Autor: Thomas F. Cargill

wykładowca ekonomii na University of Nevada

Czy Japonii grozi bankructwo?

Japończycy mają ogromne problemy ze zmianami – czy to ze zmianą reżimu czy zmianami społecznymi, czy zasad funkcjonowania gospodarki.  Ale tę niechęć równoważą dwie inne cechy – kreatywność i pracowitość. Wracając więc do pytania, czy Japonia może zbankrutować - jeżeli nie rezerwy walutowe uchronią ją przed upadkiem, to na pewno uczynią to te dwie cechy Japończyków.

Obserwator: Bank Japonii w piątek (30.04) ma przedstawić swoje prognozy gospodarcze na najbliższe miesiące. W zeszłym tygodniu MFW podniósł swoją prognozę dotyczącą wzrostu PKB Japonii na ten rok z 1,7 proc. na 1,9 proc. Sprzedaż detaliczna w marcu wzrosła o 4,7 proc. r/r – najwięcej od 13 lat. Hideo Kumano, główny ekonomista prestiżowego Dai-ichi Life Research Institute, nadal jednak twierdzi, że już w 2011 r. Japonii grozi bankructwo. Podziela Pan ten pogląd?

Thomas F. Cargill: To bardzo pesymistyczna ocena sytuacji. To prawda, że kierunek, w którym idzie japońska gospodarka, jest szalenie niebezpieczny i na dłuższą metę niemożliwy do utrzymania. Japonia to gospodarcza tykająca bomba zegarowa. Czy wybuchnie w przyszłym roku? Nie. Takie oświadczenia tylko niepotrzebnie wzniecają panikę na rynkach finansowych. Ale całkiem prawdopodobne jest, że ten wybuch nastąpi w najbliższej dekadzie.

Co jest dziś najbardziej palącym problemem japońskiej gospodarki?

Są oczywiste problemy. Powrót deflacji – z którą Bank Japonii absolutnie sobie nie radzi, co pewnie jeszcze raz udowodni w ten piątek. Bardzo niepokojące wskaźniki demograficzne. I stale rosnące dług publiczny i deficyt budżetowy. Z tymi trudnościami gospodarka japońska boryka się od dawna. Nowym problemem natomiast jest  rząd Yukio Hatoyamy.

Partia Demokratyczna Hatoyamy wygrała wybory we wrześniu 2009 r. tylko dzięki temu, że ludzie mieli dość rządów Liberalnych Demokratów (LDP) pod wodzą Taro Aso. Tym samym społeczeństwo przełamało monopol LDP, którzy trzymali ster Japonii niepodzielnie od 1996 r. Japończycy nie wiedzieli jednak, komu ten ster przekazują. Szybko się okazało, że rząd Hatoyamy to grupa skłóconych ze sobą polityków, uwikłanych w liczne afery korupcyjne. Sam premier jest wyjątkowo niezdecydowany i nieudaczny. Wątpię, aby przetrwał na tym stanowisku dłużej niż rok.

Równie niepokojące są priorytety tego rządu.

Niestety, tak. Wydają się podejrzanie zbliżone do tych reżimowych. Faworyzowanie sektora wiejskiego nad miejskim. Popieranie ekspansji finansowanego przez państwo Japan Post Bank kosztem prywatnego sektora bankowego.

Jak w tę  sytuację wpisuje się przedwyborczy postulat Hatoyamy o stymulowaniu konkurencyjności na rynku?

W tym sęk. Nie wpisuje się.  Rząd planuje znieść w Banku Pocztowym limit 10 mln JPN (ok. 330 tys. PLN) dotyczący oszczędności, jakie mogą być przechowywane na rachunkach. Limit zostałby na okres trzech lat podniesiony do 20 mln JPN. Ekspansja finansowanego przez państwo Japan Post Bank już spotkała się z ostrym sprzeciwem ze strony sektora prywatnego. Bo to przecież nie jest uczciwa konkurencja! Hatoyama w oczywisty sposób odchodzi od prywatyzacji poczty, zapoczątkowanej przez administrację Junichiro Koizumiego.

Budżet rządu na 2010 rok, przyjęty 1 kwietnia, jest rekordowo duży; wyniesie prawie jeden bilion USD, z czego większość trzeba będzie pożyczyć. Przychód z podatków nie pokryje nawet połowy wydatków, więc skąd będą pieniądze?

