Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Ekonomiczny bigos mainstreamowy

Od czasu, gdy we wrześniu 2008 r. upadł bank Lehman Brothers i załamały się światowe giełdy, ekonomia głównego nurtu jest oskarżana o najcięższe występki. Czy słusznie? Czy w ogóle wiadomo, czym właściwie jest ten główny nurt ekonomii?
Ekonomiczny bigos mainstreamowy

(CC By Lifesupercharger)

– Mainstreamowi ekonomiści zawiedli w trójnasób: nie udało im się przewidzieć kryzysu ekonomicznego, w ogóle nie włączyli możliwości wybuchu takiego kryzysu w swoje teorie, a także nie mieli pojęcia, co robić, gdy kryzys stał się rzeczywistością – przekonywał na swoim blogu marksistowski ekonomista David Ruccio w trzy lata po wybuchu kryzysu finansowego w USA. Od kilku lat podobne opinie, w których przewija się słowo „mainstream”, można wyczytać w różnego typu publikacjach prasowych, usłyszeć na salach wykładowych, od ekspertów telewizyjnych i polityków. Mainstreamowa ekonomia, czyli ekonomia głównego nurtu, została na równi z bankierami oraz zachłannym i skorumpowanym sektorem finansowym obwiniona o gospodarcze problemy globu. Ci ekonomiści, którzy przez lata uchodzili za wyrocznię w sprawach kreowania polityki gospodarczej, nagle znaleźli się pod ostrzałem. Krytykowanie ich stało się wręcz modne.

Wyjaśnienie tego, co krytycy mają tak naprawdę na myśli, gdy mówią o ekonomicznym mainstreamie, jest jednak bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Mają z tym problem nawet sami ekonomiści.

Matematyka przede wszystkim

– Główny nurt ekonomii to pojęcie mające charakter bardziej publicystyczny niż naukowy. Nie określa się tym terminem jakiejś konkretnej teorii czy metody ekonomicznej, a raczej zespół różnych teorii, które się przenikają (ale nie są do końca spójne) i które najczęściej wykłada się na najważniejszych uniwersytetach ekonomicznych świata – tłumaczy prof. Kazimierz Kloc, znawca historii myśli ekonomicznej ze Szkoły Głównej Handlowej.

Co łączy ze sobą te teorie?

– Przede wszystkim ogólne założenia, a także zestaw narzędzi badawczych, jakimi należy się posługiwać. Zakłada się więc, że rynkowi gracze działają racjonalnie, dążąc do maksymalizacji użyteczności. Do badania ich zachowania używa się modeli matematycznych i analizy statystycznej. Przyjmuje się założenia o doskonałej konkurencji i teorię równowagi ogólnej, tłumaczącej zachowania podaży i popytu. Główny nurt ekonomii skupia się głównie na zagadnieniach makro, takich jak bezrobocie, inflacja czy wzrost gospodarczy – mówi prof. Kazimierz Kloc.

Eksperci wskazują, że źródeł głównego nurtu należy szukać w tzw. syntezie neoklasycznej, czyli ukształtowanej po II wojnie światowej mieszanki teorii keynesowskiej i neoklasycznej. Uznawała ona wolny rynek, skupiając się jednak na tym, jak jego działanie mogą poprawić instytucje państwowe. Na prowadzonej przez Narodowy Bank Polski stronie nbportal.pl znajduje się definicja utożsamiająca wręcz główny nurt z syntezą neoklasyczą. „Ekonomiści głównego nurtu – przekonują autorzy notki – uważają, że gospodarka ma, co prawda, samoczynny mechanizm powrotu do pełnego zatrudnienia (tak, jak sądzą zwolennicy teorii neoklasycznej), ale działa on zbyt wolno. Uznają (tak jak zwolennicy teorii keynesowskiej), że w krótkim okresie polityka antycykliczna może być skuteczna w likwidacji bezrobocia. Sądzą przy tym (tak jak monetaryści), że istnieją ograniczenia dla interwencji państwa”. Uwaga dla niezorientowanych: pełne zatrudnienie to taki stan gospodarki, w którym – upraszczając – każdy, kto chce pracować, może znaleźć pracę, a nie taki, w którym każdy ma pracę. To drugie rozumienie pełnego zatrudnienia było w praktyce realizowane w gospodarkach socjalistycznych.

Jacy ekonomiści są więc reprezentantami mainstreamu? Oczywiście są nimi w zdecydowanej większości ci, którzy otrzymali Nagrodę Nobla z ekonomii. Jednym z nich jest zmarły w 2009 roku ekonomista Paul Samuelson, który główny nurt wręcz uosabia. W dużej części to on go stworzył. Na napisanym przez niego podręczniku do ekonomii (pierwsza edycja: 1948 r.) wychowali się niemal wszyscy współcześni ekonomiści.

– Najpopularniejsze podręczniki ekonomii autorstwa Oliviera Blancharda, Andrew Abela, Bena Bernankego czy mój wciąż znajdują się pod wpływem myśli Samuelsona – twierdzi Gregory Mankiw z Uniwersytetu Harvarda.

