niskiego tempa rozwoju i powszechnej niepewności potrwa zatem jeszcze kilka lat.

Szukając analogii historycznych, można zauważyć, że obecny kryzys pod jednym względem różni się od dwóch poprzednich – z lat 30. i 70. XX wieku. Nie wyprodukował do tej pory intelektualnych i politycznych liderów, którzy nadaliby ton dyskusjom o drogach wyjścia.

W latach 30. teorie brytyjskiego ekonomisty Johna Maynarda Keynesa otworzyły nowy rozdział w myśleniu o ekonomii, zaś polityka Frankilna D. Roosvelta stała się symbolicznym początkiem nowej roli państwa w gospodarce. W latach 70. transatlantyckie środowisko neoliberałów, na czele z Friedrich HaykiemMiltonem Friedmanem, zawładnęło umysłami polityków od (umiarkowanie) lewej do prawej strony sceny. A pojawienie się takich przywódców jak Ronald Reagan i Margaret Thatcher symbolizowało ekspansję rozwiązań wolnorynkowych. Można mieć wątpliwości, czy to akurat New Deal Roosvelta i neoliberalna rewolucja Reagana były głównymi siłami, które pozwoliły zakończyć kryzysy, ale dawały one przynajmniej elitom poczucie, że istnieje konsensus co do koniecznych zmian.

A dziś? Ekonomiści są coraz bardziej podzieleni co do kluczowych problemów makroekonomicznych, a wśród polityków brak jest wielkich wizjonerów.

Wymieńmy choćby cztery najważniejsze kwestie trapiące współczesnych ekonomistów i polityków: jak wyjść z kryzysu zadłużenia, jak uratować strefę euro, jak zreformować globalny system finansowy oraz jak zapobiegać narastaniu nierówności?

Żadna z nich nie przynosi najmniejszych oznak konsensusu. Skrzydła lewicowe, wliczając członków ruchu „Occupy Wall Street“, prezydenta Francji Francois Hollande’a, czy takich ekonomistów jak Paul Krugman, Joseph StiglitzJeffrey Sachs, wydają się zbyt słabe, by porwać tłumy. Skrzydła konserwatywne, do których zaliczyć można m.in. amerykańską Tea Party, brytyjskiego premiera Davida Camerona, czy intelektualistów pokroju Nialla Fergusona czy Luigiego Zingalesa mają problem żeby odbudować całkowite zaufanie do mechanizmów rynkowych. A kryjący się za kurtyną technokraci są nie mniej podzieleni – w niemal każdej drobnej kwestii, jak chociażby tej dotyczącej redukcji długu Grecji, czy wymogów kapitałowych dla banków.

Przetasowania historyczne

Cofnijmy się na chwilę do przeszłości. Stwierdzenie, że głębokie kryzysy prowadzą do wyłonienia nowych pomysłów na zmiany gospodarcze, nie jest może poparte setką dobitnych przykładów, ale dwa najważniejsze z ostatniego stulecia są dość wymowne, choć bardzo odmienne.

Kryzys lat 30. przyniósł prawdopodobnie największe przetasowania w wizjach gospodarczych w historii. Kiedy w 1929 r. Stany Zjednoczone znalazły się na progu największej nowożytnej recesji, wśród ekonomistów dominowało przekonanie, że gospodarka wolnorynkowa jest niczym świat materii martwej, opisywany przez fizyków – ma tendencję do zbiegania do punktu równowagi, tak jak woda zmącona rzuconym kamieniem uspokaja się po kilku chwilach pod wpływem naturalnych procesów.

Trzymajmy się na chwilę tego porównania. Możemy oczywiście – uważano – badać zachowanie wody i siły na nią oddziałujące, środowisko, w jakim się znajduje, ale nikomu nie przychodziło do głowy, by ingerować w sposób, w jaki ta woda się zachowuje. Niewielu przychodziło do głowy, by rząd mógł przyjąć aktywną rolę w kierowaniu procesami gospodarczymi.