Ocena projektu danego budżetu nie zależy od jego wysokości, ale od tego, na co mają pójść pieniądze. Jeżeli na zwiększenie produktywności poprzez stymulowanie konkurencyjności w danych sektorach rynku – nie byłoby w tym nic złego. Niestety, ten budżet nie jest tak skonstruowany. Polityka i gospodarka Japonii od końca wojny były ze sobą mocno powiązane i bardzo od siebie zależne. Teraz nie jest to tak widoczne jak jeszcze w latach 90., ale „keiretsu,” czyli spółki powiązane ze sobą kapitałowo i biznesowo, nadal dominują na rynku i nadal znajdują się pod parasolem ochronnym państwa. Tworzą one wielkie grupy interesu, związane ze sobą systemem wzajemnego wsparcia. Środki, które idą do tych spółek, bynajmniej nie są przeznaczane na stymulowanie ich produktywności. Tym samym nie zwracają się one budżetowi, ale idą na poczet stale powiększającego się długu publicznego Japonii.

A ten, według MFW, ma przekroczyć  w tym roku 200 proc. PKB.

Deficyt budżetowy jest dużo większym problemem i w 2009 r. wyniósł już niepokojące 9,7 proc. PKB. Dług publiczny nie jest aż tak niebezpieczny.

Czyli zgadza się  Pan z tymi, którzy uważają,  że dług publiczny może rosnąć bezkarnie?

Absolutnie nie. Zazwyczaj, kiedy dług publiczny przekracza czy oscyluje w granicy 200 proc. PKB, wzrost gospodarczy znacznie zwalnia. Japonia jest jednak pewnym wyjątkiem. Jej gospodarce w ciągu ostatnich dwóch dekad udało się uniknąć recesji pomimo bardzo wysokiego długu. Można powiedzieć, że gnębiła ją raczej stagnacja – ogólnie PKB w trakcie tych prawie 20 ostatnich lat rósł ok. jeden punkt procentowy rocznie. A mimo to Japończykom udało się utrzymać w tym czasie bardzo wysoki standard życia. To niezwykłe.

Z czego to wynikało?

Do niedawna Japonia mogła sobie pozwolić na stałe powiększanie deficytu, gdyż stopa oszczędności krajowych była bardzo wysoka – jeszcze w 2008 r. wynosiła 26,7 proc. Od tamtego momentu jednak spada, co oznacza, że finansowanie tego długu staje się coraz trudniejsze. Bardziej niż kiedykolwiek rząd japoński potrzebuje inwestorów z zewnątrz. Aby ich jednak przekonać do zakupu papierów Japonii, trzeba będzie podwyższyć stopy procentowe. Podniesienie z kolei stóp procentowych – które do tej pory znajdowały się na najniższym poziomie wśród krajów rozwiniętych – będzie oznaczać dalsze zahamowanie wzrostu gospodarczego Japonii. To ślepy zaułek.

Ale nie ma chyba innego wyjścia. Według kalkulacji MFW wysokość długu publicznego do 2015 r. ma przekroczyć wartość rezerw walutowych Japonii, największych na świecie.

To by się zgadzało. Mechanizm w tej kwestii jest prosty – dopóki jest ruch na rynku obligacji skarbowych danego kraju, nie ma powodu za bardzo martwić się o jego dług publiczny. W momencie jednak, gdy inwestorzy zdają sobie sprawę, że kraju już nie stać na utrzymanie swojego długu, bo na przykład jego wartość przekroczy wartość rezerw, to automatycznie przestają kupować obligacje danego państwa. A inwestorzy już są zaniepokojeni fiskalną sytuacją Japonii.

W styczniu br. agencja ratingowa Standard & Poor’s zagroziła, że obniży rating obligacji skarbowych Japonii. Czy to nadal jest możliwe?

