Jak podaje GUS, bezrobocie w styczniu wyniosło 12,7 proc. Przez rok wzrosło o 2,3 pkt. proc. Tylko w porównaniu z grudniem zwiększyło się o 0,8 pkt. proc. Za to produkcja sprzedana przemysłu w styczniu licząc r/r wzrosła o 8,5 proc. To zdecydowanie więcej od prognoz analityków, którzy oczekiwali 6,2 proc. Dlaczego firmy, mimo że dzieje się im lepiej, nadal zwalniają?
Sadzę, że tak znaczny w porównaniu z grudniem ubiegłego roku wzrost bezrobocia jest rezultatem srogiej zimy. Mróz wstrzymał wiele prac, m.in. w budownictwie. Potwierdzają to przeprowadzone przez GUS badania koniunktury w przedsiębiorstwach. Budownictwo odnotowało spadek zamówień, które mają wzrosnąć w kolejnych miesiącach. Dlatego moim zdaniem trudno przewidywać to, co się będzie działo w następnych miesiącach, tylko na podstawie danych za styczeń, bo są one zniekształcone, wpływają na nie czynniki jednorazowe.
W styczniu tego roku mieliśmy np. tylko 0,5 proc. wzrost płacy nominalnej licząc r/r. Czyli realnie, biorąc pod uwagę wzrost inflacji – 3,6 proc., nasze dochody znacznie spadły. Niewiele osób pamięta, że w styczniu 2009 r. np. nastąpiła obniżka podatku PIT. Dlatego wielu pracodawców na ten miesiąc przesunęło część wypłat z grudnia 2008 r. To spowodowało gwałtowny wzrost wynagrodzeń na początku ubiegłego roku, ale równocześnie z powodu wysokiej bazy tegoroczny wskaźnik wzrostu wynagrodzeń za styczeń liczony r/r był bardzo niski.
Sugeruje Pan, że już za luty ten nominalny wzrost wynagrodzeń będzie wyższy niż 0,5 proc., a wzrost bezrobocia już nie tak dramatyczny?
Tak, myślę, że właśnie tego można się spodziewać. Jednak realnie nadal będzie widoczny spadek naszych dochodów, ponieważ wzrost wynagrodzeń jeszcze nie dorówna wzrostowi inflacji. Uważam, że sukcesywnie spadek realnych wynagrodzeń będzie się pomniejszał i zrówna się z inflacją mniej więcej w połowie roku i w drugiej jego części wyjdziemy na plus. Jednak w dużej mierze będzie to zasługa spadku inflacji z obecnego poziomu 3,6 proc. do ok. 2,5 procent.
Ale jak podał GUS, zarówno przetwórstwo przemysłowe jak i budownictwo oraz przedsiębiorstwa usługowe oczekują wzrostu zamówień. Jakie jest zwykle przesunięcie w czasie pomiędzy poprawą koniunktury w przedsiębiorstwach a wzrostem zatrudnienia i płac?
W pierwszym etapie wychodzenia z kryzysu firmy najpierw zwiększają wydajność pracy. Gdy dochodzą do granicy, przy której już nie da się zwiększać produkcji, wówczas ogłaszają nabór. Biorąc pod uwagę doświadczenia płynące z poprzednich kryzysów – np. 2001-2002 r., zwykle od momentu, kiedy firmy zwiększają wydajność, do momentu, kiedy znów zaczynają zatrudniać, upływa 1,5–2 lata. Płace zaczynają rosnąć z jeszcze większym opóźnieniem – gdzieś po ok. 2 latach, kiedy pracodawcy napotykają barierę w postaci braku na rynku wolnych wykwalifikowanych kadr i trzeba je podbierać konkurencji.
Ciekawą tendencję zaobserwowałem podczas tego kryzysu, gdy analizowałem wzrost bezrobocia w poszczególnych regionach Polski. Okazało się, że rośnie ono szybciej w mniejszych miejscowościach niż w dużych aglomeracjach.
I co w tym nowego?