Główny nurt ekonomii wbrew pozorom nie trzyma się kurczowo ram ustalonych przez pionierów. On ewoluuje i – pod wpływem krytyki – asymiluje coraz to nowe poglądy. Mainstream stał się w rezultacie tego procesu pojęciem tak szerokim, że można go porównać do wieloskładnikowego bigosu.

– Tak naprawdę każde dające zapisać się w matematycznych modelach podejście ekonomiczne może wejść do głównego nurtu. Neuroekonomia, ekonofizyka, ekonomia instytucjonalna czy behawioralna – podkreśla Jefrrey David Turk z Instytutu Zielonej Ekonomii w Brukseli.

Wymóg matematycznej formalizacji oznacza jednak, że najbardziej krytyczna wobec mainstreamu szkoła wejść do niego nie może. Chodzi mianowicie o szkołę austriacką.

Ataki „Austriaków”

Szkoła austriacka, której środowisko naukowe skupia się wokół Instytutu Ludwiga von Misesa w USA, krytykuje przede wszystkim właśnie zmatematyzowanie współczesnej ekonomii.

– To, czego nie można skwantyfikować, zapisać w formule matematycznego równania, dla takiej ekonomii nie istnieje. Do tego dochodzi brak zrozumienia roli, jaką w gospodarce odgrywa niepewność i niespodziewane wydarzenia – przekonuje w rozmowie z Obserwatorem Finansowym Jeffrey A. Tucker, jeden z propagatorów szkoły, kiedyś jeden z szefów Instytutu Misesa.

– Ta szkoła to ciekawy przypadek. Atakuje metody ilościowe stosowane przez mainstream, a sama skupia się na mechanizmach ludzkiego działania i na pojęciu przedsiębiorczości. Pod tym względem jest heterodoksyjna, ale już jeśli chodzi o wnioski, jakie wyciąga ze swoich analiz, od ortodoksji nie dzieli jej wiele. Zarówno austriacy, jak i ekonomiści głównego nurtu to zwolennicy wolnego rynku i zrównoważonego budżetu – twierdzi prof. Kazimierz Kloc.

Austriakom trzeba przyznać, że krytykując metodologię głównego nurtu, mają trochę racji. Przykładem na to, jak kruche mogą być ustalenia ekonomii przywiązującej zbyt wielką wagę do danych statystycznych i matematyki, jest spór wokół publikacji „Wzrost w czasach zadłużenia” autorstwa ekonomistów Kennetha Rogoffa i Carmine Reinhart. Autorzy, modelowi „mainstreamowcy”, doszli do wniosku, że dług publiczny rozdęty do zbyt dużych rozmiarów hamuje wzrost gospodarczy. Popełnili jednak w swojej analizie błąd techniczny. Gdy wyszedł on na jaw, przeciwnicy oszczędności budżetowych podnieśli raban, że rządy USA i Europy prowadzą swoją politykę, opierając się na nierzetelnych badaniach. W tym przypadku okazało się akurat, że nawet po skorygowaniu błędu wniosek ekonomistów pozostaje w mocy. Nie zmienia to jednak faktu, że mogło być inaczej.

Wyniki mainstreamowych badań ekonomicznych są bardzo wrażliwe na błędy. Zależą w dużej mierze od jakości dostępnej bazy danych, a także tego, jak się te dane przefiltruje. Co więcej, w zależności od sposobu analizy danych wyniki badań mogą się diametralnie różnić. Weźmy toczony przed kilkoma laty spór pomiędzy konserwatywnym ekonomistą Johnem Lottem, uczniem Miltona Friedmana, a Stevenem Levittem, współautorem słynnej „Freakonomii”, o to, czy legalizacja aborcji w USA w latach 70. XX w. przyczyniła do zmniejszenia przestępczości. Pierwszy twierdził, że nie, drugi – że tak. Obaj mieli dostęp do tych samych danych.

Kłótnie o wyniki badań są często kłótniami w rodzinie, co pokazuje, jak bardzo ta rodzina jest podzielona, bo równie często pod przykrywką sporu o poprawne zastosowanie metodologii prowadzi się tak naprawę spór o własną wizję tego, co jest, a co nie jest właściwym podejściem do ekonomii. Jednym z najbardziej zażartych krytyków Rogoffa i Reinhart jest na przykład Paul Krugman, ekonomista słynący z używania ciętego języka w stosunku do swoich kolegów po fachu. Krugman to ekonomista nastawiony bardzo propaństwowo i interwencjonistycznie, zwolennik zasilania gospodarki deficytem, ale także przecież ekonomista głównego nurtu.

– Uważam się za dumnego ekonomistę neoklasycznego. Nie wierzę oczywiście w absolutyzowanie użyteczności teorii o doskonałej konkurencji, ale wierzę w to, że świat można badać sensownie, używając modeli, w których jednostki maksymalizują użyteczność i że te jednostki mogą być zsumowane i ujęte ogólnie przez koncept równowagi – mówił o sobie w 1996 roku i słów tych nigdy nie odwołał.

