Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Ekonomia internetowego spaghetti

Świat bitów miał zbawić świat atomów, a przynajmniej zapewnić ludzkości dobrobyt i stabilny rozwój. Internet rzeczywiście zmienił świat, ale czy do tego stopnia, że potrzebuje – jak twierdzą niektórzy - swojej własnej teorii ekonomii?
Ekonomia internetowego spaghetti

Próbowałem znaleźć kogoś, kto nie używa internetu. Rozpytywałem rodzinę, szukałem wśród bliskich i dalekich znajomych, zaczepiałem nawet na ulicach przechodniów, których z jakichś przyczyn podejrzewałem o prowadzenie w pełni analogowego życia. Miałem na przykład nadzieję, że kilkulatek, który spacerował z mamą warszawskim Nowym Światem, jest jeszcze na etapie klocków Lego i zabawy w warsztat. Nadzieja prysła, gdy zobaczyłem w jego ręku tablet.

O brak bliższej znajomości internetu posądziłem też wychodzącą z Kościoła Świętego Krzyża staruszkę. Gdy wyjęła z torebki smartfon i zaczęła „wstukiwać” e-mail do wnuczka z USA (wiem, bo pytałem), uświadomiłem sobie swój błąd. „Naiwniak ze mnie – pomyślałem – bez internetu żyją już pewnie tylko buddyjscy mnisi.” I wtedy właśnie zobaczyłem zdjęcie w gazecie, a na nim mnicha z najnowszym iPhonem…

Przypomniałem sobie wtedy wszystkie te futurologiczne artykuły, które kiedyś czytałem. Głosiły, że Internet zmieni świat. Faktycznie zmienił, ale jak głęboka jest ta zmiana z punktu widzenia ekonomii? Czy Internet jest wciąż tylko nowinką jak 25 lat temu? Na pewno nie. A może zaledwie prężnie rozwijającą się i dobrze rokującą branżą gospodarki, jak jeszcze 20 lat temu? Nie tylko. Skoro 15 lat temu zapaść na rynku internetowym zdolna była wywołać ogólnoświatowe załamanie, to jak ważny musi być on teraz?

Tego urządzenia lepiej nie wyłączać

– Dwie dekady temu można było mówić o zwykłej gospodarce i gospodarce cyfrowej. Teraz to w zasadzie jedno i to samo – powiedział mi w rozmowie, którą publikujemy obok, Don Tapscott, znany kanadyjski badacz cyfrowej rewolucji i ewolucji Internetu. Jego zdaniem Internet, a z nim cały sektor IT, stał się podstawową infrastrukturą całego systemu finansowo-bankowego, handlu, produkcji i usług. Trudno wyobrazić sobie branżę, która mogłaby pozostać w całości „analogowa”. Nawet administracja rządowa – tak oporna zazwyczaj innowacjom – wykorzystuje sieć do tego stopnia, że jej awaria oznaczałaby wstrzymanie wypłat emerytur, jeszcze większy bałagan w szpitalnictwie, chaos w edukacji, a nawet uniemożliwiłaby sprawny pobór podatków (choć, znając życie, z tym akurat politycy jakoś by sobie poradzili).

Teza, że hipotetyczne „wyłączenie” Internetu skutkowałoby nie tylko gospodarczą recesją, czy społecznym regresem, ale i paraliżem nie wydaje się więc kontrowersyjna.

Dodatkowej mocy nabiera, gdy przyglądamy się różnego typu statystykom. Weźmy na przykład listę 500 największych firm USA publikowaną przez magazyn Fortune. W latach ’80 w pierwszej setce listy znajdowały się przede wszystkim firmy zajmujące się wydobyciem surowców, albo produkcją energii, czy paliw. Teraz dołączyły do nich firmy takie, jak Google, Apple, czy Amazon oraz mnóstwo firm z branży finansowej i ubezpieczeniowej, które bez Internetu istnieć już obecnie by nie mogły – nie produkują niczego, czego można byłoby dotknąć. Portal Statista.com podaje, że w przyszłym roku udział „internetowej gospodarki” w PKB krajów rozwiniętych osiągnie średni poziom 5,5 proc., co robi odpowiednie wrażenie, gdy przełożymy to na liczby bezwzględne. W Stanach Zjednoczonych będzie to 900 mld dolarów (5,4 proc. PKB), w Chinach ponad 640 mld dolarów (6,9 proc. PKB), a w Wielkiej Brytanii ok. 300 mld dolarów (12 proc. PKB).