Jak najbardziej! Japonia ma się czego obawiać, bo obniżenie ratingu jej obligacji doprowadziłoby do wzrostu oprocentowania jej monstrualnego długu. Jak na razie nominalne stopy procentowe w Japonii są bardzo niskie, 1,2 proc., ale obniżenie tego ratingu doprowadziłoby do ich wzrostu o jeden punkt procentowy. To ogromny wzrost. Zwłaszcza że w przypadku gospodarki cierpiącej z powodu deflacji ten wzrost oznaczałby, że realna stopa procentowa wynosiłaby aż 3 proc. To jeszcze bardziej zahamowałoby wzrost gospodarczy Japonii. Nie oznaczałoby wprawdzie jej bankructwa, ale tylko ogólny kryzys gospodarczy jak ten z końca lat 90. – wysoki poziom deflacji, stagnację czy nawet recesję gospodarczą i w końcu znaczne obniżenie standardu życia społeczeństwa.

Na domiar złego spada eksport Japonii, który był motorem wzrostu gospodarczego.

Tak, to przynosiło dobry czy nawet bardzo dobry skutek aż do momentu, kiedy przyszedł kryzys. Wtedy też w większości krajów rozwiniętych wpływy z eksportu drastycznie spadły. W Japonii było to szczególnie dotkliwe, gdyż kryzys uderzył najmocniej w Stany Zjednoczone, które zawsze stanowiły jej największy rynek zbytu. Opieranie gospodarki na eksporcie jest w Japonii tym niebezpieczniejsze, że ma ona silną walutę – a jen według prognoz w tym roku ma się jeszcze umocnić – i wysoki poziom deflacji, która bynajmniej nie zachęca Japończyków ani inwestorów do wydawania pieniędzy, bo wszyscy czekają na to, aż ceny spadną jeszcze bardziej. Poza tym Japonii rośnie konkurencja, zwłaszcza w tym najważniejszym dla niej sektorze – motoryzacyjnym. Produkty eksportowe Korei Południowej już są bowiem bardzo konkurencyjne, a tylko czekać aż Chiny zaczną produkować samochody na eksport.

Rząd japoński wydał ogromne pieniądze na pakiety stymulacyjne. Jakie są tego efekty?

Pakiety stymulacyjne to według mnie ogromne marnotrawstwo pieniędzy podatników. Z perspektywy czasu wiemy, że te przeogromne pakiety wypłacane przez rząd w latach 1992-2002 – było ich w sumie 14 – nie miały żadnego efektu dla gospodarki kraju. Za każdym razem, kiedy rząd zwiększał wydatki – m.in. w związku z tymi pakietami – społeczeństwo słusznie oczekiwało podwyżek podatków, co oczywiście prowadziło do ograniczenia wydatków ludzi i w efekcie do wzrostu deflacji, niwelując potencjalnie ożywcze skutki pakietów stymulacyjnych. Dlatego m.in. nie zadziałał ostatni taki pakiet w Stanach Zjednoczonych.

Dlaczego zatem politycy nadal je stosują?

(śmiech) Żeby nikt nie mógł  ich oskarżyć, że bezczynnie siedzą, kiedy gospodarka popada w ruinę. Dużo łatwiej jest wprowadzić kolejny pakiet, niż  zabrać się za naprawdę konieczne – ale jednocześnie bolesne i mało popularne – reformy.

Co zatem należy zrobić, aby wyprowadzić gospodarkę Japonii na właściwe tory?

Pobudzić konsumpcję m.in. przez obniżenie podatków od osób prawnych oraz zwiększyć konkurencyjność na rynku poprzez większe uprzywilejowanie inwestorów zagranicznych, dla których rynek japoński nie był do tej pory łaskawy. A rząd japoński powinien pamiętać, że to właśnie ci inwestorzy są odpowiedzialni za to, że ich system bankowy jest dziś relatywnie stabilny. Kiedy LTCB (Long-Term Credit Bank) był prywatyzowany w 1998 r., większość jego udziałów kupili właśnie zagraniczni inwestorzy. Inną kwestią jest zmiana tych komfortowych i wygodnych relacji, które nadal istnieją w ramach keiretsu pomiędzy największymi spółkami. Zniszczenie czegoś, co jest komfortowe, jest bolesne. Zwłaszcza że na pozytywne efekty tych zmian przyjdzie poczekać.

Tymczasem Hatoyama zapowiedział już, że nie przeprowadzi żadnych zmian, także w prawie podatkowym, aż do 2013 r. Czyli poczeka do kolejnych wyborów parlamentarnych.

