Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Ekonomia potrzebuje Buddy

Koncentrowanie się w ekonomii wyłącznie na PKB i neoklasycznym modelu, w którym zawsze "więcej" znaczy "lepiej", to ślepa ulica. Świat potrzebuje ekonomii, dla której ważne są nie tylko liczby, lecz także ludzie – przekonuje prof. Clair Brown, która na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley wykłada „ekonomię buddyjską”.

Ekonomia potrzebuje Buddy

Prof. Clair Brown

Obserwator Finansowy: Gdy na jednym z prestiżowych blogów ekonomicznych przeczytałem, że istnieje coś takiego, jak ekonomia buddyjska, złapałem się za głowę. New Age zaatakował uniwersytety?

Prof. Clair Brown: Nie, nie, to nie ma nic wspólnego z New Age. [śmiech]

Zamieniam się w słuch.

Ekonomia buddyjska, którą rozwijam, bazuje na dwóch filarach. Pierwszy to teorie wybitnego ekonomisty, laureata Nagrody Nobla, Amartyi Sena. Patrzy on na gospodarkę przez pryzmat szeroko pojętego ludzkiego rozwoju, a nie PKB. Analizuje dostępność zasobów, dystrybucję dochodu, sposoby na wykorzystanie pełni ludzkiego potencjału, zajmuje się nierównościami społecznymi i poprawą sytuacji najmniej uprzywilejowanych. Drugi filar to sam buddyzm z jego wymogiem świadomego życia, dbania o innych, tych najbiedniejszych, oraz nieuzależniania się nadmiernie od dóbr materialnych.

Pani praktykuje buddyzm?

Tak, od sześciu lat, odkąd do mojego sąsiedztwa wprowadził się lama z Tybetu. Buddyzm jest integralną częścią mojego życia raczej jako system wskazówek, nie jako religia.

Czyli buddyjska ekonomia to takie połączenie wrażliwości społecznej, etyki buddyjskiej i niemainstreamowych teorii ekonomicznych?

W pewnym sensie tak. W książce „Development as Freedom” Sen wskazuje na to, co różni jego podejście od podejścia tradycyjnego. I ta różnica tkwi w postrzeganiu dostępnych zasobów. Tradycyjnie w ekonomii sądzi się, że każdy dodatkowy dolar w gospodarce daje nam dodatkowe bogactwo. Wyciąga się średnią z PKB na głowę mieszkańca i dochodzi się do wniosku: o proszę, żyje się nam lepiej niż rok temu, bo PKB per capita wzrosło o tyle a tyle.

Niestety, takie podejście nie odróżnia biednych i bogatych. Wszyscy są w jednym worku. Redystrybucja bogactwa jest więc widziana jako uderzenie w dobrobyt – niczego się w jej wyniku nie produkuje, nie dodaje się dolarów, a tylko przesuwa bogactwo od produktywnych do nieproduktywnych. To mocno uproszczone postrzeganie gospodarki, materialistyczne. Sen i ekonomia buddyjska mówią: życie to coś więcej niż pieniądz. Połączmy to „coś więcej” z tą materialistyczną bazą i stwórzmy nową ekonomię.

Ale co to znaczy w praktyce? Jakie postulaty idą za takim hasłem?

Bardzo istotne, zwłaszcza jeśli chodzi o globalną politykę, np. w zakresie ochrony środowiska. Mamy problemy ze zmianami klimatu i najefektywniej byłoby je rozwiązać, narzucając krajom rozwijającym się ograniczenia w zużyciu czy produkcji energii. Ekonomia buddyjska mówi jednak: hej, zachodni świecie, to trochę niesprawiedliwe wymagać takich poświęceń od tych, którzy dopiero cię ścigają, skoro ty sam rozwijałeś się przez dziesięciolecia dzięki „brudnej energii”. Bo co z tego, że np. dzięki ograniczeniu wzrostu krajów rozwijających się zminimalizujemy skutki zmian klimatu, jeśli w efekcie zwiększą się nierówności, a więc globalne napięcia społeczne? Ekonomia buddyjska każe wypracować kompromis, każe bogatym ograniczać się bardziej niż biednym.