W Polsce Internet to ok. 3-4 proc. PKB, czyli do 22 mld dolarów, ale ta kwota stale i coraz szybciej rośnie. Jesteśmy częścią globalnego trendu, którego dynamika zaskakuje wszystkich. Wymowny fakt: w 2014 r. Internet miał już ponad trzy miliardy użytkowników, mimo że wedle wszelkich prognoz tę barierę przekroczyć miał dopiero w roku 2016.

Jest szybciej, niż wszyscy sądzili, ale czy inaczej? Czy może Internet rozwija się dokładnie tak, jak przewidywali futurolodzy i eksperci?

Zawiedzione nadzieje

Druga połowa lat ’90, gdy rozwój Internetu wydawał się stabilny i linearny, zrodziła zastępy futurologów wieszczących zmiany w samych prawach ekonomii. Uważano na przykład, że Internet oznacza śmierć prawa podaży i popytu. Sieć, jak tłumaczono, wprowadza możliwość kopiowania cyfrowych produktów w nieskończoność bez ponoszenia dodatkowych kosztów. Co więcej, w wielu przypadkach, im coś częściej jest kopiowane, a więc gdy podaż rośnie, jest także więcej warte. Jeśli dany utwór kopiowany jest setki milionów razy, oznacza to, że jego autor jest niezwykle popularny, a na jego koncerty przychodzą tłumy. Z drugiej strony – kopiowana w nieskończoność, najczęściej piracko, piosenka przestaje przynosić mu zyski. Cóż to za chaos!? Wartość rośnie, a rośnie podaż, a cena spada?! Do czego to wszystko zmierza? Tradycyjna ekonomia, powstało wówczas przekonanie, nie wystarczy by to wyjaśnić.

– Takie prognozy były całkowicie bezzasadne. Działanie prawa popytu i podaży nie zależy od miejsca i czasu. To trochę, jak z prawem przyciągania. Obowiązuje ono zarówno na księżycu, jak i na ziemi – uważa prof. Nicolas Curien, ekonomista z paryskiego Krajowego Konserwatorium Sztuk i Rzemiosł, specjalizujący się w badaniu gospodarki internetowej. – Tak jak na ziemi grawitacja jest po prostu silniejsza niż na księżycu, tak podaż i popyt są inaczej ukształtowane w Internecie niż w gospodarce materialnej. Jest tak dzięki temu, że w Internecie krańcowe koszty przetwarzania informacji spadły niemal do zera – tłumaczy Curien. Ok. Podaż i popyt wciąż działają i ze świecą – nawet we Francji! – szukać ekonomisty, który by w to wątpił.

Co jednak z innym fundamentalnym twierdzeniem ekonomicznym, w swojej wersji gastronomicznej (spopularyzowanej przez Miltona Friedmana) głoszącym, że nie istnieją darmowe obiady?

To prawo także kwestionowano. Robił to pod koniec zeszłej dekady Chris Anderson, przedsiębiorca i wieloletni redaktor kultowego amerykańskiego magazynu „Wired.” Magazyn powstał właśnie po to, by monitorować, jak Internet i nowe technologie wpływają na otaczający nas świat i znany jest z hurraoptymistycznej wizji zmian technologicznych. Na przykład w opublikowanym na jego łamach w 1999 r. artykule „Krzyczące zera” (z wymownym podtytułem: „Dobra wiadomość: wkrótce będziesz milionerem. Zła: inni także”) prognozowano, że – m.in. dzięki internetowi – świat wejdzie w okres ultraprosperity, rosnącego standardu życia, pełnego zatrudnienia i (to w USA) wzrostu PKB na poziomie 4 proc. rocznie. Rok później pękła bańka internetowa i optymizm ten odrodził się dopiero po kilku latach właśnie w książkach Andersona.