Nie chodzi mi o to, że w Koluszkach bezrobocie rosło szybciej niż w Warszawie. Największy przyrost jest w obwarzankach, czyli powiatach otaczających aglomeracje. W Krakowie np. w grudniu 2009 r. licząc r/r liczba osób bez pracy zwiększyła się o 1,4 proc. – do 4,2 proc. A w miejscowościach satelitarnych przyrost wyniósł 3,1 proc. – do 9,8 proc. We Wrocławiu w tym czasie przybyło 1,7 proc. bezrobotnych (do 5 proc.), a w jego okolicach 3,4 proc. (do 12,6 proc.). W Warszawie nadal widzimy podział na ścianę wschodnią i zachodnią. W miejscowościach położonych na wschodzie bezrobocie zwiększyło się o 2,8 proc. (do 10,8 proc.), a w położonych na zachód wzrost był o 0,6 pkt. proc. niższy (w sumie 7,4 proc.). W stolicy niespełna 3 proc. mieszkańców jest bez pracy, to o 1 proc. więcej niż przed rokiem.
Jaki z tego wniosek?
Głównym powodem spowolnienia gospodarczego w Polsce był spadek zamówień eksportowych, czyli przemysłowych. Przemysł jest zlokalizowany w aglomeracjach, wiec intuicyjnie to bezrobocie powinno wzrosnąć w aglomeracjach, a nie poza nimi. A jak pokazują te dane, stało się odwrotnie. Można to tłumaczyć tym, że w okresie prosperity, kiedy trudno było o nowy personel, bardzo mocno rozwinęło się zatrudnienie na inne typy umów niż stała o pracę. Rekrutacja odbywała się w miejscowościach poza aglomeracjami, gdzie rynek jeszcze nie został wydrenowany z pracowników. I to z nich w pierwszej kolejności rezygnowano, gdy nastał kryzys, by w ten sposób chronić stałe zespoły.
Mam wrażenie, że Pan bardzo stara się udowodnić, że z polskimi firmami i rynkiem pracy nie jest źle. Ale z danych firmy Coface wynika, że w ubiegłym roku w stan upadłości postawionych zostało niemal 700 przedsiębiorstw, o 68 proc. więcej niż w 2008 r., a ten rok ma być jeszcze gorszy.
Spadło tempo wzrostu popytu, spadły zamówienia eksportowe. Dlatego największe trudności miały przedsiębiorstwa, których byt zależy od sprzedaży. Niemal 70 proc. firm, które upadły, działało w branży produkcyjnej lub handlu. Najbardziej ucierpiały zakłady produkujące komponenty czy podzespoły dla przedsiębiorstw niemieckich. A weźmy pod uwagę, że w ubiegłym roku mieliśmy do czynienia z silnym osłabieniem złotego, co wspomagało nasz eksport. W tym roku natomiast raczej wszyscy analitycy spodziewają się jego umocnienia, więc nasze produkty na rynkach zagranicznych mogą już nie być aż tak konkurencyjne. Do tego spadek tempa wzrostu płac w Polsce może przyczynić się do jeszcze większego osłabienia popytu.
Problemy mogą mieć też branże, które do tej pory z kryzysu wychodziły obronną ręką – np. przemysł motoryzacyjny. W ubiegłym roku korzystał on na tym, że Niemcy i Słowacy dotowali zakup nowych samochodów. Ale programy te już wygasły. Kto miał kupić auto, ten kupił i pewnie przez kolejne 2–3 lata nowego już nie nabędzie. Dla producentów aut oznacza to spadek sprzedaży, co jest nie tylko złą wiadomością dla nich, ale także całego szeregu kooperantów.
Dlatego alarmistyczne prognozy, że w tym roku może upaść jeszcze więcej firm, wcale mnie nie dziwią. Jednak ja głęboko wierzę, że sprawdzą się prognozy MFW, które mówią o tym, że wzrost gospodarczy w skali świata i wzrost handlu będzie wyższy niż tego oczekiwano pod koniec 2009 r. Bo to znów pomoże naszym eksporterom, przede wszystkim pracującym na rzecz niemieckich producentów maszyn i urządzeń.
Jakie jeszcze branże będą się spokojnie rozwijać i zaczną zwiększać zatrudnienie?