Wiele mówi się o nierównościach, o przepaści dzielącej bogatą Północ i biedne Południe. Tę przepaść może zasypać bardziej ludzkie, empatyczne podejście do ekonomii. Tu mamy bardzo istotny element: pojęcie stabilności. Podejście buddyjskie zapewnia stabilny rozwój.

Czy ekonomia buddyjska nie jest po prostu ładną nazwą mającą usprawiedliwić zabieranie bogatym, a dawanie biednym? Ja bym powiedział, że to raczej „ekonomia Robin Hooda”, która wbrew zaleceniom buddyzmu nadmiernie koncentruje się właśnie na rzeczach materialnych. Bo co jest istotą redystrybucji? Właśnie dobra materialne.

Myślę, że nie jest postulatem ekonomii buddyjskiej jakiś globalny obowiązkowy system masowej redystrybucji majątku i wprowadzenia równości materialnej. Chodzi raczej o wytworzenie świadomości, że posiadanie zasobów i bogactwa zobowiązuje nas do dbania o innych, a przynajmniej do niewyrządzania innym krzywdy oraz do badania skutków naszych działań pod kątem tego, czy nie odbijają się negatywnie na najsłabszych. Ekonomia buddyjska zakłada, że człowiek potrzebuje pewnego minimum. Adam Smith powiedziałby, że potrzebuje tyle dóbr materialnych, by pozwoliły mu nie tylko na biologiczne przeżycie, lecz także na zaangażowanie się w życie społeczne.

Ekonomia buddyjska nie zaleca troski wyłącznie o obecne pokolenie, lecz także o pokolenia przyszłe. Stąd jej szczególny nacisk właśnie na stabilny wzrost, szacunek dla środowiska i redukowanie negatywnych skutków efektów zewnętrznych. Rynek sam z siebie niestety często nie jest w stanie się skorygować.

Jednym z postulatów podejścia do ekonomii, które Pani prezentuje, jest szersze spojrzenie na zjawisko rozwoju gospodarczego. Miara PKB nie jest wystarczająca?

PKB jest ważnym wskaźnikiem, ale patrzenie na ludzki rozwój tylko przez ten pryzmat jest niewłaściwe. Stąd badania nad nowymi miarami, takimi jak badanie subiektywnego poczucia szczęścia i dobrostanu w społeczeństwie. Warto przyglądać się inicjatywom poszczególnych państw. Np. Bhutan wprowadził wskaźnik narodowego szczęścia brutto. Joseph StiglitzJeffrey Sachs starają się z kolei opracować wskaźniki gospodarcze biorące pod uwagę stabilność wzrostu, a nie tylko jego dynamikę.

Więc już mamy czym zastąpić wskaźnik PKB?

Nie. Myślę, że upłynie jeszcze 5–10 lat, zanim stworzymy wskaźnik, który będzie odpowiednio syntetyzował wszystkie ważne aspekty rozwoju, zarówno te czysto gospodarcze, jak i ekologiczne czy związane z poczuciem szczęścia.

Sądzi Pani, że taka miara może się upowszechnić? Wyobraża sobie Pani sytuację, w której np. agencje ratingowe przewidują „recesję poczucia szczęścia” i przez to obniżają rating jakiegoś państwa?

Dlaczego nie? Koniunktura rynkowa zależy od mnóstwa czynników, opracowanie kompleksowego wskaźnika rozwoju pozwoli je dostrzegać i reagować na nie. W przyszłości rynki finansowe mogą być dużo bardziej wrażliwe na czynniki niepieniężne. To byłby duży sukces ekonomii buddyjskiej.

Od lat zajmuje się Pani rynkiem pracy, zwłaszcza nierównościami między pozycją kobiet i mężczyzn. Czy ekonomia buddyjska ma tu coś do powiedzenia?

Tak, kładzie nacisk na nierówności i myślę, że z definicji mogłaby pomóc kobietom, gdyby była bardziej popularna.