– W trakcie przechodzenia od atomów do bitów zjawisko, które wydawało się zrozumiałe, uległo transformacji. „Za darmo” naprawdę stało się za darmo – przekonuje Chris Anderson w wydanej w 2009 r. książce zatytułowanej – a jakże! – „Za darmo”. Narzeka w niej na nieróbstwo ekonomistów, którzy tej przełomowej przemiany nie zauważyli. – Pomyślałem, że ekonomia z pewnością musi mieć coś do powiedzenia na temat „za darmo”, ale nic nie znalazłem. Żadnych teorii gratisu, ani modeli definiujących cenę na poziomie zero – twierdzi Anderson.

Co ma właściwie na myśli? Z jednej strony firmy, które gros swoich usług udostępniają za darmo (Google, Facebook), z drugiej oprogramowanie open source i twory pokroju Wikipedii, największej w historii ludzkości encyklopedii, dostępnej dla wszystkich i tworzonej przez pasjonatów. Anderson nie wyklucza nawet możliwości wykształcenia się modelu gospodarczego, o którym marzyli XIX-wieczni utopiści tacy, jak rosyjski anarchista Kropotkin – świata, w którym panować będą nie pieniądze, ale współpraca i duch braterstwa. Anderson sugeruje, że o ile „zwykła” gospodarka wciąż będzie zaopatrywać nas w chleb, auta i telewizory, o tyle to gospodarka bezinteresownego „dzielenia się” będzie źródłem prawdziwego postępu cywilizacyjnego.

Zawodowi ekonomiści tego entuzjazmu jednak nie podzielają. – Sieć wytwarza darmowe dobra? To absurd. W gospodarce bitów silniejsza jest po prostu iluzja darmowości. Nie płacisz wprost za usługi w dolarach, czy euro, ale jakoś wciąż płacisz: oglądając więcej reklam, dzieląc się prywatnymi informacjami, czy po prostu poświęcając swój czas – przekonuje prof. Curien.

Anderson sam zresztą przyznaje, choć dopiero gdzieś w końcowych fragmentach swojej książki, że „darmowość” w Internecie bierze się z rozproszenia i obniżenia kosztów, a nie z ich nieobecności. Może i płacisz za „darmowe” usługi, ale w sposób tak nieistotnie mały, że – jak twierdzi wbrew ekonomistom – nie warto się tym zajmować. Pomimo stawiania nonszalanckich i niespójnych tez Anderson zdołał zgromadzić sporą liczbę „zwolenników.”

Miejsce dla nowej ekonomii

Cytowany na wstępie przeze mnie Don Tapscott także dał się porwać wyobraźni, pisząc w „MakroWikiNomii” (2010 rok), że „dzięki Internetowi stoimy przed taką samą niewiadomą, jak ludzie renesansu.” Wydawało mu się, że w cyfrowej gospodarce „nierówności władzy i monopole są atakowane, ponieważ więcej ludzi z całego świata łączy się, współpracuje i konkuruje” a „w przyszłości będziemy oceniać ten okres jako początek przechodzenia do nowych form myślenia i postępowania, opartych na innych zasadach”.

Tymczasem Internet, który miał monopole rozbić, wzmacnia je. Tapscott się mylił. Dlaczego? Na to i podobne pytania właśnie próbują odpowiedzieć obecnie ekonomiści. I to jest właśnie to, co można nazwać nową ekonomią Internetu. – Powstała cała osobna dziedzina ekonomii skupiająca się na sieciach i cyfrowych produktach. Korzystamy jednak z narzędzi i teorii, które już wcześniej funkcjonowały. Co ciekawe, ekonomia przejęła wiele modeli badania sieci, które wcześniej wypracowali informatycy – zauważa Stephen Spear, mikroekonomista z amerykańskiej Tepper School of Business.