Budownictwo. Wbrew medialnemu przekazowi nie odczuło silnie kryzysu. Na pewno był spadek zamówień na rynku mieszkaniowym, ale jednocześnie rozpoczęły się inwestycje infrastrukturalne, więc te firmy przekierowały się ze stawiania bloków na drogi. Tak będzie i w tym roku. Popyt publiczny cały czas rośnie i w pełni konsumuje spadek popytu ze strony klientów indywidualnych. Dlatego zatrudnienie w budownictwie cały czas rośnie. Poprawę koniunktury sygnalizują również firmy usługowe z branży finansowej, ubezpieczeniowej, komunikacyjnej.
Czy pozostałym sektorom w tym roku może być potrzebne jakieś wsparcie rządu? W ubiegłym roku wprowadzono regulacje, które miały pomóc firmom.
I część z nich okazała się kompletnym niewypałem. Lepiej tworzyć dobre prawo, które umożliwi dostosowanie się firm do zmian w popycie, niż próbować tworzyć wysublimowane programy pomocowe, które są często niezrozumiałe, wymagają ogromnej biurokracji i nikt z nich nie korzysta. A tak było w ubiegłym roku z gwarancjami kredytów dla przedsiębiorstw czy dopłatami dla osób, które mają kredyt hipoteczny, a straciły pracę. I z jednego, i drugiego programu skorzystało może w sumie kilkanaście podmiotów prawnych i fizycznych. To pokazało, że taka bezpośrednia interwencja jest w dużym stopniu skazana na niepowodzenie.
W takim razie, czego potrzebują przedsiębiorstwa? Gdzie są bariery rozwoju?
Z badań przeprowadzonych na zlecenie fundacji FOR wśród przedsiębiorców wynika, że najbardziej dokuczliwa jest dla nich wysokość podatków i parapodatków – opłat na ZUS i NFZ, oraz biurokracja. Uciążliwość administracji i niestabilność przepisów podatkowych, które powodują, że dużo czasu trzeba poświęcić na śledzenie, czy jakiś przepis się nie zmienił, by nieświadomie nie złamać prawa.
Według raportu Doing Business w Polsce przedsiębiorstwo średnio poświęca 400 godzin rocznie na rozliczenie się z podatków, to o 170 godzin więcej niż wynosi średnia w Unii Europejskiej. Łączna kwota podatków w stosunku do zysków jest u nas 10 pkt. proc. wyższa niż średnia w krajach regionu. W sumie nasze firmy 17 proc. zysku odprowadzają na podatki. Według tego raportu najgorzej wypadamy w trzech obszarach: płacenia podatków, uzyskiwania pozwoleń budowlanych i czasu, jaki jest potrzebny na założenie działalności gospodarczej.
Raport zwraca uwagę na czas niezbędny do załatwienia wszystkich formalności i kwotę obciążenia. U nas przedsiębiorstwo, które chce wybudować najprostszy magazyn, musi dopełnić 30 formalności – dwa razy więcej niż średnia w UE. Potrzeba na to 308 dni, gdy w Unii połowę tego. Aby założyć firmę, nasi przedsiębiorcy muszą dopełnić 6 formalności, i trwa to przeciętnie miesiąc.
Doing Business zauważa, że i w Polsce reformuje się przepisy – np. że obniżono wymogi dotyczące wysokości minimalnego kapitału zakładowego dla spółki z.oo. z 50 tys. zł do 5 tys. zł. Ale jest to nadal kwota bardzo wysoka. We Francji np. obniżono wymóg kapitałowy do 1 euro.
Wprowadzenie nowych, europejskich standardów spowodowałoby spadek bezrobocia?
Zachęciłoby Polaków do rozwoju własnej działalności, właściciele firm mieliby więcej czasu na prowadzenie biznesu. Bez wątpienia likwidacja barier pozytywnie przekłada się na wzrost przedsiębiorczości, a tym samym zatrudnienia.
Rozmawiała Beata Tomaszkiewicz
Wiktor Wojciechowski, członek zarządu fundacji FOR, dyrektor Działu Analitycznego. Doktor nauk ekonomicznych. Absolwent Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. W latach 2004-2008 pracownik Narodowego Banku Polskiego, w którym kierował Zespołem ds. Badań Rynku Pracy, były członek Rady Edukacji Ekonomicznej NBP. Autor licznych publikacji z zakresu ekonomii pracy.