Co zrobić, gdy Hiszpanom się nie chce chcieć?

Hiszpania ma nie tyle problem polityczny i gospodarczy, co społeczny. Hiszpańskie społeczeństwo jest socjalistyczne. Ludzie chcą ochrony swoich miejsc pracy. Wielu z nich kupiło domy, kiedy jeszcze były tanie, i teraz czują się bogaci. Nie życzą sobie żadnej poważnej zmiany. Nie spodziewam się, aby w perspektywie 5–10 lat w Hiszpanii nastąpiło jakieś istotne odbicie gospodarcze.
Co zrobić, gdy Hiszpanom się nie chce chcieć?

Sytuacja gospodarcza w Hiszpanii jest poważna. Najbardziej widocznym tego przejawem jest relatywnie duży, wynoszący około 11,4 proc. PKB, deficyt budżetowy. W przeciwieństwie do Grecji, w przeszłości Hiszpania nie notowała wysokich deficytów. Do niedawna mieliśmy nawet nadwyżki budżetowe. Obecne deficyty powstały w wyniku recesji. Spadła aktywność gospodarcza i w związku z tym wpływy podatkowe. Wzrosły za to wydatki, w szczególności z tytułu zasiłków dla bezrobotnych. To właśnie one głównie odpowiadają za wzrost deficytu. Innym czynnikiem był program stymulacyjny, który kosztował około 15 mld euro. Powiedzieć także trzeba o powiększającej się szarej strefie. W Hiszpanii ona zawsze była duża. Trudno dokładnie ocenić jej wielkość, ale szacunki mówią o 20 – 25 proc. PKB. I teraz jeszcze się powiększa. W czasie recesji marże się kurczą i ludzie, aby związać koniec z końcem, ukrywają swoje dochody przed fiskusem. To jest poważny problem.

Na szczęście do tej pory hiszpański rząd nie był bardzo zadłużony. To efekt odpowiedzialnej polityki budżetowej, prowadzonej przez ostatnich 10 lat. W 2007 roku wskaźnik zadłużenia do PKB wynosił około 47 proc. – mniej niż maksymalny pułap dopuszczalny przez traktat z Maastricht i wyraźnie mniej niż w większości krajów UE.  Mimo więc że Hiszpania ma wysoki deficyt budżetowy, a projekcje mówią, że może on pozostać na poziomie dwucyfrowym jeszcze przez dwa lata, to nie ma problemów z obsługą zadłużenia. Rząd szacuje, że może ono osiągnąć pułap 80 proc. PKB w 2012 r.

To jest powód, dla którego ratingi długu Hiszpanii są dobre. Na przykład według Standard and Poor’s to jest AA+ z możliwością obniżenia, ale już Moody’s daje Hiszpanii najwyższy rating. Rynki finansowe spodziewają się jednak, że te ratingi zostaną obniżone. Widać to po dochodowości hiszpańskich papierów skarbowych, która jest tak wysoka jak dochodowość obligacji Włoch, mających znacznie gorsze ratingi. Belgia, która jest oceniana przez agencje ratingowe tak samo jak Hiszpania, za emitowany dług płaci znacząco niższe odsetki niż my.

Do kryzysu w Hiszpanii w znacznej mierze przyczyniło się załamanie na rynku nieruchomości. Wiele czynników złożyło się na jego nadmierny wzrost w minionej dekadzie. W pierwszym rzędzie należy tu wymienić wstąpienie Hiszpanii do strefy euro. Zanim to się stało, w latach 90. stopy procentowe w Hiszpanii były bardzo wysokie, sięgały 20 proc. Wejście do strefy euro spowodowało znaczne ich obniżenie, a więc i zwiększenie dostępności kredytów hipotecznych. Hiszpania była także wielkim beneficjentem funduszy pomocowych Unii Europejskiej.