– Jeśli chodzi o monopole, to ich powstawaniu sprzyja struktura kosztów produkcji w Internecie. Internet wzmacnia też korzyści płynące z bycia pionierem. Jeśli jesteś pierwszy, możesz się skutecznie okopać na rynku. Facebook swoją siłę czerpie nie tylko z jakości usług, lecz także z tego, że ma miliardy użytkowników. Aby ktokolwiek z nim konkurował, musiałby najpierw stworzyć platformę oferującą taką samą sieć potencjalnych kontaktów – uważa Spear.

Sytuację, w której wartość danego produktu zależy od liczby jego użytkowników, nazywa się w żargonie ekonomicznym „efektami sieciowymi.” Ekonomiści są świadomi, że obecna „faza” rozwoju Internetu nie jest ostateczna i w długiej perspektywie, tacy, jak Tapscott (choć nie tacy, jak Anderson) mogą mieć rację.

– Internet zmierza w kierunku, w którym fizyczne i cyfrowe operacje będą całkowicie zintegrowane. Więcej, dzięki sieci i innowacjom możemy wyobrazić sobie gospodarkę, w której nie istnieje problem ograniczoności zasobów. Druk 3D, który obecnie jest w powijakach, może się w końcu upowszechnić. Czy możliwa jest rzeczywistość, w której „drukujemy” sobie śniadanie i lampkę wina do obiadu? Patrząc na to, co już w tej materii wynaleziono, odpowiedź jest pozytywna – uważa Spear.

W tym samym duchu wypowiada się Curien: – Zejścia druku 3D pod strzechy można oczekiwać w stosunkowo krótkiej perspektywie. To z kolei może doprowadzić do nieoczekiwanych rezultatów. Nie wiemy, co ludzie będą drukować, jak często i po co. Błędnie sądzi się, że siła procesu „cyfryzacji” gospodarki polega na li tylko przenoszeniu tego, co było w realu w świat wirtualny. Przeciwnie. Internet tworzy przestrzeń dla innowacyjności, która potem wpływa na realne, materialne życie. To kipiący kocioł nowych idei, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmie się prognozować, co z tego wyniknie – przekonuje Francuz.

Ta jego prognostyczna wstrzemięźliwość współgra ze słowami Vintona Cerf, amerykańskiego informatyka uważany za jednego z ojców Internetu. Przekonywał on, że „sieć jest jak talerz spaghetti włożony do pralki, która z kolei znajduje się w olbrzymiej mieszarce betonu, a całe to dziwne połączenie zwisa z przenośnego mostu umieszczonego w dżungli w trakcie trzęsienia ziemi.” A potem pytał: „Czy ktoś jest w stanie powiedzieć precyzyjnie, jak porusza się keczup z tego spaghetti?”

>>czytaj także wywiad: – Byłem zbytnim optymistą. Myślałem, że sieć www rozwiąże problemy świata. Tak się nie stało – mówi Don Tapscott, który spopularyzował termin „cyfrowa gospodarka”.

 

Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2007 roku sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło już wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły taką próbę. Opisujemy tę zmianę w cyklu „Podręcznik nowej ekonomii”. Autorami publikacji są dwaj znakomici dziennikarze ekonomiczni: Rafał Woś, publicysta Dziennika Gazety Prawnej, autor książki „Dziecięca choroba liberalizmu”, w której kontestuje realia wolnego rynku, oraz Sebastian Stodolak z Obserwatora Finansowego, autor wielu doskonałych wywiadów, m.in. z laureatami Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, zwolennik wolnego rynku i ograniczenia roli państwa w gospodarce. Ich artykuły naprzemiennie przedstawiają różne punkty widzenia na największe wyzwania ekonomii i gospodarki.

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane