Krzysztof Nędzyński
Politycy, wykładowcy i dziennikarze wmówili całemu pokoleniu Polaków, że warto iść na studia. Otóż okazuje się, że często nie warto. Bezrobocie wśród absolwentów wynosi ponad 20 proc.
Nie ma się czemu dziwić. Smutna prawda wygląda tak, że filozofii często uczą nas marksiści nawróceni na postmodernizm, politologii – komuniści nawróceni na Unię Europejską, a ekonomii – centralni planiści nawróceni na najbardziej wulgarną postać keynesizmu lub monetaryzmu. Ten wątek można byłoby rozwinąć do pokaźnego eseju, lecz nie o tym dzisiaj chcę mówić.
Główny zarzut, jaki Jan Cipiur stawia prezesowi PZU brzmi: biznes za mało dokłada do szkolnictwa wyższego. Tak, jakby to brak pieniędzy był najważniejszym problemem. Jestem skłonny mniemać, że to nie jest przyczyna (a już na pewno nie główna przyczyna), lecz raczej objaw problemu.
Biznes nie wkłada pieniędzy w szkolnictwo, bo stopa zwrotu takiego wydatku nie jest wystarczająco atrakcyjna.
Wiele programów dofinansowania z UE jest skonstruowanych tak, że praktycznie wymuszają udział szkół wyższych w projekcie (nota bene, ciekawe jak do tego doszło?). Jak wygląda ten udział? Opieram się wyłącznie na doświadczeniach znajomych przedsiębiorców i nie roszczę sobie pretensji do całościowego opisu, ale obraz jest bardzo przygnębiający. Pracownicy naukowi uczestniczący w takich projektach często ograniczają swój wkład do wystawienia faktury, a zapytani o wyniki zleconej pracy odpowiadają coś w stylu: „No, ale przecież Pańska firma dostanie wiele tysięcy złotych dotacji, więc nie ma Pan powodów do narzekania, prawda?”.
Głośne wystąpienie prof. Ewy Nawrockiej dowodzi, że na podobne kompromisy z etyką chodzą nie tylko przedstawiciele nauk stosowanych. Wcale się nie dziwię, że praktyczni ludzie biznesu chcą mieć z takimi uczelniami możliwie mało wspólnego.
Głównymi interesariuszami w szkolnictwie wyższym są profesorzy i studenci i to od tych dwóch grup należałoby przede wszystkim oczekiwać aktywności, aby poprawić słabą kondycję uniwersytetów.
Edukacja wyższa w Polsce jest takim samym balonem jak był rynek nieruchomości w USA. Wtedy mówiono, że na nieruchomościach nie można stracić, a posiadanie na własność mieszkania ma szereg zalet ze społecznego punktu widzenia – np. właściciele są bardziej odpowiedzialni. To była prawda tak długo, jak słowo „właściciel” nie uległo inflacji. Straciło swe znaczenie, gdy można było kupić dom bez dolara wkładu własnego. Tak jest dzisiaj z edukacją w Polsce. Jan Cipiur pisze:
Z makroekonomicznego punktu widzenia duży stopień skolaryzacji łagodzi bardzo małym kosztem napięcia na rynku pracy, a z drugiej strony stwarza podstawę rozwoju cywilizacyjnego kolejnych pokoleń. Jest bowiem prawidłowością, że latorośle w rodzinach absolwentów zawodówek trafią prędzej do zawodówki właśnie, niż na uniwersytety.
Nie wiem jakie rozumowanie mogło doprowadzić do powyższych wniosków. U ich podstaw tkwi założenie, że w każdym wypadku lepiej skończyć uniwersytet niż zawodówkę. A to przecież oczywista nieprawda. Jest wielu ludzi, którzy świetnie sobie radzą bez formalnego wykształcenia, są np. przedsiębiorcami. Niestety znacznie więcej jest takich, którzy sobie nie radzą pomimo posiadania dyplomu.
