Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Chiński kod

Z Chinami mamy kłopot: są za duże i na dodatek myślą po swojemu. Zamknięte w trudno przyswajalnym języku, swoich kodach kulturowych i odmiennej mentalności, nie od dziś stanowią dla Zachodu zagadkę. Zastawiają na nas pułapki. Chiny trzeba umieć czytać.
Chiński kod

(infografika Dariusz Gąszczyk/CC BY-SA by Bridget Coila)

Pułapki, jak choćby ta, gdy mówimy „Państwo Środka”, a tymczasem nie jest to zwykłe państwo, lecz kontynent i przy tym starożytna cywilizacja, która przetrwała i posługuje się odmiennym systemem wartości niż Zachód. Chiny to twór sui generis, świat sam w sobie, który trudno powielić czy podrobić.

Pierwsza pułapka, jaką na swej drodze transformacji Chiny na nas, ludzi Zachodu, zastawiły, przyszła po 1992 r., kiedy to – zgodnie z wolą wizjonera reform, Deng Xiaopinga, wyciągającego wnioski z rozpadu ZSRR – otworzyły się na świat, na znacznie większą skalę niż dotychczasowy tamtejszy gospodarczy tygrys – Japonia. Nic dziwnego, że mimo świeżej wówczas traumy po masakrze wokół placu Tian’anmen, weszły tam, gdy otworzyła się taka możliwość, wszystkie większe koncerny i firmy z całego globu, kuszone – świadomie – przez tamtejsze władze ogromnymi zyskami, no i wizją ponad miliarda konsumentów.

Dziś już wiemy, mamy to dobrze udokumentowane, że na trudnym rynku chińskim jedni przegrali, drudzy wygrali, ale najbardziej wygrało na tym eksperymencie chińskie państwo. Bezpośrednie inwestycje zagraniczne stały się jednym z ważniejszych filarów tamtejszego, ekstensywnego wówczas modelu rozwojowego, obok niemiłosiernej eksploatacji taniej siły roboczej czy prostych rezerw, po które sięgnięto.

To zachodnie firmy i kapitały przyczyniły się do bezprecedensowego w dziejach ludzkości sukcesu Chin, bo nikt przez ponad trzy dekady nie legitymował się wzrostem rzędu 10 proc. rocznie. Tymczasem dopiero poniewczasie i chyba nie wszyscy do dziś zrozumieliśmy, że wpadliśmy w zastawioną przez Chińczyków pułapkę, chwyciliśmy przynętę wielkich zysków. Stało się dokładnie tak, jak w klasycznej chińskiej powieści „Dzieje Trzech Królestw”, niedawno sfilmowanej przez reżysera z Hongkongu Johna Woo w historycznym fresku „Czerwony klif”, gdzie mędrzec Zhuge Liang, postać historyczna, reprezentujący państwo słabsze i na dorobku, wpadł na koncept, jak zdobyć broń od przeciwnika (wówczas chodziły o strzały do łuków).

Oglądając ten film odnosi się nieodparte wrażenie, że w latach 90. minionego stulecia Chińczycy świadomie sięgnęli do zasobu swych starożytnych mądrości i konceptów Zhuge Lianga (żył na przełomie II i III wieku n.e.), jak przechytrzyć silniejszego. Bo przecież nikt nie ma wątpliwości, statystyki i dane są jednoznaczne, że Chiny przed 20 laty były jeszcze państwem biedniejszym i na dorobku.

A wtedy, gdy się szybko dorabiały, zastawiły na świat zewnętrzny jeszcze jedną pułapkę. Gdy już szły szybko do przodu i do góry, sięgnęły po jeszcze jedną wizję Deng Xiaopinga, złożoną z 28 chińskich znaków, w której zalecał swym następcom, by ukrywali swe rzeczywiste zamiary, powoli zbierali i kumulowali siły i potęgę, a przy tym nie wysuwali się przed szereg i nie zajmowali pozycji lidera.

Tę głośną koncepcję – taoguang yanghui – szybko przełożono na poręczne hasło, zgodnie z którym „Chiny są największym państwem rozwijającym się na świecie”. Innymi  słowy, owszem, mamy do czynienia z kolosem, ale w gruncie rzeczy słabszym partnerem, na dorobku, któremu jeszcze daleko do stawiania wyzwań najsilniejszym. W tę pułapkę Zachód też wpadł, i jak widać, wielu do dziś w niej tkwi. Dał się też zwieść doświadczony Chin obserwator, znający je z autopsji, Adam Kaliński >>Chiny wcale nie chcą być pierwszą gospodarką świataChiny nie są słabszym partnerem i ryzykownie jest je tak traktować.

Kryzys światowy z 2008 r. był ważną cezurą nie tylko dla świata zachodniego, ale także dla święcących gospodarcze sukcesy Chin. W 2009 r. wyprzedziły one Niemcy i stały się największym eksporterem na globie, a w początkach 2013 r. w ogóle największym państwem handlującym na globie (o największym wolumenie obrotów towarowych). W 2010 r., co dla nich ważne, o randze więcej niż symbolicznej, wyprzedziły Japonię i stały się drugą gospodarką świata, po USA (trzecią, jeśli liczyć UE za całość), podczas gdy dekadę wcześniej były „dopiero” na pozycji szóstej.

Co więcej, w pierwszej dekadzie XXI stulecia wręcz w błyskawicznym tempie zaczęły rosnąć – i rosną do dziś – chińskie rezerwy finansowe. Po pierwszy bilion dolarów tych rezerw Chiny sięgnęły ok. 2006 r., podczas gdy dzisiaj ich rezerwy szacuje się już na ok. 3,8 bln dolarów. Łatwo obliczyć, że w ostatnim okresie rosną one w tempie ok. 50 mld dolarów – miesięcznie.

Wszyscy już zrozumieli, Chińczycy też, że szybko trzeba coś z tym fantem zrobić, bo na długą metę taki stan jest nie do utrzymania. W reakcji, tuż po wybuchu światowego kryzysu mandaryni w Pekinie postanowili zmienić azymuty dotychczasowego modelu rozwojowego, o czym świadczy zainicjowana ok. 2010 r. tamtejsza ożywiona i daleka od zgodności poglądów debata nad tym modelem (Zhongguo Moshi), i przejść chociażby z eksportu jako siły napędowej wzrostu do konsumpcji wewnętrznej jako motoru dalszego rozwoju.

A takie przejście, to nic innego, jak sięgnięcie właśnie po te ogromne rezerwy, bowiem operacja jest i będzie niezmiernie kosztowna. Chcąc bowiem oprzeć dalszy rozwój na konsumpcji, trzeba zbudować społeczeństwo konsumentów, klasę średnią, której dotychczas brak. I ten wysiłek właśnie podjęto, proklamując hasło budowy „społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu” (xiaokang shehui), w ramach którego zapowiedziano: wzrost o sto procent dochodów każdego indywidualnego obywatela ChRL w okresie 2012-2020. Innymi słowy, poprzednio w okresie ekstensywnych reform (1978-2010) dbano o to, by wzmocnić i wzbogacić państwo, a teraz poczucie zamożności ma mieć każdy obywatel.

Co więcej, w ramach proponowanego, nowego modelu, właśnie teraz w Chinach wprowadzanego w życie, postuluje się m.in. tak ambitne cele, jak odbudowa sieci świadczeń socjalnych (tania opieka zdrowotna, podstawowe szkolnictwo, a nawet – wprowadzenie systemu emerytur), którą w poprzednim okresie żywiołowego jeśli nie dzikiego, dickensowskiego wręcz kapitalizmu kompletnie rozbito. Ponadto postuluje się też przejście na alternatywne źródła anergii, pod hasłami budowy „zielonej gospodarki”, w miejsce ekologii poprzednio brutalnie eksploatowanej i niemal doszczętnie zniszczonej (>>czytaj: Wojna o tlen). A na dodatek deklarują, że chcą jeszcze być innowacyjnym społeczeństwem, czyli, przekładając na nasze pojęcia, po wyzwaniu ekonomicznym i finansowym dla świata zachodniego, chcą mu jeszcze zafundować wyzwanie w dziedzinie wysokich technologii.

Naturalnie, tak ambitne cele i założenia, które już zaczął wprowadzać w życie technokratyczny premier Li Keqiang, trzeba nie tylko środków, które akurat Chiny mają, ale też cierpliwości, czasu, no i ostrożności, by na tak ostrym zakręcie i przy tak dużej szybkości (wzrostu lub zmian) się nie wywrócić. Mówiąc twardziej: trzeba zająć się własnym podwórkiem, gdzie wiele niedomogów i problemów, podczas gdy z zewnątrz coraz częściej płyną sygnały, by Chiny, szybko rosnące mocarstwo, wzięły na siebie większą odpowiedzialność za sprawy światowe i globalne wyzwania, by stały się, cytując głośną niegdyś formułę byłego szefa Banku Światowego Roberta Zoelllicka „odpowiedzialnym współudziałowcem” (responsible stakeholder) na globalnej scenie.