Do innych istotnych argumentów krytycznych wysuwanych pod adresem głównego nurtu należy zaliczyć ten przytoczony w cytacie z Davida Ruccio i dotyczący nietrafnego prognozowania oraz nieudolnego zapobiegania kryzysom. Rzeczywiście jeszcze na kilka miesięcy przed kryzysem topowi ekonomiści (w tym Ben Bernanke) zapewniali, że z gospodarką nie dzieje się nic złego. Ruccio i inni argumentują, że do takiej ślepoty doprowadziły właśnie ułomne modele.

Ostrze krytyki kieruje się także często w stronę założenia o racjonalności graczy rynkowych, czyli konstruktu homo oeconomicus. W takiej krytyce celuje głównie ekonomia behawioralna, wskazując, że ludźmi kierują często niepoparte doświadczeniem przekonania, którym daleko do racjonalności. Najważniejsze prace z tej dziedziny powstały już w 1979 roku. Ich najważniejsi autorzy Amos Tversky i Daniel Kahneman byli z początku traktowani bardzo nieufnie przez naukowe środowisko mainstreamu, by w końcu wejść w jego łaski i przyjąć mainstreamowy chrzest, czyli Nagrodę Nobla w 2002 roku. Tak więc krytyka konceptu człowieka gospodarującego, kiedyś niezwykle zasadna, teraz jest już odrobinę na wyrost. Żaden z ekonomistów głównego nurtu nie będzie przekonywał, że człowiek kieruje się w życiu tylko racjonalnym namysłem i dążeniem do zysku finansowego.

To wszystko pokazuje, że stwierdzenia pokroju „mainstream się mylił” są nadmiernym uproszczeniem. Jedni jego przedstawiciele się mylili, inni nie.

Mainstream vs neoliberalizm

Na marginesie dyskusji o ekonomii głównego nurtu koniecznie trzeba poruszyć jeszcze jedną kwestię. Często te same osoby, które krytykują główny nurt ekonomii – zwłaszcza sytuujące się na lewicy – są tak samo zagorzałe w krytyce neoliberalizmu. Bywa, że terminy te występują obok siebie tak często, że różnica pomiędzy nimi się zaciera i w retorycznym zapale zaczynają funkcjonować jako synonimy. Tymczasem neoliberalizm od ekonomii głównego nurtu różni się tym, czym religia od religioznawstwa. Mówiąc o głównym nurcie ekonomii, ma się na myśli metody, narzędzia używane w badaniach ekonomicznych oraz założenia, co do których panuje naukowy konsensus. Pojęcie neoliberalizmu zaś odnosi się do konkretnej postawy ideologicznej, która na bazie pewnych tez ekonomicznych, co do których czasem nie ma pełnej zgody wśród ekonomistów, formułuje zalecenia dla funkcjonowania państwa i polityki gospodarczej.

– Należy obniżać podatki i redukować wydatki, bo to służy rozwojowi gospodarczemu – usłyszałem kiedyś od Edwarda Prescotta, laureata Nagrody Nobla z ekonomii.

Gdyby dodać jeszcze zdanie o elastycznym rynku pracy i konieczności zniesienia barier handlowych, to cytat ten można by uznać za neoliberalizm w pigułce. Wszystkie główne tezy współczesnego neoliberalizmu można znaleźć w tzw. Konsensusie Waszyngtońskim, czyli opracowanej przez ekonomistę Johna Williamsona w 1989 roku liście 10 postulatów polityki gospodarczej, która stała się podstawą polityki promowanej przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Neoliberalną postawę można przypisać wielu XX-wiecznym ekonomistom – m.in. Friedrichowi Augustowi Hayekowi czy Miltonowi Friedmanowi. Neoliberalizm wbrew swoim krytykom nie jest jednak niczym złym i był, a być może nadal jest, całkowicie zrozumiałą postawą równoważącą głosy domagające się większej interwencji państwa, podatków i regulacji. Pamiętajmy, że kiedyś – zwłaszcza w latach 30. XX w., gdy neoliberalizm zakiełkował – te głosy były znacznie donioślejsze i światu groził nie tyle interwencjonizm, co socjalistyczna dyktatura.

Przyznać jednak trzeba, że pewność siebie, z jaką niektórzy neoliberałowie głoszą swoje tezy, ocierając się często o doktrynerstwo, może razić. W końcu nie są to tezy naukowe, a tylko oparte na osiągnięciach nauki sądy wartościujące! Podobną zarozumiałością wykazują się zresztą także często mieszczący się w głównym nurcie przeciwnicy neoliberałów, choćby wspomniany już Paul Krugman. Być może owo przekonanie o własnej nieomylności to po części efekt klimatu, jaki tworzy się w głównym nurcie jakiejkolwiek nauki. Każe on jej przedstawicielom myśleć o sobie jako o wyznawcach jedynie słusznej jej wersji. Ta „zgubna pycha rozumu” jest być może największym zagrożeniem wynikającym z bycia częścią mainstreamu.

(CC By Lifesupercharger)

Otwarta licencja


Tagi