Podtrzymywanie iluzji o samoistnej wartości ukończenia szkoły, kursu, studiów podyplomowych niesie ze sobą koszty, i to niebagatelne. Zwolennicy edukacji dla każdego odpowiedzą, że lepiej pójść do szkoły niż nic nie robić. Ale ten argument jest niecelny. W hierarchii kompetencji uświadomiona ignorancja stoi wyżej niż nieuświadomiona ignorancja.
Ludzie kończą szkołę i uważają się z tego powodu za wykształconych. Mają aspiracje absolwentów, ale nie mają wiedzy i postaw właściwych absolwentom. Jedynym rezultatem rozjeżdżania się aspiracji i możliwości ich zaspokojenia jest frustracja. To jest psychiczny koszt pompowania współczynnika skolaryzacji.
Ale są i inne, bardziej wymierne koszty. Zasłyszana historia: urząd pracy wysłał człowieka na staż do pracodawcy-piekarza. Ten zainwestował sporo czasu i energii, żeby go nauczyć zawodu, dawał mu odpowiedzialne zadania, a nie tylko kazał nosić worki z mąką i zamiatać po robocie. Pracownika nie zyskał, ten poszedł szukać szczęścia dalej – pracy niemęczącej. W moim przekonaniu tego typu zjawiska to m.in rezultat polityki maksymalizowania skolaryzacji. Szkolenie i kształcenie ludzi, którzy potem z tej wiedzy nie korzystają to są pieniądze wyrzucone w błoto i zmarnowany czas.
Zamiast pytać czy lepiej, żeby ludzie byli w szkole czy na bezrobociu, należy zapytać: czy studia statystycznego studenta wyższej szkoły w Polsce są dobrze wykorzystanym czasem? Czy to są dobrze wydane pieniądze? W obu wypadkach bardzo często odpowiedź powinna moim zdaniem brzmieć – nie.
Takie postawienie sprawy otwiera drogę do dyskusji o stosownej kuracji. W każdym razie wydaje mi się ono bardziej obiecujące niż wniosek Cipiura, że głównym problemem jest brak pieniędzy i skąpi biznesmeni.
W przestrzeni publicznej są obecne propozycje co należałoby zrobić z wyższą edukacją. Paweł Dobrowolski, prezes Forum Obywatelskiego Rozwoju, program naprawy polskich uczelni zawarł w 3 konkretnych postulatach:
- zmniejszyć władzę, jaką profesorowie mają nad uczelniami i która pozwala uniwersytety obracać w ich prywatny folwark;
- odejść od ścisłej kontroli państwa nad tym, jak uczelnie są zorganizowane, a w jej miejsce pozwolić uczelniom dostosowywać ofertę do potrzeb studentów;
- w miejsce darmowych dziennych studiów na państwowych uczelniach dla dzieci z przeciętnie bogatszych domów, a płatnych studiów na prywatnych uczelniach dla dzieci z przeciętnie biedniejszych domów, należy wprowadzić powszechną odpłatność wraz z systemem kredytów studenckich i stypendiów.
>Światowy ranking wyższych uczelni 2012
Nade wszystko trzeba jak najszybciej odtruć zaczadzone propagandą edukacjonizmu umysły młodych ludzi, którzy, choć częściowo na własne życzenie, są ofiarami obecnego systemu. Rada dla nich mogłaby brzmieć np. tak:
Nawet jeśli spędziłeś bezproduktywnie 5 lat na studiach, masz tytuł magistra i żadnych widoków na ciekawą pracę, ciągle jesteś w sytuacji lepszej niż wcześniejsze pokolenia. Dzięki internetowi masz dostęp do najbardziej inspirujących ludzi na świecie, bardzo często za darmo. Szukaj swojego zawodowego powołania. Wyobraź sobie swój szczęśliwy dzień. Jaka praca sprawiłaby ci najwięcej frajdy? Czy możesz w tym być naprawdę dobry? Czy to pozwoli Ci zarobić na życie? Idź, próbuj sił w różnych branżach, nawet gdybyś miał pracować za darmo. Ucz się od najlepszych. I spokojnie możesz zapomnieć o dyplomie – z wyjątkiem rzadkich przypadków, gdy odkryjesz powołanie do zawodu lekarza lub nauczyciela.