Tym samym, teraz to Chiny wpadły w zastawioną przez same siebie pułapkę. Mają jeszcze nie posprzątane u siebie, muszą dokonać koniecznych i bardzo kosztownych zmian na scenie wewnętrznej, bo poprzedni model nie tylko się wyczerpał, ale też przyniósł ze sobą tak potężne skutki uboczne (korupcja, rozwarstwienie społeczne, uwłaszczenie nomenklatury spod znaku KPCh, katastrofa ekologiczna, by wymienić ważniejsze), że po prostu grozi wywróceniem się państwa, albo wielkim kryzysem.

Wiedząc o stanie państwa, szybko rosnącego, ale rozchwianego, znacznie więcej i lepiej niż ktokolwiek na zewnątrz, władze w Pekinie, a w ślad za nimi posłuszne państwu elity – to chińska tradycja  – przestały już tak głośno jak poprzednio mówić o „największym państwie rozwijającym się na globie” (bo zdają sobie sprawę, że w  świetle dostępnych danych ten argument zaczyna nie tylko tracić na znaczeniu, ale wręcz staje się absurdalny), za to eksponować swoje pokojowe zamiary i intencje, czego dowodem były nawet aż dwie specjalne Białe Księgi na ten temat (z grudnia 2005 i września 2011 r.), a równocześnie głosić hasło, że wcale nie chcą być pierwsi.

Nowa pułapka

Nie dajmy się jednak zwieść, bo to tylko nowa pułapka. Władze chińskie w dyskursie publicznym na scenie wewnętrznej po kryzysie 2008 r. mocno zmieniły retorykę. Obecna tzw. piąta generacja przywódców (prezydent i szef partii Xi Jingping, premier Li Keqiang, u władzy najpewniej do lat 2022/23) stawia przed sobą wyraźne cele (zobacz infografika) Wszystko to w jednym, nadrzędnym celu: zbudować Chiny wielkie, potężne, mocarne, zdolne przeciwstawić się dotychczasowemu hegemonowi, czyli USA, bo to tak naprawdę już jedyny dla nich punkt odniesienia, traktowany jako przeciwnik tej samej wagi czy kategorii. A jak to lepiej udowodnić, niż właśnie prześcigając go, jeszcze za rządów „piątej generacji”, w konkurencji gospodarczej?

Nie są to bynajmniej jakieś czcze marzenia czy wydumane chciejstwo. Wszystkie najważniejsze ośrodki analityczne na globie, MFW, Bank Światowy, Azjatycki Bank Rozwoju, OECD, a nawet CIA czy Narodowa Rada Wywiadu USA liczą się z tym, że wkrótce do takiej zamiany miejsc może dojść. A niektórzy obserwatorzy i analitycy gospodarczy, rzadziej ci z Chin, podkreślają jeszcze, że licząc po kursie siły nabywczej waluty (PPP), Chiny już właśnie w tej chwili dościgają dorobek USA.

Nadal jednak świadomie ukrywają swoje zamiary i chcą pomieszać nasze szyki. Wiedzą, że mają przed sobą ogromne wyzwania i zadania. W trakcie zmiany modelu rozwojowego, tak kosztownej i ambitnej, ale też nieuniknionej, mogą się nawet wywrócić, albo przynajmniej mocno skręcić stopę. Bo przecież przejście z ilości w jakość, to kolejna operacja na chińskiej mentalności.

Dlatego zaczęto wobec świata zewnętrznego słać sygnały po hasłem „my wcale nie chcemy być pierwsi”. Pamiętajmy jednak, że cała chińska cywilizacja była zbudowana na jednym założeniu: jest Państwo Środka, z największą, najlepszą cywilizacją, i jest świat poza nim, barbarzyński, o niższym stopniu i poziomie rozwoju. Przez setki lat zresztą, gdzieś do „wojen opiumowych” w XIX w. tak było, a potem skostniałe Chiny popadły w – jak to nazywają – „stulecie narodowego poniżenia”. Nie ma dla nich bardziej uświęconego celu, niż pokazać tym, którzy kiedyś Chińczyków poniżali, że teraz to my jesteśmy znów najlepsi. To jest prawdziwy sens proklamowanego hasła, mówiącego o „renesansie chińskiej nacji”. Wszystko inne stanowi tylko dymną zasłonę.

OF

(infografika Dariusz Gąszczyk/CC BY-SA by Bridget Coila)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Długi marsz Chin na pozycję numer 1

Kategoria: Trendy gospodarcze
Profesor Bogdan Góralczyk, jeden z najwnikliwszych znawców Chin w Polsce, podejmuje kolejny raz temat Państwa Środka. W tomie „Nowy Długi Marsz” autor opisuje, jak chińskie władze dążą do odzyskania pozycji największego mocarstwa na świecie.
Długi marsz Chin na pozycję numer 1