Na razie to jednak ekonomiczna nisza…

Niekoniecznie, ekonomia buddyjska to nie jest system wierzeń, tylko nazwa pewnego typu podejścia do ekonomii w ogóle. Stiglitz w pewnej mierze uprawia taką ekonomię, choć tego tak nie nazywa.

Czy kobiety na rynku pracy naprawdę mają tak źle, jak zwykło się mówić?

Mają dwa główne problemy. Jeden dotyczy kobiet niewykwalifikowanych, pracujących na pensji minimalnej. W trakcie kryzysu to one najpierw idą w odstawkę. Stąd próby zwiększenia poziomu bezpieczeństwa pracy czy samej pensji minimalnej. Mamy także kobiety wykształcone, wykwalifikowane, które napotykają w korporacjach szklany sufit. Jakoś tak wychodzi, że mężczyźni, którzy często są starymi kumplami, znają się ze szkoły albo z pola golfowego, wolą wzajemnie się promować i otaczać innymi mężczyznami.

To feministyczna wersja ekonomii.

Nie, ja się w ogóle nie zajmuję socjologicznym czy antropologicznym wyjaśnianiem tego fenomenu. Stwierdzam fakt. Jest udowodnione, że takie zjawisko istnieje i prowadzi do rynkowej nieefektywności, bo kobiety napotykają szklany sufit nie ze względu na brak kwalifikacji czy talentu. Niemniej sytuacja w tym względzie się poprawiła. W USA dobrym na to przykładem jest Dolina Krzemowa. Kiedyś kobieta w zarządzie była rzadkością, obecnie to norma.

Wprowadzono obowiązkowy parytet?

Nie. Firmy z sektora hi-tech same w końcu połapały się, że coś jest nie tak. Duży udział miała w tym presja ze strony mediów i opinii społecznej, ale odgórne nakazy nie były potrzebne. Myślę, że ważny argument za awansowaniem kobiet na wysokie stanowiska wziął się z badań ekonomicznych, które wykazały, że kobiety poza wiedzą wnoszą w działania firm pewną różnorodność i dodatkową perspektywę, zwiększając w ten sposób ich efektywność.

W Europie często stosuje się politykę mającą zwiększyć równouprawnienie na rynku pracy. Statystki wskazują jednak, że np. różnice w płacach kobiet i mężczyzn w Polsce, gdzie taka polityka jest ledwo zauważalna, są znacznie mniejsze niż w krajach nordyckich, w których jest intensywna. Jak to wytłumaczyć?

Pamiętam, że odwiedziłam Polskę w 1989 r. i byłam pod wrażeniem tego, jak dobrze polskiego kobiety były wykształcone, jak dużo miały do powiedzenia i jak mocno uczestniczyły w przemianach gospodarczych. Wtedy kobiety w Polsce miały silniejszą pozycję niż w USA. Pamiętajmy jednak, że czynników wpływających na pozycję kobiet na rynku pracy jest mnóstwo i różnią się zależnie od kraju. Możliwe, że gdyby w krajach nordyckich nie było polityki promującej równouprawnienie, byłoby tam jeszcze gorzej. Na pewno ciekawe i przydatne byłoby przeprowadzenie porządnych, metodycznych badań, które oceniłyby skuteczność polityki w promowaniu równouprawnienia na rynku pracy.

Z tonu Pani wypowiedzi wynika, że sytuacja kobiet nie jest aż tak tragiczna, jak czasem próbuje się to przedstawić.

Jest jeszcze dużo do zrobienia, ale jest coraz lepiej. Czasami trzeba się wręcz zastanawiać nad poprawą sytuacji mężczyzn na rynku pracy… W USA obecnie więcej kobiet niż mężczyzn idzie na studia, a to na tych drugich na pewno w przyszłości odbije się negatywnie.

Rozmawiał: Sebastian Stodolak

Prof. Clair Brown – emerytowana profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley specjalizująca się w zagadnieniach rynku pracy, innowacji, a ostatnio rozwijająca koncepcję „ekonomii buddyjskiej”. Jest dyrektorem Centrum dla Pracy, Technologii i Społeczeństwa.

OF

Prof. Clair Brown

Otwarta licencja


Tagi