Istotną rolę odegrała niska kultura finansowa Hiszpanów, obawiających się większej dywersyfikacji swoich inwestycji na rynku akcji i obligacji. Wielu z nich ma zaufanie jedynie do rynku nieruchomości jako potencjalnego miejsca inwestycji swoich oszczędności. Do wzrostu cen nieruchomości przyczyniły się też ograniczenia w dostępie do działek budowlanych. W Hiszpanii ziemia musi być przekwalifikowana, aby można było na niej wznieść budynek. Będący w gestii samorządów proces odrolniania ziemi przebiega z oporami i towarzyszy mu znaczna korupcja, co w boomie dodatkowo podnosiło ceny nieruchomości.

Warto wreszcie wspomnieć o prawie zerowym wzroście produktywności Hiszpanów w ciągu ostatniej dekady. Jest to odbicie faktu, że nie rozwijały się nowoczesne gałęzie gospodarki, wymagające zaawansowanej wiedzy i umiejętności pracowników. Z drugiej strony budownictwo nie potrzebuje wysokich kwalifikacji. To dodatkowo napędzało rozwój budownictwa. Wymienione wyżej czynniki przyczyniły się do tego, że w 2006 r. w Hiszpanii wybudowano więcej nieruchomości niż w Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii razem wziętych.

Najważniejszym z tych czynników były niskie stopy procentowe związane z wejściem do strefy euro. Do boomu kredytowego przyczyniało się to, że w Hiszpanii ogromna większość umów hipotecznych przewiduje zmienne oprocentowanie. Wtedy niskie stopy banku centralnego – takie jakie ustalał EBC przez większość minionej dekady, przekładają się bezpośrednio na wysokość rat kredytowych. Powyższe okoliczności w połączeniu z łagodnymi wymogami kredytowymi, jakie stosowały hiszpańskie banki – na przykład udzielając kredytów na 110 proc. wartości nieruchomości – doprowadziły do powstania bańki. We Francji, przykładowo, aby kupić dom trzeba posiadać 30 proc. wkładu własnego i tam bańki nieruchomościowej nie było. W Hiszpanii można było dokonać zakupu nieruchomości bez żadnych oszczędności. Rozwój na tym rynku był w dużej części finansowany napływem kapitału, szczególnie z Niemiec i Francji.

W latach 2000.  także znacząco wzrosła konsumpcja w Hiszpanii. Wcześniej Hiszpanie dużo oszczędzali. Ludzie, prowadząc swoje budżety domowe, byli ostrożni i zachowawczy. Potem, po wejściu do strefy euro, nastąpił wzrost kredytów, nie tylko hipotecznych, ale także konsumpcyjnych. Wzrost konsumpcji nie jest niczym niepokojącym, jeśli towarzyszy mu wzrost produktywności. Ale Hiszpanie nie stawali się bardziej produktywni. Zatem konsumpcja mogła być większa tylko kosztem wzrostu zadłużenia. To był niepokojący sygnał, który został zlekceważony.

Nasuwa się pytanie, czy Hiszpanii bardziej opłacałoby się nie wstępować do strefy euro. Wydaje mi się, że nie uniknęlibyśmy obecnego kryzysu, gdyby Hiszpania nie miała wspólnej waluty. Pokazuje to przykład Wielkiej Brytanii. Ale dzięki niezależnej polityce pieniężnej Wielka Brytania mogła obniżyć wartość funta i w ten sposób pomóc sobie w recesji. Dziś powoli wychodzi już z kryzysu. Hiszpania nie mogła uciec się do takiego rozwiązania i zwiększyć atrakcyjności swojego eksportu przez dewaluację. Największy wpływ na euro mają Niemcy, którzy są jastrzębiami jeśli chodzi o inflację i chcą silnej waluty. Żeby wyjść z kryzysu, Hiszpania powinna zwiększyć eksport. Wspólna waluta uniemożliwiła Hiszpanii podjęcie bardziej zdecydowanych środków zaradczych w kryzysie.