Lata 30. postawiły to przekonanie na głowie. Najpierw bezprecedensowa recesja doprowadziła do wzrostu bezrobocia do poziomów, jakich zgodnie z panującymi przekonaniami nikt nie mógł się spodziewać – w USA w 1933 r. sięgnęło ono 25 proc. A masowa bieda wywołała wzrost wydatków publicznych i powstawanie pierwszych szeroko zakrojonych programów socjalnych. Rządy wielu państw rozwiniętych, przy dość powszechnym poparciu społecznym, zwiększały poziom wydatków publicznych. Na przykład w USA wzrósł on z 3 do 11 proc. PKB w ciągu zaledwie czterech lat od 1930 r. Państwo stało się istotnym graczem w życiu gospodarczym.

Owa dekada przyniosła jednocześnie stopniową ekspansję intelektualną J.M. Keynesa, który stworzył ramy teoretyczne pozwalające tłumaczyć permanentnie wysoki poziom bezrobocia. Keynes udowadniał, że możliwy jest trwały spadek popytu do poziomu spychającego gospodarkę poniżej jej możliwości wytwórczych i w ten sposób otwierał rządom drzwi do większej ingerencji w procesy ekonomiczne. Pokazywał, że rzeczywistość gospodarcza nie jest niczym świat fizyczny, któremu możemy się jedynie przyglądać, ale jest materią, którą możemy kierować.

Jego teorie były traktowane niemal jako objawienie. Wprawdzie polityka prezydenta USA Franklina D. Roosvelta (1932-1944) nie była jednoznacznie inspirowana koncepcjami Keynesa, a w połowie lat 30. na pewno nie istniało powszechne przekonanie, że koncepcje te dobrze tłumaczą rzeczywistość, ale impet z jakim torowały sobie drogę był imponujący.

Neoliberałowie, którzy zawładnęli umysłami elit pod koniec lat 70. XX wieku, wchodzili na scenę w mniej spektakularny sposób. Budowali swoją pozycję bardzo powoli, z początku niedostrzegalnie, jakby realizując zasadę, że kropla drąży skałę. W latach 50. i 60. byli traktowani jak outsiderzy, ich opinie o absolutnej wyższości wolnego rynku nad interwencjonizmem, o nieskuteczności polityki sterowania popytem przez państwo, były traktowane z dużym przymrużeniem oka.

Już wtedy jednak prężnie rozwijało się stowarzyszenie Mont Pelerin, założone w latach 40. przez Hayeka i skupiające radykalnych zwolenników wolnego rynku z obu stron Atlantyku. Jego członkami byli m.in. Karl Popper, Ludvig von Mises, czy Milton Friedman. Promocję idei wolnorynkowych zapewniał zaś system liberalnych think-tanków, finansowanych przez biznesmenów wspominających New Deal jako najczarniejszy koszmar. Do najważniejszych należałby takie jak American Enterprise Institute w USA czy Institute of Economic Affairs w Wielkiej Brytanii.

Kiedy na tak przygotowany grunt spadł szok inflacji i niskiego wzrostu PKB w latach 70., neoliberalizm zakwitł niczym mlecze na wiosnę. Przekonywali się doń nawet lewicowi politycy, o czym świadczy słynne przemówienie premiera Wielkiej Brytanii Jamesa Callaghana z 1976 r.: – Przywykliśmy do myślenia, że można wyjść z recesji poprzez wyższe wydatki rządowe i cięcie podatków. Mówię Wam teraz z całym przekonaniem, że ta opinia już jest nieważna.

W Stanach Zjednoczonych pierwsze ruchy oparte na wolnorynkowych ideach wprowadzał Jimmy Carter, rozpoczynając proces deregulacji różnych branż oraz zaostrzając politykę pieniężną poprzez mianowanie na prezesa Fed Paula Volckera. Margaret Thatcher i Ronald Regan postawili tylko „kropkę nad i“ radykalnie ograniczając wpływy państwa w gospodarce. Znoszone były regulacje, cięte podatki, ograniczane cła, zmniejszane bariery w przepływach kapitałowych. A Friedman był najbardziej popularnym ekonomistą świata, któremu sławą nie może dorównać żadna ze współczesnych „gwiazd“ tej dziedziny. Prowadził programy w telewizji, doradzał rządom, jego książki sprzedawały się w setkach tysięcy egzemplarzy.