To idiotyzm. Japonia nie może sobie pozwolić na zwłokę przy tak niekorzystnych danych demograficznych. Populacja konsekwentnie maleje, co oznacza, że liczba osób płacących podatki maleje. Do 2050 r. 37 proc. Japończyków będzie powyżej 65 lat, a już za 15 lat 27 proc. dochodu narodowego przeznaczone będzie na opiekę społeczną.

Premier do końca czerwca chce za to przeforsować swój projekt naprawy gospodarki, w którym celem jest utrzymanie 2 proc. wzrostu PKB do 2020 r. i skupienie się na turystyce, opiece zdrowotnej i ochronie środowiska jako strategicznych sektorach gospodarki. Co Pan o tym myśli?

2 proc. to nie jest jakiś  imponujący cel… Choć przy osiągach Japonii z ostatnich dwóch dekad byłyby niewątpliwie postępem. Z drugiej strony plan ten znów udowadnia mi, że kolejny rząd nie zwraca uwagi na krajową konsumpcję i infrastrukturę. Jedyny krajowy sektor, na który politycy zwracają uwagę, to rynek nieruchomości. Partia Demokratyczna w czasie kampanii obiecywała zmienić tę sytuację. Obiecywała uporać się z negatywnymi skutkami reform Koizumiego, jak wzrost bezrobocia czy wzrost liczby pracowników pracujących na pół etatu. Wygląda na to, że nic z tego nie będzie.

A czy sam plan postawienia na zielone miejsca pracy uważa Pan za trafiony?

Pomysł jest niedorzeczny. Nie wierzę, aby zielone miejsca pracy w jakikolwiek sposób miały poprawić sytuację gospodarki japońskiej. Jest to oczywiście bardzo politycznie poprawne, ale nic więcej. Nie wyobrażam sobie, aby jakikolwiek kraj – a Japonia już najmniej! – mógł przeprofilować swój przemysł tak drastycznie. Japonia powinna skupić się przede wszystkim na swoich podstawowych gałęziach przemysłowych, które na pewno przyniosą jej zysk. Stymulować wydatki wewnątrz kraju i uczynić biznes tak samo wrażliwym na kapitał krajowy, jak jest wrażliwy na kapitał zagraniczny.

Dlaczego powiedział  Pan, że Japonii szczególnie trudno byłoby przeprofilować  swój przemysł?

Gospodarkę warunkują różne czynniki. Nie tylko te czysto ekonomiczne, ale także społeczne. W 2008 r. wraz z Takayuki Sakamoto wydaliśmy książkę „Japan since 1980”. W jednym z rozdziałów skupiamy się na wpływie mentalności Japończyków na ich gospodarkę. Japończycy mają ogromne problemy ze zmianami – czy to zmianą reżimu czy zmianami społecznymi, czy zmianą zasad funkcjonowania gospodarki. Wprowadzanie zmian zawsze wiąże się z wyższymi kosztami niż w innych krajach. Na ich gospodarkę negatywnie wpływa m.in. stosunkowo mały udział kobiet na rynku pracy. Tamtejsi konserwatywni mężczyźni, którzy nie lubią konkurować z kobietami, z dużymi oporami podchodzą do jakichkolwiek propozycji mających ułatwić kobietom funkcjonowanie na tym rynku.

U Japończyków tę niechęć do zmian równoważą jednak dwie inne cechy, które do tej pory były siłą napędową ich gospodarki – kreatywność i pracowitość. Wracając więc do pani podstawowego pytania – czy Japonia może zbankrutować? Jeżeli to nie rezerwy walutowe uchronią ją przed upadkiem, na pewno uczynią to te dwie cechy Japończyków.

Rozmawiała Joanna Berendt

Profesor Thomas F. Cargill, wykładowca ekonomii na University of Nevada, znawca zagadnień  gospodarki Japonii, autor m.in. „Japan Since 1980” (2008), „Financial Policy and Central Banking in Japan” (2001) czy „The Political Economy of Japanese Monetary Policy” (1997).


Tagi


Artykuły powiązane

Handel japońsko-rosyjski od dawna w cieniu polityki

Kategoria: Trendy gospodarcze
Surowcowa struktura rosyjskiego eksportu i zaawansowanie technologiczne Japonii teoretycznie powinny czynić oba kraje idealnymi partnerami handlowymi. Jednak odmienne interesy polityczne kładą się cieniem na wzajemnych stosunkach.
Handel japońsko-rosyjski od dawna w cieniu polityki