Bezrobocie w Hiszpanii jest bardzo wysokie, sięga prawie 20 proc. To znacznie więcej niż przeciętna europejska – ok. 10 proc. Przyczyna tego stanu rzeczy ma charakter strukturalny. W Hiszpanii rynek pracy ma dwa odrębne segmenty. Do jednego należą ludzie w średnim wieku i starsi, którzy mają stałe umowy i których firmy praktycznie nie mogą zwolnić. Ci pracownicy mają zagwarantowane odprawy po 45 dni na każdy przepracowany rok. Więc jeśli ktoś pracuje w jednej firmie przez 20 lat, odprawa w razie zwolnienia jest gigantyczna. Młodsi pracują na umowach krótkoterminowych, najczęściej 6-miesięcznych, i nie otrzymują żadnych odpraw w razie zwolnienia. Tak więc starsi są całkowicie chronieni, a bezrobocie wśród młodych sięga 44 proc. Taki skutek jest oczywisty. Firmy stojące przed koniecznością zwolnień w związku z obniżeniem produkcji w kryzysie nie rozwiązują umów z tymi, których chciałyby się pozbyć. Zawsze wolą zwolnić młodszych pracowników, choćby byli bardziej produktywni, bo zatrzymując starszych, unikają konieczności wypłaty wielkich odpraw. Poza tym w Hiszpanii są silne związki zawodowe, które blokują każdą próbę uelastycznienia rynku pracy.

Socjalistyczny rząd Zapatero nie próbuje nawet tego robić. Zamiast poszukiwać najlepszych rozwiązań dla gospodarki, obstaje przy swojej lewicowej ideologii. Działa według tradycyjnej keynesowskiej recepty. Podnosi podatki, żeby zwiększyć dochody budżetu, a pieniądze wydatkować na projekty publiczne i w ten sposób wyciągnąć gospodarkę z kryzysu. W tej chwili na każdych 100 pracowników w sektorze wytwórczym w Hiszpanii przypada 125 urzędników państwowych. Rok temu rząd Zapatero podniósł podatki od zysków kapitałowych, a w lipcu tego roku VAT zostanie podniesiony o 2 pkt proc. Premier Zapatero nie dostrzega, że podwyżki podatków osłabiają aktywność gospodarczą i wpychają ludzi do szarej strefy. Przy 20-procentowym bezrobociu rządzący nie myślą choć trochę uelastycznić rynek pracy, lecz chcą zwiększać wydatki publiczne. To daje pewne efekty, ale jest daleko niewystarczające. Zresztą teraz rząd dochodzi do ściany, ponieważ musi ograniczyć wydatki i obniżyć deficyt do 3 proc. PKB do 2013 roku.

Nie wydaje mi się, aby opozycyjna Partia Ludowa działała inaczej, gdyby teraz była u władzy. Kiedy była partią rządzącą, nie zmieniła nawet przecinka w patologicznym prawie pracy. To pod jej rządami rozwinęła się bańka na rynku nieruchomości.

Sytuacja gospodarcza w Hiszpanii jest pochodną mentalności jej mieszkańców. Ludzie chcą mieć stałe umowy o pracę. Wielu czuje się bogatymi, bo kupili domy, kiedy te jeszcze były tanie. Nie życzą sobie żadnej istotnej zmiany.

Dlatego nie jestem optymistą. Hiszpański rząd prawdopodobnie liczy na scenariusz japoński – 10 lub 15 lat zerowego wzrostu. Wiele hiszpańskich banków z ekonomicznego punktu widzenia jest bankrutami, ale rząd próbuje utrzymać je przy życiu. Dostarcza im płynności, żeby mogły generować jakieś zyski i powoli odpisywać niespłacane kredyty. Rząd nie podejmuje jednak żadnych działań, które mogłyby szybciej oczyścić ich bilanse. Choć sytuacja banków jeszcze się pogorszy, kiedy EBC podniesie stopy procentowe. Myślę, że ceny nieruchomości muszą jeszcze się znacznie obniżyć. Nie spodziewam się, aby w perspektywie 5–10 lat w Hiszpanii nastąpiło jakieś istotne odbicie gospodarcze.

 

Jordi Molins, Hiszpan, absolwent fizyki i finansów, pracował jako zarządzający aktywami w Dresdner Bank i Banco Santander


Tagi