Zmiany dokonywały się również na polu ekonomii. Nagrody Nobla dla Hayka (1974) i Friedmana (1976) symbolizowały zmianę myślenia w akademii. Powracało myślenie o gospodarce jak o świecie fizycznym, nad którym człowiek posiada bardzo ograniczoną kontrolę – może go najwyżej popsuć. Traciła na znaczeniu polityka fiskalna, a zyskiwała polityka pieniężna, której celem miało być dbanie o stabilną wartość pieniądza.

Robert Barro udowadniał, że stymulacja fiskalna nie ma sensu, Robert Lucas pokazywał, że ludzie dobrze rozumieją skutki działań rządu, więc inflacją nie można osiągnąć żadnych pozytywnych realnych efektów. Keynesizm stawał się passe, chociaż pewne jego fundamenty zostały utrzymane przy życiu – de facto na przełomie lat 80. i 90. w ekonomii zaczęła królować tzw. nowy keynesizm, będący (w dużym uproszczeniu) połączeniem idei Keynesa i Friedmana.

Współczesny miszmasz

Dziś brak jest powiewu idei, które pchnęłyby myślenie o gospodarce na nowe tory. Odważnie powraca stary dobry keynesizm, chociażby w postaci programów stymulacyjnych w USA. Swoje pozycje utrzymują neoliberałowie, chociażby w Wielkiej Brytanii, gdzie rząd forsuje ostry program oszczędnościowy bez względu na recesję. A większość ekonomistów wciąż jest przekonana o słuszności połączenia tych dwóch nurtów. Nie ma jednak fundamentalnych zwrotów, nowatorskich analiz, błyskotliwych ekonomistów i charyzmatycznych wizjonerów.

Czy to źle? Z jednej strony tak, bo panuje niewątpliwie poczucie chaosu – ekonomiści są częściej wyśmiewani niż podziwiani, zaufanie do polityków jest bardzo niskie, a media mają problem z tłumaczeniem obywatelom istoty sporów. Najbardziej niebezpieczny jest jednak fakt, że różne rządy opierają swoje strategie na różnych wizjach, co znacząco utrudnia ponadnarodowe porozumienia. W czerwcu 1933 r., kiedy Keynes torował sobie drogę, ale jeszcze nie dominował, w Londynie zebrali się przedstawiciele największych krajów by dyskutować o drogach wyjście z depresji.

Francja naciskała na zdecydowane trzymanie się standardu złota, Wielka Brytania promowała politykę luzowania monetarnego i fiskalnego, a Stany Zjednoczone tkwiły w zawieszeniu ideowym. Żadnego porozumienia nie osiągnięto, a brak koordynacji międzynarodowej pogłębiał chaos polityczny i gospodarczy na świecie. Czy teraz jesteśmy daleko od takiego impasu?

Z drugiej strony, w tym współczesnym miszmaszu jest metoda. Wielkie idee mają to do siebie, że działają jak monopol – niszczą konkurencję, innowacyjność, prowadzą do myślenia stadnego, a przez to same się degenerują. Ricardo Caballero, chilijski ekonomista z Massachusetts Institute of Technology (MIT), zauważył, że w okresie poprzedzającym ostatni kryzys finansowy w makroekonomii panowała hegemonia jednego nurtu badań, a innowacyjni ekonomiści nie mieli szans na poważne publikacje i stanowiska. To blokowało rozwój wiedzy. Analogicznie, hegemonia jednej idei w dyskursie publicznym może blokować rozwój nowych koncepcji.

Tak działo się w przeszłości. Keynesizm z dość luźnej koncepcji stymulowania popytu w okresach głębokich załamań gospodarczych, przerodził się w filozofię całkowitej kontroli państwa nad ogólnym zatrudnieniem. Neoliberalizm z dość szczytnej idei dominacji rozwiązań rynkowych nad państwowymi, przerodził się m.in. w instrument realizacji własnych interesów przez sektor finansowy. Wreszcie połączenie tych dwóch nurtów całkowicie zdominowało w latach 90. i 2000. makroekonomię, prowadząc do zaniku różnorodności.

Współczesny chaos intelektualny można zatem potraktować jako liberalizację rynku idei. Bardzo możliwe, że wyniknie z tego coś dobrego.

(CC By-NC-ND Dave Pearson)

Otwarta licencja


Tagi